Front pacyfikacji Elektry, czyli o drugim sezonie „Daredevila”

25 marca 2016

Kalendarzowa wiosna w pełni, a to znaczy, że na drzewie zwanym Netflixem nowe sezony zdążyły już zakwitnąć, dojrzeć i spaść. Ich nadejście można łatwo rozpoznać po ciszy w wirtualnym eterze, jaka uruchamia się ostatnio w okolicach weekendów – wszyscy blogerzy nagle gdzieś znikają, po fanpage’ach hula wiatr i turlają się krzaki i dopiero w okolicach niedzielnego popołudnia pierwsi tytani binge watchingu wynurzają się się ze swoich jaskiń – odwodnieni, brudni, z odleżynami na tyłkach, ale za to z triumfalnym uśmiechem na twarzy, bo oni już są „po”.

Ale dość metafor. Nadszedł drugi sezon Daredevila i skończyła go również Megu, pobijając przy okazji swój osobisty rekord – trzynaście odcinków w dwa dni weszło jak nóż w masło (bo i towarzystwo było doborowe – pozdrawiamy warszawską ekipę blogerską!). Byłam w trochę innej sytuacji niż inni, bo pierwszy sezon przygód rogatego superbohatera skończyłam dopiero niedawno. Co ma swoje złe i dobre strony – z jednej nie zdążyłam się za nim specjalnie stęsknić, z drugiej zaś pewne jakościowe różnice pomiędzy jednym, a drugim sezonem bardziej rzucały mi się w oczy.

daredevil punisher catus geekus

Jaki był ten drugi sezon? Przede wszystkim rozmieniony na drobne – podczas gdy pierwszy skupiał się na samym originie postaci, jego dochodzeniu do bohaterskości i archetypicznym konflikcie pomiędzy herosem, a najbardziej głównym z głównych arcyvillanów (niby tacy od siebie różni, a jednak tak podobni, znacie to zestawienie), drugi wprowadził kilka różnych, równoległych wątków, przez które pracownikom kancelarii Nelson & Murdoch tym razem wyraźnie było ze sobą nie po drodze.

Pierwsza historia, wprowadzająca na scenę postać Punishera, była idealnym przedłużeniem klimatu, którym Daredevil zachwycał wcześniej – brudni gangsterzy, prawo ulicy, krew, flaki i żwir zgrzytający pomiędzy zębami. Gritty, gritty, gritty. Nad tym wszystkim unosi się widmo moralnego konfliktu, który pojawia się zawsze ilekroć ścieżki Punishera przetną się z innym bohaterem Marvela – zadawanie śmierci w imię sprawiedliwości, czy to się w ogóle godzi? O ile wcześniej nie byłam wielką fanką Jona Bernthala (bo umówmy się, że grani przez niego bohaterowie niekoniecznie mieli za zadanie wzbudzać sympatię), to za zaangażowanie go do roli Punishera specjaliści od castingu w Netflixie powinni dostać medal. I w tym miejscu muszę się przyznać do tego, że komiksowego Punishera ani specjalnie nie lubię, ani nie czytam, bo to zupełnie nie jest mój typ antybohatera. Jednak w wersji serialowej wlano w jego postać idealną kombinację odrzucających wzdrygnięć i niewymuszonej empatii – Frank Castle wzbudza w nas dokładnie tyle samo obrzydzenia w scenach, w których morduje przeciwników, co współczucia, gdy ze ściśniętym gardłem opowiada o swojej rodzinie.

daredevil catus geekus

Podoba mi się decyzja twórców o zazębieniu poszczególnych wątków – choć, technicznie rzecz biorąc, główny arc Punishera kończy się po kilku odcinkach, jego historia trwa nadal i z ciemnych zaułków przenosi się do sali sądowej (a że Megu akurat ma fazę na oglądanie Amerian Crime Story bardzo ją taki setting ucieszył). I ze względu na ten przeskok właśnie główni bohaterowie serialu zostają w tym sezonie rozdzieleni przez większość odcinków. Bo podczas gdy Matt skacze po dachach Hell’s Kitchen robiąc z siebie coraz to większego idiotę (do czego przejdę za chwilę), Karen z Foggym udowadniają, że jak najbardziej zasługują na to, aby królować na pierwszym planie.

