Pod koniec zeszłego roku Megu powiedziała sobie: „Tak! 2017 to będzie TEN rok. Ten rok, w którym będę notować absolutnie wszystkie doświadczenia popkulturowe, filmy, książki i seriale, żeby później pamiętać to wszystko przy podsumowaniu pod koniec grudnia”. Udało mi się tego trzymać przez jakieś trzy miesiące. Jak na mnie to i tak nieźle! Dlatego poniżej przedstawiam wam, bez zbędnego rozwlekania, „Subiektywne podsumowanie 2017 roku na podstawie tej listy rzeczy, co ją spisałam 5 minut temu na kolanie”. Pełna profeska, standardowa catusowa jakość.
Wymiar filmowy
Co tu dużo kryć – 2017 roku zapamiętam bardziej jako „ten rok najbardziej spektakularnych rozczarowań” niż „rok filmów, które zmieniły moje życie”. Znalazło się tu kilka premier, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie, żadnej jednak nie zaliczyłabym do kategorii produkcji absolutnie genialnych. Za to jeszcze nigdy tak często nie wychodziłam z seansów autentycznie zła, kurwiąc, na czym świat stoi. Tym razem zdarzyło mi się to ze cztery razy: Assassin’s Creed, Mumia, Pierwszy Śnieg były tak koszmarnie złe, że trudno mi było nad ich nędznym poziomem przejść do porządku dziennego. Ale mother!, ho ho. Mother! to zupełnie inny poziom. Dzięki dziełu Aronofsky’ego odnalazłam w sobie nieodkryte dotąd pokłady filmowej złości, o których nawet nie wiedziałam, że istnieją. Jeszcze nigdy nie byłam tak zła na jakikolwiek film.
W kategorii pozytywów trzymajmy się mistycznej trójki. Po przejrzeniu mojej listy doszłam do wniosku, że filmem, który dostarczył mi najwięcej przyjemnych emocji było… To. Mój ulubiony film tego roku to horror. A musicie wiedzieć, że Megu nie gustuje w horrorach, nie tylko z awersji do ostentacyjnych screamerów, ale również przez ogólne przeświadczenie o domyślnej miałkości całego gatunku. To jest tutaj takim czarnym koniem, bo to świetny przykład filmu, który przełamał przekleństwo własnej kategorii i stał się nie tyle dobrym horrorem, co po prostu świetnym filmem. A tuż za nim umieszczam odkrycie geniuszu Taiki Waititiego dla szerszego świata za pomocą Thor: Ragnarok. Bo nic nie trafia do mnie bardziej niż film, po którym widać, że twórcy świetnie się bawili przy jego produkcji. Z trzecim miejscem miałam niemały problem, bo pretendentów było wielu. Jednak ostatecznie zaszczyt ten powędrował do La La Land, za przywrócenie świetności musicalowi i stworzenie wokół filmu przyjemnej namiastki doświadczenia popkulturowego, które połączyło dużą część widowni.
Wymiar serialowy
To była ciężka kategoria. Bo nie da się ukryć, że pod względem seriali 2017 był fenomenalny. A jednocześnie nowych seriali było w nim tak wiele, że ostatecznie Megu musiała się sama przed sobą przyznać, że to już nie jej nędzny time-management, ale przesyt rynku sprawia, że po prostu nie da rady obejrzeć wszystkiego. Za to z tego, co widziałam da się bez większego problemu wyłuskać produkcje zawodzące na całej linii i te ocierające się o geniusz. A zaczęło się tuż po Sylwestrze, i to z przytupem: czwarty sezon Sherlocka zawalił na całej linii, a jego upadek Megu relacjonowała dla was odcinek po odcinku, recenzując każdy osobno. Coś dziwnego stało się też w końcu z flagowymi serialami Marvela na Netflixie. O ile Luke’a Cage’a w 2016 roku można było jeszcze potraktować jak wypadek przy pracy, to Iron Fist (przy którym zaliczyłam największy zwrot w opinii ever, po sześciu odcinkach go chwaląc, a później w osobnym tekście miażdżąc) stał się już ewidentnym symptomem choroby, która pełnią objaw uderzyła przy Defenders. Ci byli już tak słabi, że nawet nie dooglądałam sezonu do końca. Co prawda Punisher jeszcze jakoś ratuje tu marvelowy honor, ale jeśli spojrzymy w stronę absolutnie najgorszej porażki tego roku, czyli niesławnych Inhumans, można sobie zacząć zadawać pytanie, czy formuła komiksowych flagowców już się ludziom nie przejadła. Patrząc na takie The Gifted, Legiona czy Runaways, nie zdziwię się, jeśli pałeczkę w superbohaterskich produkcjach telewizyjnych zaczną przejmować seriale zbliżone tematycznie do X-men. Co bardzo by mnie ucieszyło.
