W końcu nadrobiłam zaległości w nowościach od Egmontu i mam dla was moje osobiste podsumowanie prawie wszystkich tytułów* jakie ukazały się w ciągu kilku ostatnich miesięcy. A więc bez dalszego przeciągania, here we go:
Avengers
Podobno run Hickmana w Avengers zyskuje przy głębszym (czytaj: o wiele dłuższym) poznaniu. Nie jestem tylko pewna, jak zareagował na niego niewprawiony czytelnik, którego po lekturze pierwszego tomu nie wsparła armia dzielnych internetowych komentatorów, zachęcających do zagryzienia zębów dopóki wszystkie meandry fabuły nie zaczną zabierać sensu. Świat Avengers ma być preludium do niesamowicie rozbudowanej historii, której konsekwencje można przeczytać w ukazujących się właśnie w USA Secret Wars, ale zanim do nich dojdzie zostajemy rzuceni na głęboką wodę i musimy przebrnąć przez gąszcz nowych postaci, niezrozumiałych wątków oraz scen, które nic nam nie mówią. Cały pierwszy tom jest niesamowicie dezorientujący, a ja bardzo nie lubię nie rozumieć tego co czytam – posunęłam się nawet do tego, że na jednej z facebookowych grup komiksowych wrzucałam zdjęcia swojego egzemplarza z pytaniem, czy aby nie jest wadliwy, bo narracja była tak pomieszana, jakby ktoś poprzestawiał kolejność stron. Co ciekawe nikt nie zwydziwiał mnie za ignorancję i wiele osób jakby ze zrozumieniem kiwało głowami tłumacząc, że to właśnie cały Hickman – trudno się w nim odnaleźć, ale jego scenariusze podobno warte są tego, aby zadać sobie trochę trudu i poszukać głębiej. Jestem w stanie w to uwierzyć…
New Avengers
…a to dlatego, że druga pisana przez Hickmana seria, czyli New Avengers jest już o wiele łatwiejsza i bardziej przyjemna w odbiorze. Nie znaczy to jednak, że jest prosta – przedstawiona historia już bezpośrednio zwiastuje wydarzenia znane z Secret Wars i wprowadza termin kolizji światów, które rzecz jasna mają prowadzić do tego, że wszystko umrze. Wbrew tytułowi jednak nie mamy tu do czytania z drużyną Avengers, a Illuminati, czyli grupą najtęższych umysłów na naszej planecie, które wspólnie będą się głowić jak do owej kolizji nie dopuścić. Komiks bardzo dobrze otwiera nowe wątki i zostawia czytelnika z wystarczającą liczbą niedopowiedzeń, aby chciało się czytać dalej, pozwalając jednocześnie odczuć ciężar fabuły, sugerujący, że przedstawione wydarzenia zaważą na losach nie tylko tej jednej serii, ale całego uniwersum.
All-New X-men
Absolutny, totalny must have. Nie wiem jak do tej serii odnosi się większość recenzentów i szczerze mówiąc – guzik mnie to obchodzi. Dla mnie jest to najlepsza seria w całej obecnej ofercie Egmontu, a wierzcie mi – nie byłam do niej od początku przekonana. Kiedy kilka lat temu usłyszałam, że Marvel wraca do oryginalnej drużyny X-men, nie byłam w stanie pomyśleć nic poza „Biedna Jean Grey, nie dadzą dziewczynie umrzeć w spokoju”, uznałam pomysł za chwytanie się brzytwy i nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani trochę entuzjazmu. Tymczasem wystarczyły dwie strony, aby komiks mnie całkowicie porwał i ogromna w tym zasługa zarówno niesamowitych rysunków Stuarta Immonena i Davida Marqueza (w drugim tomie) jak i fabuły. Najlepszą rzeczą w tej serii jest to, że powinna zadowolić gusta zarówno nowych jak i starych fanów. Jeśli ktoś wcześniej nie czytał X-men – to może być dobry moment aby zacząć. Dla bardziej wprawionych czytelników z kolei, All-New X-men będzie świetną okazją, aby z nostalgią powrócić do klimatów z początków historii o mutantach bez konieczności sięgania po pierwsze zeszyty (które zestarzały się tak brzydko, że nie da się ich czytać; wierzcie mi – próbowałam). Bendis bierze drużynę oryginalnych X-men i przystosowuje ją do wymagań naszych czasów (i nie mówię tu tylko o tym, że dosłownie przenosi ich w czasie), dodając w końcu charaktery do płaskich kartonów, jakimi jej członkowie byli w latach sześćdziesiątych. A już nasza Smerfetka – Jean Grey – która u zarania X-men nie miała do roboty nic poza byciem śliczną i uchodzeniem za obiekt westchnień, doznaje najciekawszej przemiany, ponieważ o wiele wcześniej odkrywa tutaj swoje psychiczne moce i powoli zaczyna ujawniać bardziej mroczną stronę swojej natury. Poza tym All-New X-men oferuje również mnóstwo humoru i nastoletniej dramy – zwłaszcza gdy młodzi X-meni muszą zmierzyć się z obcą dla nich nowoczesnością, a przede wszystkim losami swoich starszych odpowiedników, które w końcu dla nikogo nie okazały się być zbyt szczęśliwe.
