Jedna „Wonder Woman” wiosny nie czyni

2 czerwca 2017

Nie jestem za tym, aby dawać DC jakiekolwiek fory z okazji kilkuletniej serii filmowych porażek przerwanej jednym połowicznym sukcesem w postaci Wonder Woman. Tym bardziej, że gdy mowa w tym przypadku o sukcesie, nie chodzi bynajmniej o wyprodukowanie świetnego filmu, ale zrobienie takiego, który po prostu nie okazał się kolejną spektakularną klapą. Dlatego trochę wachluję sobie czoło brwiami, widząc te internetowe wybuchy entuzjazmu nad WW i, przyznam, ręce mi opadają przy recenzjach w stylu „najlepszy film superbohaterski” albo „zupełnie inny film superbohaterski”. No bo nie. Na serio nie. Wonder Woman to film plasujący się w kategorii akceptowalnie przeciętnych, a tych mieliśmy już mnóstwo. Więc dla mnie to trochę jak oklaskiwanie tego najwolniejszego dziecka w klasie, które na szkolnym wyścigu może i dobiegło do mety ostatnie, a przynajmniej nie wypieprzyło się gębą w żwir, jak wszyscy oczekiwali.

Wonder Woman jest więc kolejnym filmem komiksowym, który bardzo ładnie realizuje schemat originu, ale go nie rewolucjonizuje. A przy tym jest bardzo zachowawczy i bezpieczny. Tak jakby Warner Bros badało, czy najpierw uda im się zrobić film po prostu dobry, a może dopiero potem, jeśli w ogóle, przejdą do łamania konwencji.

wonder woman robin wright
Przedziwnie się tu ogląda Robin Wright zaraz po kolejnych odcinkach „House of Cards”.

Kolejne story arki są odmierzane niemal od linijki i rozpoczynają się dokładnie wtedy, gdy następuje zmiana dekoracji. Historię otwierają rozległe krajobrazy Themiscyry, gdzie rozgrywa się właściwa część originu pokazująca Dianę jako niewinną, ale żądną przygód dziewczynkę, którą matka, królowa Hippolita, chowa nieco pod kloszem (jako dziecko ulepione z gliny, Diana pewnie była łatwotłukąca). To bardzo sympatyczne i przyjemne sceny, bo aktorki grające małą Dianę są naprawdę urocze i kreują ładną podbudówkę pod późniejsze, nieco naiwne podejście Diany do naszego ludzkiego świata. Niestety sceny na wyspie dają nam również przedsmak tego, co w całym filmie niesamowicie zgrzyta, bo gdy Amazonki walczą, na pierwszy plan wybija się jakieś parchate CGI, nie dość, że kiepskie, to jeszcze jakby rodem wzięte z filmów z połowy lat 90. A szkoda, bo choreografia walk stoi tu na całkiem niezłym poziomie, a Amazonki biją się naprawdę zgrabnie. Dziwi tylko ich ekscentryczny akcent, jakby dodany ze względu na dziwną wymowę samej Gal Gadot, bo jak już dziewczyny znają te sto ileś języków, mogłyby po angielsku mówić normalnie.

Najprzyjemniejszą dla mnie częścią filmu było zawiązanie akcji w Londynie. Fragment klimatem przywodził na myśl niedawne Fantastyczne Zwierzęta, bo obie rozgrywające się w latach 20. historie przedstawiają nadnaturalną postać, która nie znając zwyczajów ludzi, nagle wkracza do ich świata. W Wonder Woman doprowadziło to do całej serii komicznych sytuacji. Tym samym DC udowodniło w końcu, że ich bohaterowie potrafią się śmiać, a niektórym wychodzi to nawet prześlicznie (umówmy się – Gal Gadot jest tak piękną kobietą, że GIFy z jej uśmiechami można oglądać  przez cały dzień). Dobra passa filmu ciągnie się aż do ostatnich scen na froncie w Belgii, a kulminację napięcia osiąga w momencie, gdy Diana rusza szturmem przez pas ziemi niczyjej i prowadzi brytyjskie wojska na Niemców. To sekwencja, która w zestawieniu z podniosłą muzyką i odpowiednim wykorzystaniem slow motion (podkreślam – odpowiednim. Bo w innych momentach ten film ma ogromny problem z nadużywaniem slowmo. Tutaj ludzie robią absolutnie w wszystko w slowmo, nawet patrzą) obdarza Wonder Woman zasłużonym momentem chwały i trudno nie mieć przy okazji gęsiej skórki. No chyba, że zapomnimy przymknąć oko na kolejne koszmarne wykorzystanie CGI – wtedy efekt może być gorszy.

