Perły i wieprze. Czyli Galavant 1×01-02

8 stycznia 2015
Poprzednią wersję tej notki zaczęłam pisać zaraz po premierze pierwszego odcinka Galavanta . Zaczynała się stwierdzeniem, że jeśli „nie siedzi się głęboko w serialach i musicalach” to niekoniecznie miało się szansę aby o nim usłyszeć. Po drugim odcinku musiałam jednak ten fragment zmienić, ponieważ do tego czasu Galavant z serialu, na który mało kto czekał zamienił się w hit, o którym wszyscy mówią i opanował mój cały Facebook. Okazało się bowiem, że serial ten idealnie wstrzelił się gusta „mojego” internetu i rzeczywiście jest się czym pozachwycać

Dotychczas w telewizji mieliśmy do czynienia jedynie z serialami muzycznymi – Glee i próbujące powtórzyć jego sukces Smash (bez powodzenia niestety). Nigdy nie były to jednak musicale w broadwayowskim tego słowa znaczeniu, raczej wyśpiewywanie coverów, tudzież oryginalnych utworów, które nie były mocno powiązane z fabułą. Na tle tych seriali Galavant zaskakuje świeżością, nie tylko ze względu na pomysł, ale również wysoki poziom wykonania – ponieważ jest to pierwszy prawdziwy serialowy musical, w którym aktorzy nie pochodzą z castingowej łapanki. I naprawdę potrafią śpiewać.

Historia jest prosta i wszystkim znana, a rozpoczyna się tak jak wszystkie tego typu baśnie się kończą – para kochanków zostaje rozdzielona przez złego władcę. Naturalnie rycerz nie ma zamiaru oddać wybranki bez walki, więc pędzi na swoim rączym rumaku do kościoła, gdzie okrutnik ma zamiar siłą pojąć jego ukochaną za żonę. W ostatniej chwili  przerywa ceremonię, aby z pieśnią na ustach wyznać dziewczynie miłość i popaść po drodze w kilka kolejnych schematów. I w tym dokładnie momencie słychać w tle zgrzyt zacinającej się płyty, bowiem historia wykoleja się nam z szyn baśniowego gatunku i a my już wiemy, że czeka nas mnóstwo frajdy , zabawy konwencją i puszczania oka w stronę widza.

Jeśli serial automatycznie skojarzy wam się z filmami animowanymi Disneya – idziecie dobrą drogą. Za sterami tej produkcji stoją bowiem wielkie disnejowskie nazwiska: Dan Fogelman (scenarzysta Zaplątanych,  Aut, Pioruna), Glenn Slater (autor piosenek do Rogatego Rancza i Zaplątanych),  i ktoś, kogo fanom animacji przedstawiać chyba nie trzeba – Alan Menken, autor muzyki do największych przebojów z wytwórni Disneya (m.in. do Małej Syrenki, Pięknej i Bestii, Alladyna, Herkulesa itd.) i laureat ośmiu Oscarów.

To, że Galavant nie jest robiony na poważnie jest jego największą zaletą. Oglądając go człowiek ma wrażenie, że sami twórcy świetnie się przy jego produkcji bawili, kpiąc nie tylko z samych siebie, ale również z ręki, która ich karmi – Disneya i jego pojęcia dziecięcej baśni. Oczekujecie, że zakochani się podbiorą i będą żyć długo szczęśliwie? Tutaj ślubem zaczyna się cała historia, a dla państwa młodych małżeństwo nie jest ziszczeniem marzeń. W Galavancie książę z bajki nie jest idealny, piękna dziewoja to zołza i materialistka, a główny bad guy ma szansę zdobyć więcej fanek niż główny bohater. Bo taki jest cudowny (choć połowa internetu i tak się już kocha w kucharzu). Mnie osobiście najbardziej  ujęło wyśmianie elementów tradycyjnego musicalu. Wszyscy chyba znają ten rodzaj motywującej piosenki, podczas której bohater dzięki ćwiczeniom i wyrzeczeniom osiąga sukces (daleko szukać nie trzeba, najsłynniejsza to chyba  Zrobię z was mężczyzn z Mulan). No więc w Galavancie też jest taka piosenka – bohaterowie śpiewają w niej, że bez tej piosenki nie będzie fabuły, więc niech się bohater już za siebie weźmie i wygra ten turniej. Albo piosenka, która parodiuje wszystkie love theme wyznając nie miłość, ale uczucie jedynie lekko odmienne od nienawiści. Lub też solowy występ króla Ryszarda, który jako pieśń głównego złego powinien budzić grozę, a zamiast tego jest najśmieszniejszym utworem w całym odcinku. Właściwie każda piosenka będzie tutaj wyśmianiem innego elementu musicalowego kanonu.

Jeśli uznajemy Galavanta za musical-komedię to trzeba przyznać, że jako musical radzi sobie odrobinę lepiej, ale jego humor może wydać się niekiedy naciągany i zdziecinniały. Jest to zrozumiałe jeśli założymy, że dorobek jego twórców składał się dotychczas głównie z produkcji dla dzieci. Choć serial skierowany jest do starszego widza i nie broni się przed rubasznym dowcipem, aż chciałoby się żeby był jeszcze ostrzejszy i bardziej pieprzny. Dlatego nie dziwią mnie mieszane recenzje serialu za oceanem – może jedynie trochę niepokoją, ponieważ nie zwiastują nic dobrego dla utrzymania się serialu w ramówce. Sama forma 20-minutowego sitcomu również jest ryzykowna – wsadzając do odcinka mniej więcej trzy otwory muzyczne mamy mniej czasu na upchnięcie w nim ciekawej fabuły, co w rezultacie może rzutować na jakości serii. Dlatego choć uważam, że Galavant  to perełka i cudownie się go ogląda, uważałabym ze zbyt mocnym przywiązywaniem się do tej serii – już nie takie perły zdejmowano z ekranów. Tymczasem zachęcam aby wraz ze mną się nim cieszyć – następne dwa odcinki już za kilka dni.

Bo jest się czym cieszyć 😉
                    
                    

Podobne posty