Foggy to mój osobisty faworyt sezonu – za każdym razem kiedy stawiał się Mattowi i pokazywał mu, gdzie jest  jego miejsce, miałam ochotę zgotować mu owacje na stojąco.  Przełknijmy tą gorzką pigułkę i przyznajmy – choć Matt jest tu tytułowym bohaterem, to Foggy rozkłada go na łopatki na sali sądowej. To Foggy jest lepszym prawnikiem, to on potrafi lepiej przygotować strategię obrony klienta i skuteczniej wyszukuje kruczki prawne. Matt jedynie ładniej prezentuje się w garniturze i mieli jęzorem po próżnicy. Jeśli wyczuliście w tym miejscu jakieś pretensje z mojej strony, to idziecie dobrą drogą – Murdoch w tym sezonie niezmiernie mnie irytował. A na tle swojego uroczego przyjaciela, wypadał po prostu jak leniwy pozer, który podczas pracy w grupie nie robi nic, tylko po to aby na koniec spić całą śmietankę. Sytuacja Karen prezentuje się podobnie, bo dziewczyna w ostatnich odcinkach niejednokrotnie udowodniła, że trafiła do kancelarii nie przez przypadek i choć brak jej prawniczego wykształcenia, potrafi rozgryźć niejedną sprawę jak stary, sądowy wyga. Szkoda tylko, że dalsza część jej wątku została tak bardzo oderwana od reszty – tutaj, tak samo jak i w pierwszym sezonie, Karen prowadzi właściwie samodzielne śledztwo, przy praktycznie zerowym wsparciu ze strony kolegów. Brakuje mi tu sceny, w której do Matta i Foggiego dotarłoby jak wiele wysiłku Karen wkłada w swoją pracę, a przy tym – jak bardzo naraża się na niebezpieczeństwo.

daredevil catus geekus

Być może to poczucie pewnego wyalienowania sprawia, że z trójki głównych bohaterów to właśnie Karen najbardziej ciągnie do Franka Castle i to na tyle skuteczne, że zaczyna ona na poważnie bronić jego sposobu wymierzania sprawiedliwości. W ogóle jej relacja z Frankiem zaczyna w pewnym momencie nosić znamiona nieco wstydliwego shipa i dobrze, że twórcy zdecydowali się nam pokazać pewne odcienie szarości na spektrum moralności prezentowanej przez bohaterów. Nie ma wątpliwości, że Punisher to jednostka problematyczna, wszyscy wiemy, że above all po prostu morduje niewygodnych złoczyńców, ale robi to według swojego wewnętrznego kodu (nie zabija niewinnych, nie krzywdzi dobrych policjantów) i właśnie dlatego jego sposób uprawiania sprawiedliwości tak bardzo kusi.

Ale Punisher to tylko jedna z dwóch niejednoznacznych postaci w tym sezonie. Od razu powiem, że Elektra nie przypadła mi do gustu już na etapie trailera. Nie dlatego, że jestem komiksową purystką (nie jestem, a Daredevila i tak czytałam za mało aby móc z czystym sumieniem ujadać na odstępstwa od oryginału), ale dlatego, że mierżą mnie takie kobiece postaci – piękne, chłodne i bezwzględnie okrutne sucze. A Elodie Yung ma jeszcze taki typ urody, jaki zawsze widuje się w filmach akcji, kiedy na scenie pojawia się wredna bohaterka, najlepiej w roli sidekicka głównego czarnego charakteru. Elektrze udało się zrobić sobie ze mnie wroga już w pierwszej scenie i nie potrzebowałam wiele czasu, aby jasno określić, co mnie w niej tak denerwuje; mianowicie – Matt zupełnie traci przy niej głowę.

daredevil elektra catus geekus

Przy czym nie jest to kwestia sposobu, w jaki jej postać została napisana, bo jestem pewna, że twórcy zrobili to z pełną premedytacją. Ja jej po prostu nie lubię – jako kobiety, jako człowieka, jako ewentualnego obiektu westchnień głównego bohatera. Coś w tym chyba jest, że jedna kobieta zawsze będzie nie cierpieć drugiej kobiety, jeśli ta będzie w stanie tak bardzo zmanipulować mężczyznę, że ten zapomni dla niej o własnym charakterze, obowiązkach i wewnętrznym kodeksie moralnym. A w drugim sezonie Daredevila Murdoch dosłownie je Elektrze z ręki. Piękna Greczynka ma na niego destrukcyjny wpływ i widać to już od momentu ich pierwszego spotkania. Elektra jest dla niego jak narkotyk – odciąga go od najbliższych, sprawia, że Matt zaniedbuje swoje prawnicze obowiązki, rozbija jego związek z Karen, przyjaźń z Foggym, nie wspominając już o wszystkich fizycznych obrażeniach, na które facet się przez nią naraża. A mimo to, wystarczy, że ta tylko gwizdnie, a Matt leci do niej jak wierny pies, z tym samym wierno-poddańczym wyrazem twarzy małego szczeniaczka.