wonder woman

Wonder Woman ewidentnie próbuje sformułować jakąś głębszą myśl na temat tragedii wojny, ale nigdy nie doprowadza jej do końca. Mamy więc szczątkowe ujęcia na cierpienie cywilów, postać drugiego planu z zasugerowanym PTSD czy przebitki na umierających i okaleczonych żołnierzy, ale wciąż są to obrazy widziane oczami głównej bohaterki i to ona jest nimi najbardziej zszokowana. Film też nie potrafi udźwignąć podstaw merytoryki tematu, na który się porwał. Dobrze wiemy, że Wonder Woman walczy w czasie pierwszej, a nie drugiej wojny światowej, żeby budzić jak najmniej skojarzeń z pierwszym Kapitanem Ameryką*. Ale twórcy powinni mieć większą świadomość tego, że budowanie konfliktu wokół „ci źli Niemcy minus Hitler” w przypadku tej wojny nie będzie działać. Można by wręcz pomyśleć, że nikt nie wysilił się na zgłębienie historii, bo w sumie po co, skoro amerykocentrycznym widzom wszystko jedno czy to pierwsza, czy druga wojna światowa. Jakiś tam konflikt za oceanem. Niestety między innymi przez to film traci wyraźnie impet w trzecim akcie, a finałowa walka to jedynie wizualny flashback do Arrowa czy innego Flasha. 

*** akapity spoilerowe ***

Cały koncept Aresa jako głównego przeciwnika jest według mnie rozegrany niedbale. Diana wierzy, że Ares odpowiada za całą wojnę i jedynie jego śmierć może ją zakończyć. Według Wonder Woman oznacza to, że bóg wojny kontroluje wszystkich ludzi na świecie, co zdejmuje z nich ciężar odpowiedzialności za to, co się dzieje. Problem w tym, że film rozwija swoją tezę okropnie niekonsekwentnie. Diana wierzy, że to Ares jest wszystkiemu winny, ale nie przeszkadza jej to w zabijaniu niemieckich żołnierzy na froncie. A gdy bohaterka już dowiaduje się przerażającej prawdy o świecie – że Ares jedynie podsuwał ludziom pewne idee, ale to oni sami wcielili je w życie – chwilę po tym jak zabija Aresa, dostajemy scenę, w której wyraźnie widzimy, jak wrogie wojska zdają się otrząsać z jakiegoś transu i wszyscy padają sobie w ramiona. Poważnie? Czy nikt nie przeczytał tego scenariusza przed początkiem zdjęć? Bo wystarczyło kilka drobnych poprawek, żeby ten pomysł miał możliwość wybrzmieć naprawdę dobrze. Zwłaszcza, że uświadomienie naiwnej Dianie, że w ludziach siedzi ziarno zła i wcale nie potrzebują diabelskich podszeptów, jest naprawdę dobrym sposobem na rozwiązanie głównego wątku. Tym bardziej, że zrzucanie całej odpowiedzialności za I wojnę światową na jakiegoś greckiego boga byłoby zwyczajnie dziecinne. Koncept był więc prawidłowy, tylko dlaczego scenarzysta nie potrafił się go trzymać?

wonder woman team
Rozwala mnie, że w tym filmie team największych wojaków I wojny światowej składa się z: bogini, Amerykanina, Turka, Szkota i… Indianina. Zabrakło tylko Martiana Manhuntera, słowo daję.

A skoro już o Aresie mowa to muszę przyznać, że dałam się złapać na główny twist. Po prostu nie uwierzyłam w to, że film DC wymyśli coś innego poza „czarnym charakterem będzie facet z gębą mordercy” i zwyczajnie nie spodziewałam się jakiegokolwiek zwrotu akcji. Dopiero gdy Diana w zupełnie niespektakularny sposób zabiła generała Ludendorffa, zaczęłam szukać wśród reszty obsady kolejnego podejrzanego. I teraz tak – ja bardzo lubię Davida Thewlisa, ale na miłość boską. Ten wąs. Ten cholerny wąs. Przez cały finał nie mogłam się skupić na filmie, bo rozpraszała mnie aparycja villaina który wyglądał jak aktor z niemieckiego porno, a nie przerażający bóg wojny. I o ile jeszcze mogę po dłuższych namowach kupić całą główną intrygę filmu, to nie jestem w stanie przeboleć designu tej postaci. Naprawdę nikt nie wpadł na to, że bez wąsa Ares będzie wyglądał bardziej… godnie? Albo na to, że będzie po prostu lepszym łotrem bez poczciwej gęby Thewlisa? Można to było rozwiązać na tyle innych sposobów, chociażby zrobić z sir Patricka jedynie przykrywkę i w finale zastąpić go innym aktorem. A tymczasem Ares wygląda jak wójt z Kozichgłówek.

