Superbohaterowie to nie wszystko – czyli „Saga” Briana K. Vaughana i Fiony Staples

18 stycznia 2015
Niniejsza notka skierowana jest do osób, które generalnie nie siedzą w komiksach. Albo siedzą, ale ostatnie dwa lata spędzili w szafie: zakneblowani, skrępowani sznurami i unieruchomieni ciężkim łańcuchem. Ponieważ tylko takimi okolicznościami można by wytłumaczyć nieznajomość obsypanej Eisnerami Sagi Briana K. Vaughana i Fiony Staples, komiksu tak niesamowicie odjechanego, że jeśli autor pisze go na dragach to na litość boską! – zalegalizujmy je.

Jedyną rzeczą, jakiej można być pewnym, mając do czynienia ze space operą, jest to, że będzie wojna. Niezaprzeczalnie pokój jest ostatnią rzeczą potrzebną we wszechświecie, dlatego też i w tym przypadku nasi bohaterowie postawieni są po przeciwnych stronach międzyplanetarnego konfliktu. Jednak o ile większość historii polega na poszukiwaniu miłości, tutaj miłość dostajemy już na samym początku. Poznajemy młode małżeństwo – Alanę i Marko, którzy wspólnie próbują ułożyć sobie życie w trudnych czasach. Niestety jako zakochani w sobie żołnierze z wrogich planet są sola w oku dla politycznych przywódców, nawet nie tyle przez swój związek ile przez jego owoc – córkę Hazel, która jest narratorem całej opowieści. W związku z tym po piętach zaczynają im deptać zabójcy na zlecenie, wojskowi, a co gorsza – porzucona była narzeczona. Wszyscy kogoś szukają, każdy przed kimś ucieka, a my mamy okazję poznać całą rzeszę fantastycznych postaci, a kiedy jesteśmy już pewni, że nie zobaczymy już dziwniejszego i bardziej zaskakującego bohatera, autorzy wciąż na nowo udowadniają nam jak bardzo się mylimy. I tak to się kręci.

saga-art
Wiedząc, że zaczynam czytać bądź co bądź science fiction byłam przygotowana na obcowanie z nowymi rasami. Kto by nie był. Słyszałam o Star Treku, widziałam Star Wars, czytam komiksy, więc to, że nagle do kadru wskakuje ktoś o niebieskim kolorze skóry, albo wielkich uszach, albo trąbą zamiast nosa nie jest dla mnie czymś elektryzującym. Ale w przypadku Sagi już widząc pierwszych występujących w komiksie bohaterów po raz pierwszy złapałam się na myśli, że Vaughan jest albo genialnym scenarzystą, albo totalnym ćpunem, ponieważ zakładam, że jedynie ogromny talent albo mocne prochy są w stanie podsunąć autorowi obrazy rasy humanoidów z telewizorami zamiast głowy, połowę dziewczynki, ciągnącej za sobą własne jelita albo pół-kobiety pół-pająka, która jest jednocześnie najlepszym skrytobójcą w okolicznych galaktykach. Za opcją genialnego scenarzysty przemawia jednak ogólna kreacja bohaterów, z których każdy ma precyzyjnie zarysowany charakter, określone motywacje i własne rozterki. Proporcje nie rozkładają się tutaj pomiędzy parą dobrych, głównych bohaterów i tabunem złych ludzi (ok, NIE-ludzi), którzy ich ścigają, bo choć Alana i Marko są centralnym punktem całej opowieści, każda z pojawiających się po drodze postaci dostaje własną historię i z miejsca zdobywa moją sympatię. W ostatecznym rozrachunku dostajemy komiks nie o parze głównych bohaterów, ale o większej grupie – ich losy naturalnie się przecinają, ale nie mamy wrażenia, że któraś z postaci została stworzona tylko po to, żeby wejść innej w drogę, co poczytuję za kolejny plus całej serii.

robot-son-birth
Jednocześnie muszę wyraźnie zaznaczyć, że Saga nie jest ckliwym melodramatem o zakazanej miłości. To dosłowna nawalanka wulgaryzmami, scenami seksu i flakami, więc jeśli brzydzą was naturalistyczne sceny porodów, międzygatunkowe figle w łóżku albo wybuchające z rozbryzgiem głowy – nie czytajcie tego komiksu. Albo czytajcie. Tak czy inaczej po nim wasze życie nie będzie już takie samo. Jednakże, chociaż Saga zawiera bardzo obrazowe i dosadne sceny nie znaczy to, że jest komiksem płytkim i żerującym na najniższych instynktach czytelnika, który tylko czeka aż na obrazku pojawi się kawałek nagiego ciała. Saga doskonale łączy elementy komediowe (mistrzowskie cięte dialogi i mój ulubiony motyw – zgubny wpływ czytania harlequinów) z poważniejszą tematyką – nie każdy z tematów został nakreślony głębiej, ale w komiksie pojawia się problem m.in. traumy wojennej, utraty najbliższej osoby, a nawet pedofilii. I wbrew pozorom podstawowe przesłanie historii jest bardzo konserwatywne: kiedy pozbawimy ją tej całej kosmicznej otoczki i wymyślnych stworzeń, na końcu dostaniemy przede wszystkim opowieść o małżeństwie, jego wzlotach i upadkach, walce o wzajemne relacje i o bezpieczeństwo dla całej rodziny w trudnych czasach bratobójczej walki. Bardzo podobało mi się jak ten motyw rozwinięto w najnowszym czwartym tomie, gdzie twórcy dają Alanie i Marko chwilę na oddech pomiędzy jedną a drugą ucieczką i każą im się zmierzyć z bardziej przyziemnymi problemami: jak zarobić na rodzinę? Jak czuje się ojciec, który zostaje w domu z dzieckiem? Jak czuje się kobieta, kiedy zostaje jedynym żywicielem rodziny i jak ma psychicznie poradzić sobie z pracą, której nie cierpi? Muszę przyznać, że to właśnie ten wątek, wbrew pozorom poprowadzony w bardzo mądry sposób, przemawia do mnie najmocniej.

