Wybory i konsekwencje – „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”

11 maja 2016

Stwierdzenie, że Civil War od początku było skazane na sukces byłoby lekką przesadą. Wszak tyle w tym filmie mogło nie wyjść! Po zeszłorocznym Age of Ultronktóre zebrało przecież dość mieszane recenzje, trzecia odsłona przygód Kapitana Ameryki (lub też jak kto woli – Avengers 2.5) była skazana za to na coś innego – na przedefiniowanie istoty superbohaterskiego filmu drużynowego. Po Zimowym Żołnierzu bracia Russo ponownie stanęli na wysokości zadania, wysoko zawieszając poprzeczkę dla następnych komiksowych ekranizacji. Bo to drużyna właśnie stanowi clue, wokół którego obracać się będzie większość moich pochwał pod adresem twórców filmu. Tym bardziej, że w tym roku mogliśmy już zobaczyć na kinowych ekranach pojedynek wielkich komiksowych gigantów i oba podjęły próbę opowiedzenia historii, w których na pierwszy plan wysuwała się większa liczba bohaterów. Nie trzeba chyba tłumaczyć, która strona wyszła z tego starcia zwycięsko. I choć to strasznie brzydko tak bezwstydnie kopać leżącego, nie potrafię odmówić sobie tej przyjemności – in your face Snyder!

#TeamRozpierdziel

Przeczytałam już sporo innych recenzji Civil War i wiem, że nie jestem jedyną osobą, która wybierała się do kina na inny film niż ten, z którego wyszła. Mogłoby się wydawać, że znając papierowy origin rozłamu wśród Avengers (tak wiem, że w film zachował jedynie okruchy oryginalnego wątku, ale mniejsza o to – fakt podziału drużyny zostaje ten sam) wiem, w którą stronę film mniej więcej zmierza, czyli po linii prostej do tradycyjnej komiksowej rozpierduchy. I rzeczywiście taki jest jego cel, choć w międzyczasie okazuje się, że droga do ustawki na lotnisku nie jest tak prosta jak mogłoby się wydawać, gdyż najpierw prowadzi nas zakolami przez mrowie innych wątków, a później nie kończy na pustej naparzance, bo ta bynajmniej nie jest momentem kulminacyjnym historii, a jedynie preludium do finału. Civil War sprawdza się o tyle dobrze, że klasyczną rozpierduchę osadza w odpowiednim fabularnym kontekście, a jednocześnie nie zatraca jej komiksowego czaru – to co na papierze mieści się na dwustronicowej planszy (pojedynki! ciosy w szczękę! wybuchy!), tutaj zajmuje kilkanaście minut filmu. I dodam – wypada świetnie.

captain-america-civil-war-pics-022

Zacznijmy więc od rzeczonego kontekstu – Socovia Accords. Nie Ustawa o Rejestracji Superbohaterów, bo ta traci rację bytu w MCU, w którym żadna z postaci specjalnie się ze swoją tożsamością nie kryje, ale instytucjonalny nadzór nad działalnością Avengers. Kupuję ten motyw bez jednego mrugnięcia (choć widzę, że w pewnym momencie jego moc nieco gaśnie, bo film przenosi ciężar z opozycji „legalni Avengers vs nielegali Avengers” na „Kapitan ratuje swojego chłopaka vs reszta świata, dla którego ten chłopak to masowy morderca”). Po pierwsze dlatego, że jest to najlepiej nakreślony konflikt jaki kiedykolwiek pojawił się w filmie superbohaterskim – ma sens! nie jest wyłącznie pustym pretekstem! A po drugie ponieważ potrafię bez problemu wyłożyć racje każdej ze stron, a mimo to, nie umiem jednoznacznie opowiedzieć się za żadną z nich (no dobra, przed filmem wycierałam sobie usta hashtagiem #TeamCap, ale wiecie jak to jest – hajpy, moda, pozory…).