*koniec akapitów spoilerowych*

Jedyną rzeczą, która w tym filmie naprawdę wyszła jest Chris Pine i jego postać. Pine rządzi w tej historii, a Steve jest tu jedynym w pełni dobrze napisanym bohaterem – nie jest kryształowy, z pewnością ma swoje za uszami, ale przy okazji ma też złote serce i doskonale rozumie, że ludzka moralność nie występuje jedynie w wersji czarno-białej. Gal Gadot ustępuje mu tylko na krok, ale nie dlatego, że gra źle, ale przez scenariusz, który nie daje jej odpowiednio rozwinąć skrzydeł. Bo jako miejscami naiwna i łatwowierna, a gdzie indziej rozpaczliwie rozdarta postać Diana sprawdza się bardzo dobrze (poza tym jest śliczna. Czy już wspominałam, że Gal jest śliczna?). Problem polega na tym, że jej postać właściwie nie przechodzi żadnego rozwoju charakteru i nie uczy się niczego poza tym, że ludzie są źli. No też mi odkrycie. A nawet jeśli do Diany ta prawda dociera w jakiś traumatyczny sposób, to zupełnie tego po niej nie widać, bo na końcu filmu wciąż jest dziecinnie naiwna i młodzieńczo urocza. Widać sporą różnicę pomiędzy Wonder Woman, którą poznaliśmy w Batman v Superman, a tą z początku XX wieku. Oczywiście możemy przyjąć, że w ciągu następnych stu lat Diana doświadczyła różnych rzeczy, które wpłynęły na jej charakter jeszcze bardziej niż te z filmu, ale jeśli następnym razem zobaczymy ją znowu poważną i dojrzałą w Justice League, to ja potrzebuję więcej dowodów, żeby uwierzyć, że postać się rozwinęła. Bo to, co przedstawia się nam w filmie, to dla mnie za mało.

Chris-Pine-Gal-Gadot-Wonder-Woman

Z drugiej strony jednak nie będę ukrywać, że ekranowy romans Diany i Steve’a to zdecydowanie mój ulubiony związek romantyczny w filmach komiksowych. Duża w tym zasługa pary aktorów, ale również samej historii, która nie pcha ich ku sobie na siłę, ale naprawdę tworzy między nimi ten rodzaj chemii, w który nietrudno uwierzyć. I nie będę udawać, że wysiedziałam do końca filmu z kamienną twarzą cynicznego recenzenta, bo w finale oczy spociły mi się rzęsiście, a ostatnia wymiana zdań bohaterów była sceną absolutnie fantastyczną.

Ale chociaż do samego scenariusza mam jeden, może dwa ogromne zastrzeżenia, uważam, że film naprawdę zawodzi od strony wizualnej. Wspomnę jeszcze raz – już dawno nie widziałam tak brzydkiego CGI w wysokobudżetowym filmie komiksowym. Sceny, kiedy w prologu mała Diana skacze, są ordynarnym przykładem sztucznego tła przesuwającego się za aktorką. Amazonki walczą wdzięcznie, ale ich trójwymiarowe modele wyglądają jak kulfony z plasteliny. Bardzo brzydko wypada również większość scen w zbliżeniu, kiedy Wonder Woman odbija pociski bransoletami. A finałowa walka to już absolutny szczyt wizualnego paździerza, bo przyozdobiona setkami ujęć slow motion sekwencja wygląda, jakby ktoś wrzucił bombę do pokoju animatorów. Twórcom nie udało się również wykorzystać w pełni potencjału jedynego dobrego elementu, który dało nam Batman v Superman, czyli tematu muzycznego Wonder Woman. Charakterystyczny fragment pojawia się jedynie w kilku miejscach w filmie i wyraźnie odcina się od całej ścieżki dźwiękowej. Nie tylko dlatego, że jest jedynym utworem, który naprawdę ma jakąkolwiek melodię (serio, reszta soundtracku jest absolutnie niezauważalna, jakby film w ogóle nie ma muzyki), ale dlatego, że nie do końca pasuje klimatem do filmu sprzed stu lat.

Ostatecznie Wonder Woman nie jest filmem złym. Fakt, można przyznać, że to najlepsza produkcja, jaką w swoim uniwersum zaserwowało DC. Ale to żadna rekomendacja zważywszy na to, co studio wciskało ludziom wcześniej. Bo prawda jest taka, że ich najnowszy film wciąż dzielą lata świetle od najlepszych produkcji Marvela. Wonder Woman jest co najwyżej historią przyzwoitą i niewątpliwie przeciera szlaki dla kolejnych filmów z superbohaterkami w tytule. Ale chyba nikt nie chce specjalizować się w produkcjach po prostu przeciętnych, prawda? A przynajmniej mam nadzieję, że DC tak nie myśli.

* (SPOILER) Ale jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że wykorzystanie w ostatnich scenach samolotu do ratowania ludzkości zrobi coś dokładnie odwrotnego.

Podobne posty