Na pierwszy zeszyt tego komiksu o nazwie na tyle długiej, że nie będę jej co chwilę przytaczać, natrafiłam zaraz po jego premierze – przeczytałam, odłożyłam i stwierdziłam, że poczekam z określeniem czy mi się podoba na pierwszy pełny tom. Gorących emocji nie było. Teraz, kiedy w końcu ukazał się pierwszy tom, nadal nie potrafię się zdecydować, czy dziecko Gillena i McKelviego jest warte tego morza zachwytów.
Co 90 lat na ziemi w ciałach młodych osób odradza się Panteon – grupa dwunastu bóstw różnych kultur m.in. Lucyfer, Baal, Sakhmet, Amaterasu. Przez dwa lata żyją jak na bogów przystało, ciesząc się uwielbieniem śmiertelników i korzystając z uroków swojego nadzwyczajnego życia, po czym dokonują czegoś w rodzaju autodestrukcji i wymazują się z powierzchni ziemi na kolejne kilka dekad. W 2014 roku na Ziemi grasują kolejne reinkarnacje bóstw – mają swoich groupies, organizują narkotyczne seanse uwielbiania i próbują przekonać opinię publiczną, że naprawdę mają nadprzyrodzone moce i są tymi, za kogo się podają. Ich losy poznajemy dzięki Laurze, którą kopnął zaszczyt bliższego poznania członków Panteonu, jej fascynacja Luci (damską wersją Lucyfera) coraz mocniej wplątuje ją w boski galimatias i napędza całą akcję.
Patrząc na powyższe streszczenie coraz bardziej dziwię się, że mam tak mieszane uczucia względem tej serii. Przecież z taką fabułą, to powinien być mój murowany hit – magiczne moce, posmak haremówki, swoista drużyna nadludzi i nimb tajemnicy otaczający wszystkich bohaterów. A jednak – seria ma swoje wady. Po przeczytaniu pierwszego opisu spodziewałam się, że mam do czynienia z komiksem, który ma szansę dorównać Sadze o ile nie strącić jej z podium, jednak twórcy nie wykorzystują w pełni ogromnego potencjału swojej historii. Co nie znaczy, że nie uda się tego poprawić w następnych zeszytach.
Przede wszystkim, już na samym początku czytelnik zostaje rzucony w rzeczywistość, w której bóstwa już od dłuższego czasu aktywnie działają w przestrzeni publicznej. Nie wiemy kiedy wyszli z cienia, jakie były pierwsze reakcje ludzi, ani w jaki sposób zdobyli popularność. Można to rozpatrywać zarówno jako wadę i zaletę – zaletę ponieważ daje duże możliwości na pogłębienie tematu w przyszłości, szanse na retrospekcje, albo po prostu, pozostawienie niedopowiedzenia. Z drugiej strony jako czytelniczka czułam się zagubiona i nie potrafiłam samej sobie nie zadawać pytań: skąd się tam wzięli? Po co? Dlaczego ich wyznawcy nie próbują kwestionować ich boskości i mało kto wydaje się zdziwiony faktem, że mityczni bogowie włóczą się po świecie? Wydaje się, że twórcy założyli, że odbiorca nie będzie zadawał za dużo pytań i wiele rozwiązań fabularnych przyjmie bez mrugnięcia okiem, chwilowo zawieszając niewiarę wysoko na kołku. Ponieważ to dopiero pierwszy tom jestem w stanie udzielić twórcom kredytu zaufania, choć uważam, że rzucenie czytelnikom przynajmniej kilku ochłapów z konkretami fabuły sprawiłyby, że przestałabym się zastanawiać o co w tym właściwie chodzi.
A główna bohaterka niestety nie pomaga. Laura jest postacią określoną jedynie przez swoją fascynację Panteonem. Wszystkie jej myśli kręcą się wokół tego jak bardzo bogowie są cudowni, piękni, tudzież przystojni i jak bardzo chciałaby żeby zwrócili na nią większą uwagę. Jednak, gdyby na chwilę zapomnieć o tym, że mamy do czynienia z komiksem fantastycznym, okazałoby się, że Laura jest jedynie pustą fangirl z cholernym szczęściem, zapatrzoną w swoich idoli jak w obrazek i koncentrującą swoje działania tylko na tym jak głębiej wejść im wszystkim, a zwłaszcza Luci, w tyłek.
A teraz pozwolę sobie zmienić nieco ton – zapomnijcie na chwilę o wszystkim co wcześniej napisałam. Komiks to takie fajne medium, że nawet najgorsza historia ma szansę aspirować do rangi arcydzieła jeśli rysownik okaże się lepszy od scenarzysty. The Wicked + The Divine jest tego najlepszym przykładem. McKelvie jest jednym z najlepszych artystów komiksowych, z jakimi zetknęłam się w ostatnim czasie. Widzicie, potrafię docenić mroczną i szarpaną kreskę, nadającą odpowiedni ton straszniejszej historii, doceniam komiksowy minimalizm, ale nic nie porusza mnie tak bardzo jak piękni, realistyczni bohaterowie z bogatą mimiką i żywe kolory (choć za to w komiksach odpowiada już kto inny). Każdy kadr w tym komiksie to małe arcydzieło, a okładki są wprost cudowne. Więc jeśli w związku z powyższym brakiem pochlebstw dla serii potrzebujecie zachęty do sięgnięcia po TW+TD to zróbcie to chociaż dla rysunków. Bez McKelviego za sterami warstwy graficznej, historia o odradzającym się Panteonie bóstw skończyłaby się na jednym tomie i za kilka lat nikt by o niej nie pamiętał.