The Superior Spider-man
O ile zazwyczaj chwalenie przygód Pajęczaka przychodzi mi z niejakim trudem (cóż mogę powiedzieć – team X-men forever), historyjka wprowadzająca nas do serii nowego, lepszego Spider-mana robi bardzo dobre wrażenie. Komiks mnie nie zaskoczył, a to tylko dlatego, że od dawna wiedziałam co się w nim wydarzy (trudno było żyć w niewiedzy, skoro historia szerokim echem odbiła się nie tyko w sieci, ale i w innych mediach), ale nie zmienia to faktu, że pomysł jest interesujący. Po pierwsze dlatego, że nie wiemy kiedy nastąpiła dokładnie zamiana umysłów Petera i Octaviusa. A po drugie – ponieważ to jedna z tych potyczek, z których superbohater nie potrafi ujść cało, a my przez cały czas możemy obserwować jak bardzo się miota, czując jednocześnie wiszące nad nim widmo nieuchronnej porażki. Ostatnie Życzenie to komiks na poważnie dramatyczny, choć finał jest moim zdaniem odrobinę za bardzo rozrzewniający. Nie czytałam serii dalej, więc nie wiem jak potoczą się losy „nowego” Spider-mana, ale przyklaskuję pomysłowi podarowania mu bardziej odważnych cech charakteru – zawsze dziwiło mnie jak to możliwe, że z takim umysłem i supermocami Peter Parker to taka miałka pizdeczka w codziennym życiu. A teraz istnieje szansa, że odmieniony Peter zacznie kroczyć zupełnie innymi, odważniejszymi ścieżkami (choć nie będę oszukiwać, mam nadzieję, że stary bohater jeszcze powróci, bo co to za Pajęczak bez prawdziwego Parkera w środku?).
Wolverine i X-men
Podstawowe pytanie – dlaczego seria została wydana u nas dopiero od 19-tego numeru? Czy to tylko dlatego, że w jednej scenie pojawia się tam świeżo przeniesiona w czasie Jean Grey? Jeśli tak, to jest to słaby powód – Wolverine i X-men zaczęło się bardzo lekko i przyjemnie, jako komiks skierowany do nieco młodszego czytelnika, z mnóstwem gagów i perypetii typowych dla życia licealnej młodzieży. Później niestety seria powoli zaczęła się pogarszać, a historia zaprezentowana w naszym wydaniu jest tego najlepszym dowodem. Atak cyrku prowadzonego przez potwora Frankensteina? Poważnie? Przecież to historyjka wyjęta rodem z emploi kreskówkowego superbohatera Fox Kids – jeśli w latach dziewięćdziesiątych istniała jakaś lista sztampowych przygód, które w ciągu dwudziestu minut musi przeżyć bohater, to z pewnością znajdziemy na niej: A. walkę z kimś, kto się pod niego podszywa, B. gościnną wizytę innego superbohatera C. cholerny cyrk w mieście. Ale to nie wszystko – w tej historii cała dorosła kadra szkoły im. Jean Grey dała się złapać w sidła jakiejś dziwnej magicznej siły, która pozamieniała ich… w artystów cyrkowych. Potężni mutanci dali się przerobić na klaunów. Czy tylko ja wyczuwam tutaj wybitne niedopasowanie poziomu tematyki?