Przechodząc do trójki zwycięzców, jak zwykle nagradzam te seriale, które wywoływały we mnie najwięcej emocji. A gdybyście kiedyś widzieli, jak oglądam seriale, zrozumielibyście, że do tych najlepszych podchodzę bardzo emocjonalnie – skaczę po kanapie, wydaję z siebie serie dramatycznych LE GASPÓW, nie sypiam po nocach, a co gorsza – nie mogę przestać o nich gadać. Musicie też wiedzieć, że ostatnie decyzje, co do tej kategorii były podejmowane dosłownie kilka godzin temu. Pierwsze miejsce na podium zostaje jednak nienaruszalne: moim tegorocznym faworytem zostaje zdecydowanie Mindhunter, za idealne połączenie mojego ukochanego true crime z genialnym aktorstwem i trzymającą w napięciu fabułą. Za to miejsce drugie może być pewnym zaskoczeniem, bo ten czarny koń serialosfery wskoczył na nie dopiero wczoraj. Dark moi drodzy – mroczna niemiecka produkcja Netflixa, w której niemiecki język brzmi pięknie. O MÓJ BOŻE TEN SERIAL. Jakie to jest dobre! Następną rzeczą, jaką napiszę, będzie jego super hiper entuzjastyczna recenzja, więc jeśli jeszcze nie wiecie, co oglądać w następnych dniach – oglądajcie tajemniczych Niemców. Ex aequo z Darkiem na drugim miejscu ląduje Big Little Lies za fenomenalną historię o niejednoznacznych kobietach. Trzecim miejscem na liście odbiegnę trochę od mainstreamu. Ponieważ serial dokumentalny The Keepers dostarczył mi w tym roku wiele emocji, ale głównie tych negatywnych – byłam przez niego zła, zrozpaczona i załamana, dlatego że mówi o rzeczach trudnych i bolesnych (molestowanie dzieci przez duchownych w USA i morderstwo z tym związane). Jednocześnie pozostaje produkcją niesamowicie ważną i bezkompromisową, wpisując się w mój ulubiony nurt true crime, który odkopuje stare sprawy kryminalne i daje im drugie życie przy udziale widzów.
Wymiar książkowy
Naturalnie ten nierozerwalnie łączy się z założeniem wraz z Ocią i Zwierzem podcastu Czytu Czytu. Była to decyzja genialna w swojej prostocie, no bo przecież „to jasne, że musimy mieć podcast o książkach”! I jak się do teraz okazuje – jest to dokładnie to, czego nasi odbiorcy potrzebowali. Poważnie, to z jak pozytywnym odbiorem spotkała się nasza audycja przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Dlatego też o większości pozycji, które zaraz wspomnę, mogliście usłyszeć w którymś odcinków CzCz. Ponieważ tutaj nagroda w kategorii o-święty-Barnabo-dlaczego-ja-to-zrobiłam-poproszę-mój-czas-z-powrotem bezapelacyjne wędruje do Dana Browna za Początek, acz nie bez lekkiego uśmieszku, bo zaprawdę nie było w tym roku książki, która dostarczyłaby więcej lolcontentu do beztroskiego wyśmiewania. Na całe szczęście lista moich czytelniczych rozczarowań nie jest aż taka długa. Dan Brown mógłby się podzielić wyróżnieniem z Lokatorką J.P. Delaney i obrzydliwym w swojej typowej dla young adult potrzebie skakania na cudzą kasę Aleksie & Elizie Melissy de la Cruz (to próba odcinania kuponów po Hamiltonie).
