Piąta woda po Tolkienie, czyli o ostatnim Hobbicie

5 stycznia 2015
Widziałam Hobbita.

Nie wybrałam się do kina w stanie całkowitej nieświadomości – żeby odciąć się od tego gąszczu emocji w recenzjach krążących po Facebooku, musiałbym dać się zamknąć w piwnicy. Staram się nie przyjmować cudzych opinii o danym filmie jako własnych, częściej próbuję konfrontować je z moimi odczuciami już po seansie. Ale nie mogę też powiedzieć, żebym nie spodziewała się tego co zobaczę na ekranie – w końcu widziałam dwie poprzednie części i, co tu dużo mówić, Hobbit to nie jest moja seria. Moją serią był Władca Pierścieni, a ponieważ Peter Jackson rzekomo stworzył je obie, poniższy tekst nie będzie wolny od porównań. [i spoilerów]

Też należę do tych ludzi, dla których dzielenie filmów na części jest zbrodnią i uważam, że dla propagatorów tego pomysłu powinien być zarezerwowany osobny krąg piekła, w którym na zmianę będą puszczać The Room i Batmana z Clooneyem. Taki zabieg udał się (względnie) tylko za pierwszym razem – przy Harrym Potterze i to pewnie dlatego, że wzięta z zaskoczenia widownia nie przejrzała szatańskiego planu, według którego każda popularniejsza seria będzie od tej pory cięta, przedłużana i wypełniana po brzegi zbędnymi wątkami, teoretycznie po to aby wierniej oddać oryginał, w praktyce żeby zarobić dwa razy więcej na tej samej historii (wiem, że jestem Captain Obvious, wiem). Więc nie wierzcie Peterowi Jacksonowi kiedy mówi, że nakręcił trzy części Hobbita, bo miał tyle dobrego materiału i szkoda było go zmarnować – po prostu nie było na tyle świadomego producenta, który wziąłby go na bok i kazał się ogarnąć.

To, że żadna z części Hobbita nie była dobrym filmem wynika przede wszystkim z faktu, że były to CZĘŚCI, a nie pojedynczy film. Ostrzegawcza lampka zapaliła mi się już przy Niezwykłej podróży, kiedy po wyjściu z kina moje oczy nie mogły się przyzwyczaić do kolorów niepodkręconych przez CGI. Muszę jednocześnie przyznać, że jeśli którakolwiek z części zachowała ułamek pierwotnego ducha Władcy Pierścieni, to była to właśnie część pierwsza. Niestety drugi film pozbawił mnie reszty złudzeń, a kulminacją całej katastrofy jest niestety Bitwa pięciu armii. Piszę niestety, ponieważ na prawdę miałam nadzieję, że ostatnia część trylogii pozytywnie mnie zaskoczy, w końcu moim celem nie było chodzenie do kina tylko po to żeby pluć jadem po każdym seansie, ale dobrze się bawić.

Oprócz okropnych dłużyzn i wątków, które większości z nas tak naprawdę w ogóle nie obchodzą (losy ludzi z Miasta na Wodzie, wyprawa Tauriel i Legolasa do fortecy orków) film raczy nas taką lawiną absurdu, że przed wizytą w kinie polecam przytwierdzenie sobie gąbki do czoła – ilość facepalmów jest zaiste sroga. Ewentualnie można usadowić się obok wyrozumiałych znajomych, których nie będą denerwować wasze przekleństwa (to ja), jęki (ja), bądź dramatyczne zdejmowanie okularów aby ucisnąć nasadę nosa i wybuchnąć udawanym płaczem (znowu ja).  Po pierwsze – idealna musztra elfów, powielanych na ekranie metodą kopiuj-wklej. Rozumiem, że elfy to stworzenia tak idealne, że defilują lepiej od armii Korei Północnej, ale tutaj ich ruchy wyglądały sztucznie i świadczyły tylko o tym, że po dwóch filmach naszpikowanych jaskrawymi efektami specjalnymi, animatorom się już po prostu nie chciało. Widocznie mieli ważniejsze zadania, na przykładza projektowanie czerwiów pustyni, które występowały w Diunie, a nie w Śródziemiu, ale kto by się tam tym przejmował. Nie zapominajmy też o randomowych kozłach bojowych – krasnoludzcy dowódcy przyjeżdżają na świniach, co wyraźnie widać w ujęciu ich wszystkich oddziałów. Jednak nasze przystojne krasnoludy nie mogą podróżować na pospolitym wieprzu – niech w środku walki pojawią bardziej szlachetne wierzchowce, tylko nie próbujmy wyjaśniać skąd się tam wzięły.