best-comics-of-2014---saga-114844
Kolejna zaleta Sagi – główni bohaterowie to nie Wybrańcy przez duże „W”. Kultura popularna ma obecnie tendencję do tworzenia bohaterów jedynych w swoim rodzaju: naznaczonych przez bogów, przepowiedzianych przez proroctwo, wybranych przez wyrocznie, którzy nagle manifestują nadprzyrodzone moce, albo znajdują się z złym miejscu w złym czasie. Widać to zwłaszcza w fantastyce, gdzie jeśli masz do czynienia z wojną albo reżimem, to wiesz, że główny bohater w pewnym momencie będzie musiał doprowadzić do końca konfliktu i uratować świat. I choć oczywiście z początku będzie się przed takim przeznaczeniem wzbraniał, to w końcu je zaakceptuje, trochę poskamle, ale w finale i tak okaże się cholernym Wybrańcem. A w Sadze czegoś takiego nie ma – wydawałoby się, że skoro mamy do czynienia z zakochanymi przedstawicielami wrogich narodów, którzy na dodatek mają dziecko, pojawienie się przepowiedni, według której Hazel powinna zakończyć wojnę jest jedynie kwestią czasu. Na całe szczęście nic takiego się nie dzieje, a Alana i Marko robią wszystko żeby trzymać się jak najdalej od głównej osi konfliktu i zamiast dać się jeszcze bardziej wciągnąć w polityczne rozgrywki, marzą jedynie o tym aby wszyscy dali im spokój.

Kilka słów o rysunkach, bo te też zasługują na uwagę. Jednym słowem – są świetne. Kreska nie jest tak ostra i precyzyjna jak w The Wicked + The Divine, ale idealnie pasuje do całej historii. Fiona Staples ma charakterystyczny styl pełen urwanych szarpnięć piórka, jakby jej rysunki były trochę niedokończonym szkicem. Nie znajdziecie tutaj dopracowanych detali, ani szczegółowego tła, a mimo wszystko twarze postaci idealnie oddają przeżywane przez nich emocje (śmiejcie się, ale widać to nawet u rasy ludzi telewizorów – jeśli nie na ekranie to w mowie ciała). W ogóle cały design bohaterów jest genialny – zwróćcie uwagę nie tylko na humanoidy, ale również na wszystkie zwierzęta i potwory (tak, nawet tego stwora z moszną do ziemi). Ciekawym zabiegiem jest również wkomponowanie wypowiedzi Hazel w rysunki – ponieważ w obecnym punkcie historii jest małym dzieckiem, jej głos z offu jest luźno wpisany w tło obrazków, a nie w dymku, co przypomina dziecięce pismo i dodaje komiksowi dodatkowego smaczku.

2727364-izabel_saga_4_night_shift
Słowem podsumowania – staram się powstrzymywać przed krzyczeniem ludziom w twarz „MUSISZ TO PRZECZYTAĆ”, żeby nie wywierać zbędnej presji, ale w tym przypadku naprawdę warto. Jak nie przeczytacie go teraz, to za kilka lat, kiedy na podstawie Sagi powstanie film albo serial będziecie na szybko nadrabiać wszystkie numery, żeby przed znajomymi nie wyszło, że nie macie pojęcia o czym to jest. A tak, z czystym sumieniem będziecie mogli nosić koszulkę z napisem „Czytałem Sagę zanim to było modne”. Chociaż, wróć – na to i tak już jest za późno.

Jako post scriptum krótka dygresja. Znam dużo osób, które zainteresowanie komiksami utożsamiają głównie z zaczytywaniem się Marvelu i DC ewentualnie mangą, co w moim przypadku naturalnie też ma miejsce, ale nie oddaje sprawiedliwości całemu gatunkowi. W pewnym sensie jest to też uwaga do mnie samej, powinnam sobie ją wyhaftować i powiesić w kuchni: „Istnieje świat poza komiksem superbohaterskim”. Od lat udowadnia to wydawca Sagi czyli Image Comics, które zdobyło moją sympatię nie tylko ze względu na jakość wydawanych serii, ale przede wszystkim za kultywowanie idei komiksu autorskiego, co znaczy, że współpracujący z Image autorzy zachowują prawa do swoich postaci. Niezorientowani w temacie mogą nie widzieć w tym nic wyjątkowego, nadmienię więc, że niestosowanie tej zasady w Marvelu i DC doprowadziło do szeregu sporów odnośnie tego, kto jest prawdziwym autorem Spidermana, Fantastycznej Czwórki, czy Batmana i niejednokrotnie kończyły się one w sądzie. Wiele z nich do dzisiaj pozostaje nierozstrzygniętych, co pozbawia twórców należnego im uznania i pieniędzy – i jest to rażąca niesprawiedliwość. Ale to temat na inną notkę. Wspominam o tym w nawiązaniu do wydawnictwa Image, które powstało właśnie w wyniku zbuntowania się kilku twórców z Marvela przeciwko jego polityce odnośnie praw autorskich. Jeśli kogoś to interesuje, to warto tym tematem zainteresować się bliżej.

Podobne posty