Gdyby jeszcze całość nadal rysował Chris Bachalo, jak na samym początku, może moje wrażenia byłyby bardziej pozytywne, niestety ten tom wyszedł spod ołówka trio Bradshawa, Sandersa i Lopeza, z których tylko na Lopeza nie będę narzekać. Styl Bachalo był już wystarczająco kreskówkowy, ale design postaci wciąż cieszył oko, tymczasem Bradshaw i Sanders rysują tak, jakby dopiero co opuścili redakcję Kaczora Donalda. Poza tym zawalają totalnie na polu stylu i anatomii. Gratulację panowie – dzięki wam, jeśli kiedykolwiek będę musiała zrezygnować z któregokolwiek tytułu Egmontu, Wolverine i X-men pójdzie do odstrzału pierwszy.
Guardians of the Galaxy
Chyba nikogo nie zdziwi to, że tuż przez premierą filmu, Marvel musiał przywrócić do życia komiks o przygodach Strażników (ostatnią taką próbę podjął 2008 roku, ale seria nie była wtedy ani specjalnie chwalona, ani popularna). A ponieważ całość kierowana jest w dużej mierze do czytelników, który drużyny nie znali, ale szykują się na film, całość pełna jest wspominków i ekspozycji. A żebyśmy nie czyli się aż tak obco, walnęli nam tu Iron Mana, co by chociaż jedna twarz była znajoma. Wprowadzenie w historię nie jest zbyt wymagające, wystarczy wspomnieć, że istnieje wielka międzygalaktyczna rada, pod przewodnictwem ojca Star-Lorda – króla Spartaksu, któremu żądza władzy wżarła się moralny kręgosłup Wobec tego wszystkie kosmiczne światy mają zakaz utrzymywania kontaktów z Ziemią, co oczywiście kończy się tym, że co poniektórzy postanawiają ją podbić. A któż może biednej planecie ruszyć na ratunek jak nie dzielni Strażnicy? I to naprawdę byłoby na tyle, bo akcja kończy się po kilkudziesięciu stronach, aby przejść w dodatkowe oneshoty, każdy o innym członku drużyny. Całość wypada wyjątkowo blado, ale w przeciwieństwie do Wolverine i X-men serię ratuje w przyjemna dla oka kreska.
Słowem podsumowania – trudno nie być wdzięcznym Egmontowi za to, że postanowił sprawić komiksomaniakom taki prezent i zamiast sięgać po odgrzewane kotlety, wypuścił na rynek serie, które pozwolą nam w końcu cieszyć się najnowszymi historiami Marvela. Wszystko to, rzecz jasna, wynika z niesamowitej popularności MCU, od której wydawnictwo będzie próbowało odcinać kupony publikując na przykład Age of Ultron (kupujecie na własną odpowiedzialność – komiks jest słaby i poza tytułem nie ma nic wspólnego z filmem) i bardzo dobrze – ja na tym tylko skorzystam. Ale żeby nie było tak różowo, mam dwie uwagi co do samego formatu wydania. Po pierwsze: wywalenie wszystkich okładek rozdzielających zeszyty na koniec tomu jest wyjątkowo niefortunnym pomysłem – niekoniecznie mam ochotę głowić się nad tym, czy to już koniec odcinka, czy tylko może jakiś przeskok na inny plan. Lubię wiedzieć kiedy dana scena się kończy, a tutaj poszczególne numery mogę odróżnić co najwyżej po zmianie rysownika (jeśli taka jest). I po drugie: WKKM robiło bardzo dobrą rzecz z dłuższym tekstem wprowadzającym do historii na początku każdego nowego tomu. Wiem, że w oryginalnych wydaniach Marvela czegoś takiego nie ma, ale przyznam, że mnie bardzo by się przydały – może dzięki temu łatwiej byłoby przebrnąć przez Avengers Hickmana.
*poza Avengers: Wojna bez końca. Bo to kupa. Uznajmy, że nigdy jej nie było.