No więc, tak jak już mówiłam – I’m not a fan. Elektra i Matt to chyba jeden z niewielu potencjalnych shippingów, którego nigdy się nie chwycę, bo nie ma w nim żadnej szansy na odkupienie dla negatywnej postaci. Bo Elektra to opętana mordowaniem psychopatka i jeśli ma się co do tego jakieś wątpliwości, to scena, w której ta staje przed Mattem w zakrwawionej koszuli, zaraz po tym jak poderżnęła jakiemuś nastolatkowi gardło i pyta „Do you still want me?” powinna je rozwiać.

daredevil catus geekus punisher

Jest jeszcze jeden element, który nie przysporzył Elektrze mojej sympatii. Mianowicie – podczas gdy wątek Franka Castle klimatycznie pasuje do tego Daredevila, którego polubiłam w pierwszym sezonie, z (pozornie) realistycznym okrucieństwem świata przestępczego i czymś, co próbowało zakrawać na noir, postać Elektry zabiera serial do jego komiksowych korzeni. Czytaj – wprowadza ninja, magiczne kung-fu i wskrzeszanie zmarłych z krwi śmiertelników. I ja doskonale rozumiem, że to są rzeczy żywcem przeniesione z komiksu, ale do mojego wyobrażenia Daredevila one zupełnie nie pasują. Wyczułam to już w pierwszym sezonie, kiedy na kilka odcinków w serialu pojawił się Stick i gdy dotarło do mnie, że wschodni mistycyzm i sztuki walki to zupełnie nie moja bajka. Teraz byłam w stanie przełknąć trzech ninja, pięciu ninja, dziesięciu ninja, ale przy czterdziestu zaczynałam już powoli ziewać.

Jakby się nad tym zastanowić, to pomimo tego, że sezon podzielony jest na kilka wątków, każdy z inną wiodącą postacią po złej stronie mocy, brakuje tu jednego, głównego czarnego charakteru na miarę Wilsona Fiska. Punisher i Elektra mogą sobie lawirować pomiędzy mordowaniem i pojedynczymi przebłyskami dobra w ich ciemnych jak smoła duszach, ale wciąż trudno jednoznacznie ukoronować ich na villainów sezonu. Powiedziałabym, że pasują bardziej na pogubionych partnerów głównego bohatera. I ten kontrast najbardziej rzuca się w oczy w momencie, gdy w końcu wraca Kingpin i serial nagle wystrzeliwuje na znane nam wcześniej wyżyny. Co w sumie powinno jasno dać twórcom do zrozumienia, że dla Matta Murdocha godny przeciwnik jest tylko jeden.

daredevil punisher catus geekus

Jeśli chodzi o kwestie techniczne to chciałabym wspomnieć tylko o jednej rzeczy – choreografia walk wciąż zasługuje tu na wszelkie wyrazy uznania. Widać, że twórcy wzięli sobie do serca pochwały, jakie spadły na nich po scenie walki w korytarzu z pierwszego sezonu i chcieli pokazać, że w pełni na nie zasłużyli. Dlatego w tym roku dostajemy jeszcze więcej świetnie nakręconych scen, z których w pamięć najbardziej zapadają dwie: walka Daredevila z gangiem motocyklowym na klatce schodowej (kręcona tak, że udaje jedno ujęcie) i walka Punishera na więziennym korytarzu. I nie wam jak wy, ale ja podczas oglądania tej drugiej nagle stałam się bardzo świadoma faktu posiadania żołądka wraz z całą zawartością – myśleliście, że Jessica Jones była bardzo krwawa jak na serial Marvela? Sprawdźcie co Frank Castle jest w stanie zrobić z jednym tępym ostrzem, gdy się go umieści w jednym pomieszczeniu z bandą kanalii i morderców.

Pewnie zdążyliście już usłyszeć, że drugi sezon Daredevila jest gorszy od poprzedniego. Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, aby był gorszy – zdecydowanie jest inny. Rozwija całkiem nowe wątki, bazuje na zupełnie innych czarnych charakterach i coraz mocniej nawiązuje do komiksowego pierwowzoru. Wasza ocena będzie zapewne zależeć od tego, jak wielkie pokłady sentymentu dla tego pierwowzoru macie. Ponieważ ja nie mam praktycznie żadnych, wątki ninja-magiczne w ogóle do mnie nie trafiły. Podobały mi się sceny walki (bo można w nich pooglądać świetne nowe kostiumy Daredevila i Elektry), ale mam nadzieję, że w następnej odsłonie proporcja pomiędzy elementami realistycznej akcji i wschodniego mistycyzmu wypadnie na korzyść dla tych pierwszych. Nie obraziłabym się również gdybyśmy dostali więcej wątków sądowych, aby Foggy i Karen mogli się ponownie wykazać (nie mówię od razu o robieniu z Daredevila procedurala, ale come on – mogłabym bez końca oglądać Foggiego jak wygłasza swoje mowy na otwarcie procesu i wgniata w piach skorumpowanych prokuratorów). I pokornie błagam o więcej Kingpina – serial polega na nim równie mocno co na Murdochu.

Podobne posty