Idealnym podsumowaniem drogi, jaką przeszły ekranizacje prozy Tolkiena od Drużyny Pierścienia jest to, co zrobiono z Legolasem. Pomijam zmiany wizualne – na podrasowane niebieskie ślepia można przymknąć oko (choć, przypomnijmy, że we Władcy ich nie ma, co razi niekonsekwencją), ale już jego wyczyny akrobatyczne sprawiły, że moje brwi zniknęły pod grzywką. Legolas nie potrafi się zdecydować kim chciałby zostać kiedy dorośnie – pilotem nietoperzy bojowych, czy też może Mario.  Choreografia jego scen walki może i jest efektowna, ale jest to jedynie tanie efekciarstwo (patrz słynna już sekwencja z beczkami w Pustkowiu Smauga). Wiem, że do dzisiaj niektórzy śmieją się ze słynnego zjazdu na tarczy w poprzedniej trylogii, ale wierzcie mi, w porównaniu z Bitwą można go uznać za nieszkodliwy wtrętek komediowy. Mam własną teorię wyjaśniającą to zjawisko – zawrotna popularność superbohaterskich filmów Marvela, które zdążyły już stworzyć własny dział kinowej fizyki. Na domiar złego twórcy zorientowali się, że Legolas nie może być jedynie maszynką do zabijania – musi mieć jakieś wewnętrzne rozterki. Dlatego dodali mu mommy issues, które zamykają się w filmie w dwóch lakonicznych kwestiach („Moja matka tu zginęła” – mówi Legolas do Tauriel, „Twoja matka cię kochała” mówi nagle Thranduil do Legolasa, choć przez ostatnie pół wieku o matce nie rozmawiali; ciach – koniec wątku), co daje tak żałosny efekt jak Lucy Luca Bessona całująca nagle policjanta tylko po to aby „zachować cząstkę człowieczeństwa”.

Na palcach jednej ręki mogę policzyć momenty, w których film wywołał u mnie jakiekolwiek emocje. Nie bałam się o los bohaterów na polu walki, ponieważ wyskakujących zewsząd deus ex machina było aż nadto – oczywiście szczęśliwe zrządzenia losu ominęły postaci, które kanonicznie zginąć musiały. Niestety, nawet z cebulą podetkniętą pod nos nie potrafiłabym uronić łzy nad śmiercią Filego ani Kilego. No bo nie. Boleść nad Thorinem była dla mnie jeszcze trudniejsza. To co scenariusz zrobił z tą postacią woła o pomstę do nieba – Dębowa Tarcza przez pół filmu pogrąża się w swoim szaleństwie, pełnym dłużyzn i głosów w głowie (jak na mój gust, było ich o jakieś 3 głosy za dużo), tylko po to by w momencie się ogarnąć, podnieść morale wojska (oj, jak to było naciągane) i dać się zabić jak idiota. Gorzej niż idiota – jak kolejny przeciwnik Czarodziejki z Księżyca, który gapi się na jej transformację zamiast atakować. Wybaczcie, ale jeśli władca krasnoludów popisuje się w filmie tak rażącym brakiem instynktu samozachowawczego, to może i lepiej dla całej jego rasy, że w końcu zginął.

To czego niezwykle boleśnie zabrakło mi w filmie to (poza sensem) panoramicznie ujęcia krajobrazów Nowej Zelandii, które tak wypromowały turystykę w tym kraju po Władcy Pierścieni. Nie potrafię sobie przypomnieć takiego widoku w żadnym z Hobbitów. Nie zapomnę za to nigdy świata wykreowanego wyłącznie na ekranie komputerów – jaskrawego, nasyconego, ale zupełnie pozbawionego dawnej magii. Świadomość nieobecności tego niedookreślonego „czegoś” towarzyszyła mi od dwóch lat, już od premiery Niezwykłej podróży. Władca Pierścieni miał w sobie coś lirycznego, mistycznego wręcz; oglądając go czułam, że mam przed sobą klasyczne high fantasy na najwyższym poziomie. Był zabawny w odpowiednich momentach, epicko podniosły wtedy, kiedy formuła tego wymagała i osobiście zakładałam, że nawet Tolkienowi by się spodobał. A w Hobbicie? W Hobbicie śmiejemy się z tego, że ktoś przyprawił sobie sztuczne cycki.

Aby nie zostać posądzoną o skrajne krytykanctwo muszę oddać honor Martinowi Freemanowi, który mimo tytułowej roli dostał najmniej do zagrania – a szkoda, bo tylko jego sceny ratują cały film. Freeman jest idealnym Bilbem, z całą swoją mimiką, gestami i urywaniem kwestii w pół zdania, kiedy się waha. Żadna scena śmierci na była tak wzruszająca jak pożegnanie Thorina z Bilbem i to bynajmniej nie z powodu tego pierwszego – to właśnie łamiący się głos Martina, szepczącego, że zbliżają się orły sprawił, że mogłam uronić jedną, jedyną łzę na cały film.

Nie jestem tylko do końca pewna, czy to ze wzruszenia, czy może z żalu nad zamordowaną magią Śródziemia.

Podobne posty