Habemus Bondam! – recenzja „The Night Manager”

1 kwietnia 2016

Odkryłam wielki spisek w brytyjskiej telewizji. Zajęło mi to trochę czasu, ponieważ zasłona dymna w postaci rozszczepienia The Night Manager na sześć odcinków zadziałała zgodnie z planem- zanim do mnie dotarło jaka jest prawdziwa rola najnowszego miniserialu BBC, przez kilka godzin pozwalałam się zwodzić błękitnym oczętom głównego bohatera i nie zwracałam uwagi na oczywiste wskazówki. Chodzi o to, czym tak naprawdę jest The Night Manager. Serialem szpiegowskim? O nie, nie. Serialem w ogóle? Bynajmniej. Moi drodzy, prawdę mieliśmy przez cały czas pod samym nosem – Nocny Recepcjonista to nie serial. To najdłuższa taśma castingowa zaadresowana do producentów Bonda, jaką świat widział.

Niezależnie od tego, czy według was Hiddleston nadaje się do roli agenta 007, porównań do postaci słynnego szpiega nie sposób uniknąć. A ponieważ Hiddleston to jeden z najbardziej chodliwych towarów eksportowych Zjednoczonego Królestwa (o czym można się chociażby przekonać mierząc temperaturę nastrojów widowni za oceanem, gdzie The Night Manager zadebiutuje dopiero w tym miesiącu), nic dziwnego, że Brytyjczycy nie zawahali się wyłożyć 30 milionów dolarów tylko po to, aby dobitnie dać włodarzom MGM do zrozumienia, kto według nich powinien następnym razem popijać na ekranie słynne wstrząśnięte, niezmieszane martini.

Jednocześnie zza kulis wyłania nam się jeszcze jeden, bardziej subtelny wątek całej historii. Aby wyłuskać go spośród całej osnowy serialu, należy patrzeć nie oczami, a sercem – okazuje się bowiem, że oprócz porządnej historii szpiegowskiej The Night Manager opowiada przede wszystkim o najbardziej nieszczęśliwej miłości wszech czasów. Tak moi drodzy, na waszych ekranach rozgrywa się tragedia wzruszająca bardziej od historii Romea i Julii, Tristana i Izoldy czy Catherine i Heathcliffa – to historia jednego kamerzysty bez pamięci zakochanego w oczach Toma Hiddlestona.

Zacznijmy jednak od tego, jak produkcja się reklamuje – The Night Manager to serial szpiegowski, choć nieco odstający od standardów podobnych historii, do których przyzwyczaiły dotychczasowe popisy najsłynniejszego agenta w służbie jej Królewskiej Mości. Każdy, kto choć raz zetknął się wcześniej z ekranizacją powieści Johna le Carré’a i komu główka się lekko kiwała ze znużenia w czasie seansu Tinker, Tailor, Soldier, Spy (no dobrze – u Megu się kiwała), wie, że przyrównywanie Nocnego Recepcjonisty do Bonda to z jednej strony komplement, z drugiej zaś – niedźwiedzia przysługa. Ci bowiem, którzy zabiorą się za serial oczekując mrożących krew w żyłach pościgów, strzelanin i magicznych gadżetów od Q srogo się rozczarują. La Carré jako był pracownik brytyjskiego wywiadu doskonale wie, że praca agenta to nie tylko fajerwerki (na te trzeba poczekać do ostatniego odcinka), ale miesiące żmudnej pracy, planowania, grzebania w dokumentach i wkupywania się w łaski rozmaitych kanalii.

