Iron Fist – recenzja przedpremierowa

9 marca 2017

Do premiery netflixowego „Iron Fista” zostało jeszcze kilka dni, ale ja już dzisiaj mogę wam zdradzić, że zdecydowanie jest na co czekać.

Od razu przejdę do rzeczy – Iron Fist jest dokładnie tym serialem, którego było mi trzeba po tym, jak eksperyment z Lukiem Cagem w moim przypadku zupełnie nie wypalił. Gangsterskie porachunki w zaułkach Harlemu spektakularnie rozminęły się z moim kręgiem zainteresowań – każdy odcinek Cage’a był dla mnie drogą przez mękę i nawet nie byłam w stanie poświęcić się na tyle, aby dotrwać do finału. Iron Fist przenosi akcję z powrotem w bliższą memu sercu scenografię i choć pierwszych sześć odcinków seriali ślimaczym tempem popycha akcję do przodu, to zdecydowanie wygrywa bohaterami, których nie da się nie lubić, bez względu na to, po której stronie barykady stoją.

Danny Rand wybija się ponad pozostałych członków Defenders jednym – jest z nich wszystkich najbardziej sympatyczny. Jest cudownym labladorkiem, który rano rzuci się dla ciebie w ogień, po południu będzie z tobą uprawiał jogę, opowiadając o wartości kodeksu wojownika, a wieczorem odda ci cały majątek, żebyś mógł spłacić kredyt studencki i wynaleźć lekarstwo na raka. Nie znaczy to, że jest naiwny i głupi, jednak jego postać pozbawiona jest tego trzeźwego przekonania o nieuczciwości całego świata, która tak mocno biła od Matta Murdocha, Jessiki Jones czy Luke’a Cage’a. Ze wszystkich tych postaci Danny jest najbardziej uczciwy i niewinny, nieskażony realistycznym posmakiem przestępczości, do której Netflix przyzwyczaił nas wcześniej. Pod tym względem Iron Fist jest typem bohatera starej daty, od koncepcji którego we współczesnej telewizji się raczej odchodzi, stawiając na mrok, naturalizm i swoisty antyheroizm protagonisty. Z resztą serial jako całość również wydaje się nieco odcinać od wcześniejszej brutalności netflixowych marveli, a to da się zmierzyć w częstotliwości występowania krwawych trupów. Zaczynają się bowiem w serialu pojawiać dopiero w okolicy trzeciego odcinka.

Nie znaczy to oczywiście, że główny bohater pozbawiony jest problemów – musi poradzić sobie z własną przeszłością i tymi tragicznymi wydarzeniami, przez które przez 15 lat nie mógł wrócić do Nowego Jorku. Tak długie oderwanie od współczesności sprawiło, że bohater musi na nowo nauczyć się żyć w naszym świecie i zrozumieć, że nie jest on tak przyjazny, jak mogło mu się wydawać, gdy był jeszcze dzieckiem. Zderzenie z rzeczywistością jest tym bardziej bolesne, że nikt nie wierzy, iż Danny jest tym, za kogo się podaje, a już najmniej jego przyjaciele z dzieciństwa: Joy i Ward Meachum, którzy obecnie zarządzają całą korporacją Rand. Nie trzeba chyba dodawać, że oboje nie mają zamiaru oddać Danny’emu należnych mu udziałów w firmie.

W pierwszych odcinkach twórcy pokazują nam akcję z trzech różnych perspektyw: Danny’ego, Coleen Wing i rodzeństwa Meachum. Z jednej strony otrzymujemy więc wgląd w biznesowe knowania na najwyższych piętrach nowojorskich biurowców, z drugiej zaś obserwujemy codzienne problemy i ciułanie każdego grosza przez właścicielkę niewielkiego dojo z misją. Danny zaś łączy te dwie scenerie, lawirując pomiędzy życiem dziedzica ogromnej fortuny, które wyraźnie go uwiera, a bezinteresownego obrońcy sprawiedliwości, którym się z kolei wyraźnie czuje.