Pozytywnych czytelniczych doświadczeń miałam zdecydowanie więcej. Jeszcze przed Czytu Czytu (czyli nie usłyszeliście o tej książce w podcaście) sięgnęłam po reportaż społecznie zaangażowany – The New Jim Crow Michelle Alexander, świetną, otwierającą oczy pracę na temat współczesnego rasizmu w USA. Książka analizuje system więziennictwa i sądownictwa, pokazując w jaki sposób ich konstrukcja dyskryminuje czarnoskórych obywateli. Równie przyjemne było czytanie Lali Jacka Dehnela, choć nie jest to powieść nowa. W ogóle to dopiero teraz widzę, że moje ulubione książki przeczytane w 2017 roku, zostały wydane wiele lat wcześniej, bo mój absolutny faworyt, cegła przeogromniasta, którą dawkuję sobie powoli, bo tyle frajdy mi sprawia, czyli DisneyWar Jamesa B. Stewarta, ma przecież 12 lat. Ale powiem wam, że dawno już nie miałam w rękach książki, która tak bardzo trafiałaby w moje hermetyczne zainteresowania – a podglądanie wielkich popkulturowych korporacji od kuchni jest absolutnie najlepsze!
Wymiar catusowy
Co tu dużo kryć, to był zdecydowanie najlepszy rok w mojej blogowej działalności. To niesamowite, ile się tu wydarzyło przez te ostatnie 12 miesięcy. Wchodząc w 2017 rok, nie miałam jeszcze 1000 fanów na Facebooku. Nie było też Podsłuchane, Czytu Czytu ani mojego kanału na YouTube. Patrząc na to wszystko, aż się boję pomyśleć, gdzie w swoim internetowym pisaniu zajdę za rok. W końcu doczekałam się statusu recenzenta, z którego opinią liczą się ludzie, którzy coś w tej naszej kulturowej branży znaczą, byłam na wielu eventach, konferencjach (Blog Forum Gdańsk chociażby, co już samo w sobie jest pewną nobilitacją), poznałam mnóstwo nowych inspirujących osób i już to samo w sobie jest czadowe. W tym roku zostałam też prelegentką (pierwszy samodzielny występ na SerialConie w Krakowie z prezentacją o plot twistach), podcasterką i youtuberką, i to cholernie duży przeskok jak na trzy lata samego uprawiania mojej małej blogowej grządki.
Od razu wam powiem, że założenie kanału poczytuję sobie w pewien sposób za swoje największe największe osiągnięcie, bo sprawia mi to niesamowitą satysfakcję. Tym bardziej, że jeszcze w sierpniu nie umiałam montować filmów (a daruję sobie fałszywą skromność i przyznam, że jak na mój krótki staż, moje filmy naprawdę wyglądają spoko ;)). Pozytywny odzew na każde wideo, zwłaszcza na serię niedisnejowską, tylko udowadnia mi, że mój pomysł chyba trafił na podatny grunt i taka forma recenzencko-eseistyczna jest na polskim YouTube popkulturowym potrzebna.
W nowy rok wchodzę z głową pełną pomysłów i inspiracji. Tempa nie zwalniam i już powoli planuję, czym jeszcze zaskoczę Was wszystkich w roku 2018.
I za to wypiję dzisiaj o północy.
Popkulturowego Nowego Roku!