I dokładnie takie zadanie ma przed sobą nasz główny bohater, Jonathan Pine – odegrać rolę życia przed obliczem Richarda Ropera, cieszącego się nieposzlakowaną opinią filantropa i przedsiębiorcy, a prywatnie – bezwzględnego złoczyńcy i handlarza bronią. Cały serial to właściwie kolejne etapy pojedynku pomiędzy tymi dwoma postaciami, próba sił i charakterów, a dla widzów – fantastyczny popis aktorski. Na małym ekranie Hiddleston i Laurie są siebie warci. Kto chce w Lauriem widzieć wciąż cynicznego House’a pewnie gdzieś go tam odnajdzie, jednak jego Roper ma w sobie o wiele więcej czaru i ukrytej grozy niż słynny doktor. Nie musimy czekać do samego finału, aby zobaczyć jego prawdziwą twarz, bo ta ukazuje się nam w formie niedopowiedzenia od samego początku – w opowieści Angelii Burr o zrzucaniu napalmu na szkolne boisko, w pojedynczych wystrzałach karabinu, przerywających ciszę pustyni, a w końcu w demonicznej demonstracji możliwości arsenału, którym Roper handluje (IMHO jedna z najmocniejszych scen w całym serialu). Przez cały ten czas Laurie pozwala nam uwierzyć, że Roper to postać bezwzględna, ale w gruncie rzeczy dobrotliwa – przejmuje się losem syna i przygarnia człowieka, który uratował mu życie. Jego mroczna strona uderza nas dopiero w momencie, gdy widzimy jak Roper (w kolorowym szlafroczku i filiżanką herbaty w ręce) patrzy na swojego pomagiera maltretującego kobietę z takim samym wyrazem twarzy, z jakim wcześniej patrzył na własne dziecko.

Co Laurie to Laurie, ale Hiddleston dzielnie dotrzymuje mu kroku. Kiedy ogląda się go w pierwszym odcinku, gdy jeszcze pracuje w hotelu na stanowisku tytułowego nocnego zarządcy, trudno pozbyć się wrażenia, że on właściwie nie musi grać – Pine to Tom, a Tom to Pine. Rola jakby specjalnie napisana z myślą o nim – elokwentny, pełen ogłady, z czarującym uśmiechem, w każdej chwili gotowy zaparzyć ci herbatę i wymasować stopy. To idealne połączenie zostaje wystawione na próbę dopiero wtedy, gdy Pine sam zaczyna grać i kładzie fundamenty pod swoje przestępcze alter ego, aby za jego pomocą omamić Ropera. W tym momencie doświadczyłam dziwnego dysonansu poznawczego – przez chwilę nie byłam pewna, czy sceny, w których Pine pozuje na kozaka i okłada pięściami pomniejszych opryszków gryzą mnie dlatego, że Tom wypada w nich niewiarygodnie, czy może wizerunek szarmanckiego amanta stopił mi się tak bardzo z jego twarzą, że podświadomie odrzucam momenty, które stawiają jego postać w niekorzystnym świetle. Nadal tego nie rozgryzłam (co tylko dowodzi, że najwyższy czas aby ktoś obsadził Toma w roli wstrętnego czarnego charakteru, który wypruwałby z ludzi flaki i zjadał mózgi).

Ogólnie rzecz biorąc, mam z postacią Pine’a pewien problem – w roli agenta z przypadku facet wypada zbyt posągowo. Rozumiem dlaczego nadaje się do tego zadania – z tego samego powodu, dla którego odgryzłabym swojemu kotu ogonek, gdyby Pine tylko o to grzecznie poprosił – ma bajeczną gadkę, towarzyskie obycie i roztacza czar, któremu nikt, bez względu na płeć nie może się oprzeć. Jednak z drugiej strony trudno nie zauważyć, że cała dywersja idzie mu nadzwyczaj gładko. Zbyt gładko. A nie zapominajmy o tym, że Pine tak de facto nie jest szkolonym agentem wywiadu. Jest byłym wojskowym, fakt, co daje mu przewagę nad zwykłym śmiertelnikiem w walce wręcz i posługiwaniu się bronią, ale nie w technikach typowo szpiegowskich. Te bohater zdaje się, wyssał z mlekiem matki. Pozostaje jeszcze kwestia jego motywacji, a ta powstaje nieco poza kadrem. Oczywiście widz wie, że Pine chce pomścić Sophie z początku historii, ale przecież jej śmierć jedynie pośrednio łączy się z działalnością Ropera. Z resztą Pine ani razu nie przywołuje jej w rozmowie Roperem – nawet wtedy, gdy opadają maski i karty lądują na stole. A nasz villain ma tu za uszami o wiele więcej niż tylko wplątywanie cudzych kochanek w swoje brudne interesy – handel bronią i testowanie arsenału na ludności biedniejszych krajów ciągnie za nim długi sznur niewinnych ofiar. Z tym, że zemsta za te konkretnie zbrodnie nie jest motywacją Pine’a, tylko Angeli Burr.