Pierwsza połowa sezonu właściwie nie ma rozbudowanej intrygi. Wspominałam, że akcja rozwija się tu dość powoli – to prawda, ale powstrzymałabym się od uznania tego za wadę. Mimo braku fikuśnych wolt fabularnych serial wciąż doskonale radzi sobie bazując na nakreślaniu bohaterów i relacji pomiędzy nimi. A przy tym w ogóle nie nuży. W odróżnieniu od poprzednich seriali Netflixa jak na razie Iron Fist właściwie pozbawiony jest głównego czarnego charakteru. Postacie Joy i Warda trudno uznać za poważnych przeciwników – rodzeństwo balansuje pomiędzy byciem dla głównego Danny’ego wrzodem na tyłku, a okazjonalnym sprzymierzeńcem. Na przykładzie Meachumów widać, jak kolejny raz Netflix genialnie poradził sobie z castingiem. Jessica Stroup i Tom Pelphrey wypadają w swoich rolach świetnie i między innymi to właśnie ich miałam na myśli, pisząc o bohaterach, których nie da się nie lubić. Joy i Ward to postacie bardziej złożone, niby zamknięte w świecie biznesu i wielkich pieniędzy, ale posiadające również słabsze strony. Widać to zwłaszcza u Joy, którą bardzo łatwo można było wepchnąć w kliszę tej jedynej przyjaciółki z dzieciństwa, która wierzy Danny’emu, bo w końcu jest kobietą i powinna się głównie kierować emocjami. Tymczasem jej postać nie jest aż tak jednoznaczna i natura praktycznej bizneswoman przemawia przez nią częściej niż sentymenty. Poza tym ma chyba najpiękniejszą kolekcję biznesowych strojów, jakie kiedykolwiek widziałam w serialu.

Ale bez obaw – nie po to Daredevil walczył z całym zastępem dyszących ninja, żeby ci nie pojawili się w Iron Fiście. I to, co w drugim sezonie Daredevila tak bardzo mnie irytowało, z tą całą swoją odrealnioną magiczną otoczką, do stylistyki Iron Fista pasuje znakomicie. Właściwie trudno byłoby się spodziewać, że w serialu o mistrzu sztuk walki nie dostaniemy żadnych ninja. Dlatego właśnie, jeśli można mówić o większym przeciwniku dla Danny’ego, to bez wątpienia jest nią Madame Gao i całe Hand. Problem polega jedynie na tym, że Madame Gao poznaliśmy już lata temu i jej postać nigdy nie miała tyle charyzmy co Kingpin czy Kilgrave, a samo Hand jest jedynie niedookreśloną zbiorowością ninjasów bez charakteru. Pozostaje mieć nadzieję, że do końca sezonu z tego wszystkiego wykluje się jeszcze bardziej konkretny wróg (i choć przywołany w dialogach smok brzmi kusząco, to jednak tchnie to tak wielką abstrakcją, że scenarzyści na pewno się na to nie porwą).

Skoro dostaliśmy serial o sztukach walki nie sposób nie wspomnieć o bijatykach. A te nadal kontynuują chlubną tradycję poprzednich seriali Marvela i prezentują choreografię na najwyższym poziomie. Zarówno Jessica Henwick jak i Finn Jones bardzo dobrze wypadają w scenach akcji (choć trudno mi stwierdzić, czy na pewno grali we wszystkich sami), a twórcy zadbali o to, żeby specjalny cios żelaznej pięści Danny’ego za każdym razem wypadał tak samo efektownie (choć w ciągu kilku odcinków technika nie pojawia się aż tak często). W kwestii technikaliów jedyną rzeczą, która mnie rozczarowała jest czołówka. Dotychczas Netflix zachwycał w openingach nie tylko warstwą graficzną, ale również muzyką. Tutaj intro wizualnie prezentuje się pięknie, ale muzyki w nim właściwie nie ma. To coś w tle brzmi, jakby ktoś wyciągnął to to z darmowego banku generycznych podkładów. Na początku autentycznie byłam przekonana, że wersja dla recenzentów po prostu nie jest jeszcze tą finalną i nie dostaliśmy normalnej czołówki. Dopiero w okolicy trzeciego odcinka zaczęło do mnie docierać, że chyba mię oszukali, łajzy jedne.

Na koniec odniosę się jeszcze do tego mnóstwa negatywnych recenzji, które po zniesieniu embarga zalały Internet, przyprawiając fanów o jęk zawodu i łzy rozczarowania. Widzicie, oglądanie serialu przed jego premierą ma tę wielką zaletę, że nawet jeśli byście chcieli, to nie macie jak skonfrontować swojej opinii z innymi krytykami i ewentualnie podświadome przejąć niektóre z ich obserwacji jako swoje. Możecie polegać wyłącznie na własnych wrażeniach. A te w moim przypadku, po sześciu odcinkach, które Netflix udostępnił recenzentom, były tak bardzo pozytywne, że to rozrzewnione internetowe narzekanie jest dla mnie na prawdę ogromnym zaskoczeniem. Czy naprawdę oglądaliśmy ten sam serial? Bo ja w swoim dostałam świetnych bohaterów, historię, która może nie powala jeszcze na kolana, ale na pewno nie nudzi i całe mnóstwo rozrywki na wysokim poziomie. Jeśli krytycy potrafili tak bardzo zjechać Iron Fista,  to zastanawiam się, co oglądali ci ludzie, gdy ja z impetem lodołamacza przebijałam się przez Luke’a Cage’a.

Podobne posty