Olivia Coleman w roli odważnej i mocno stąpającej po ziemi właścicielki prywatnej komórki wywiadu kradnie absolutnie każdą scenę, w której się pojawia. Aż strach pomyśleć jak wiele straciłby cały serial, gdyby pozostał wierny książce i nie zamienił postaci Burra w kobietę – to chyba jeden z najbardziej udanych przykładów „uwspółcześnienia” danej historii, jaki kiedykolwiek oglądałam. Tym bardziej, że pozostałe smaczki do postaci Angeli dopisało samo życie – Coleman zaszła w ciąże tuż po tym jak otrzymała tę rolę, a twórcy zdecydowali się wpisać ją do scenariusza. Nie ma nic bardziej badassowego od ciężarnej, angielskiej agentki, która przez pół świata ściga masowego zabójcę. Czasem ryknie na przełożonego, zdobędzie potrzebne fundusze, wykryje spisek w rządzie, a kiedy zajcie taka potrzeba – weźmie do ręki pistolet i przestrzeli komuś nogę. Angela to ten rzadki okaz kobiecej postaci, która przez cały czas doskonale wie co robi, idealnie odnajduje się w swoim zawodzie, a przy tym jej próby łączenia kariery z życiem domowym są na tyle niecodzienne, że trudno z miejsca nie zapałać do niej sympatią.

Nieco trudniej było mi polubić Jed. A to dlatego, że bohaterka grana przez Elizabeth Debicki jest najbardziej wyraźnym odpryskiem klasycznego podejścia do szpiegowskich tropów – to kobieta-nagroda, w której nasz główny bohater oczywiście musi się zakochać, aby walka z Roperem nabrała dla niego osobistego wymiaru. Dlatego przez większość czasu Jed jedynie pięknie wygląda i przechadza się w zachwycających sukniach (słowo daję, ilekroć wskakiwała w nową kieckę na chwilę zapominałam jak się oddycha), a instrumentalna rola jej postaci jest na tyle wyraźna, że szybko zaczynamy wyglądać sceny, w której ta utopi się w złote farbie. Ale niech im będzie, wiem, że nie można mieć wszystkiego – uznajmy, że na barkach Jed spada dbanie o estetykę serialu. A do tej, wbrew pozorom, twórcy przywiązują całkiem sporo uwagi i to w taki sposób, aby zadowolić wszystkich widzów. Z jednej strony mamy więc alabastrową Jed w jedwabnych tuniczkach, z drugiej zaś roznegliżowanego Hiddlestona, rzucającego powłóczyste spojrzenia w stronę widza. Ja wcale nie żartowałam, kiedy mówiłam o beznadziejnym zakochaniu kamerzysty – nadużywanie słynnej urody Toma w poszczególnych ujęciach jest niezaprzeczalnym faktem. Ale nie słyszę, aby komukolwiek to przeszkadzało (mnie na pewno nie).

Do The Night Manager należy podejść z dużą dozą cierpliwości, bo akcja rozwija się tu powoli. Dodatkowo można w nim zaobserwować bardzo ładną gradację napięcia – podczas gdy pilot leniwie zawiązuje akcję i ledwo, ledwo pozwala widzowi liznąć charaktery postaci, cały finał sprawia już, że człowiek drży na krawędzi krzesła. Trzeba przyznać twórcom, że akcenty ostatniego odcinka rozłożyli niemal idealnie – w końcu dostajemy tak długo wyczekiwane szpiegowskie fajerwerki (niemal dosłownie) i zwrot całej emocjonalnej inwestycji w los postaci. Muszę jednak przyznać, że to nie dlatego serial tak bardzo mi się spodobał – powiedziałabym, że to raczej zasługa namiastki realizmu. Bardzo dużo w nim takiego „szpiegowania od kuchni” – mamy współpracę różnych agencji wywiadu, braki funduszy na akcję, skorumpowanych urzędników, a także tych mniej mobilnych agentów, których praca polega na siedzeniu przed monitorem i wyszukiwaniu odpowiednich danych. Bond niech sobie będzie Bondem, ale Nocny Recepcjonista doskonale pokazuje, że za sukcesem jednego szpiega stoi cały sztab specjalistów, a powodzenie danej operacji nie zależy od tego, czy ktoś wyskoczy z pędzącego pociągu w czystym garniturze, ale od tego, czy jakiś urzędas wysokiego szczebla podpisze ci na nią papierek.

Podobne posty