#TeamCap vs #TeamIronMan

Sam film również nie daje nam odpowiedzi na pytanie, kto tak właściwie ma rację. Z resztą, twórcy wyraźnie stwierdzili, że nie chcieli ferować wyrokami – widz po seansie ma zostać rozdarty. I jak zwykle w takich sytuacjach bywa, tak przedstawiony konflikt jest właściwie nierozwiązywalny. To nawet nie chodzi o to, że prawda leży pośrodku, raczej o to, że każda ze stron ma trochę racji, a jednocześnie jej nie ma. Wewnętrzny romantyk każe mi przechylać się na stronę Kapitana, gdzie ten obawia się o utratę niezależności Avengers i skręca w stronę partyzantki, aby uratować swojego chłopaka (przyjaciela, kolegę, whatever suits you guys). Jednocześnie doskonale rozumiem to z jaką rezerwą światowi przywódcy podchodzą do koncepcji grupy nadludzi z supermocami, która niepomna przepisów BHP i norm ISO przeprowadza akcje militarne w dowolnym miejscu na świecie. Z resztą dotyczy to nie tylko Avengers – zawsze bawili mnie niezmiernie marvelowi mutanci, dziwiący się, że zwykli ludzie trzymają ich na dystans. No cóż, bardzo mi przykro – wy wszyscy naprawdę jesteście cholernie niebezpieczni. Zwłaszcza jeśli nie umiecie zapanować nad własnymi mocami, a w szeregach waszych drużyn pałęta się mnóstwo niezrównoważonych nastolatków.

Z tym że ideologiczny rozłam wśród Avengers zdaje się wymykać górnolotnym wartościom i ostatecznie sprowadza się do bardzo personalnego poziomu – Steve nie podpisze protokołu bo Bucky. Po Tonym zaś widać, że próbuje przetrawić osobiste traumy kosztem dobra całej grupy. Nie bez powodu w filmie wielokrotnie zostaje przywołana Pepper, nawet jeśli sama postać się w nim nie pojawia – dzięki temu łatwiej jest nam zrozumieć w jakim miejscu znajduje się Stark – dręczą go wyrzuty sumienia za śmierć cywilów, ukochana kobieta nie może z nim wytrzymać, a na domiar złego w środku wciąż siedzi w nim ból po stracie rodziców. W takiej sytuacji możliwość przerzucenia odpowiedzialności za działalność Avengers na zewnętrzne instytucje wydaje się być bardzo kuszącą opcją. No i powiedzmy, że gdzieś tam w tle przebrzmiewa jeszcze echo tego, co napisałam wyżej – ludzie z mocami stanowią zagrożenie. Należy im założyć kaganiec.

#TeamSpider-Man

Przy czym mój największy zarzut pod adresem Iron Mana jest taki – jak można zrekrutować do swojej frakcji piętnastolatka i oczekiwać, że ten zrozumie o co tak naprawdę toczy się walka? Nie mam tu absolutnie nic do samej postaci Spider-Mana (bo musiałam przeżyć jego dwie wcześniejsze inkarnacje, aby móc w końcu wykrzyknąć: na takiego Pajęczaka czekałam!) i bardzo cieszę się, że pojawił się w filmie. Ale jego bezgraniczne, fanbojskie wręcz uwielbienie dla starszych superbohaterów wywołuje we mnie lekki dyskomfort. Oni wiedzą o co walczą i sami wybrali po której stronie konfliktu stanąć. Peter twierdzi, że wierzy w racje Starka, bo ten powiedział mu, że Kapitan się myli. Który nastolatek by tak nie zrobił, zwłaszcza w zamian za nowy kostium? Abusive much, Tony? Powiem więcej – coś mi mówi, że gdyby Civil War nie było częścią MCU, tylko realistycznym filmem wojennym, postać taka jak Spider-Man – pełna młodzieńczej naiwności i wigoru, poszłaby do odstrzału jako pierwsza (choć może odzywa się we mnie obejrzana niedawno Kompania Braci).

#TeamTeam i #TeamT’challa

Jednak tym za co braciom Russo należą się największe oklaski, jest przekonanie mnie, że stworzenie dobrego drużynowego filmu superbohaterskiego jest możliwe. Po Age of Ultron twierdziłam, że taka formuła się nie sprawdzi, że wrzucenie do jednej produkcji kilkunastu bohaterów służy jedynie za pusty wabik dla publiczności i zwiastun następnych filmów z uniwersum, a nie sensowny zabieg fabularny. Miałam prawo tak myśleć – AoU i BvS były koncepcyjnym chaosem, z niekonsekwentnym wprowadzaniem postaci i miszmaszem wątków pozbawionych odpowiedniego spoiwa. Civil War jest pod tym względem o wiele bardziej przemyślanie. Fakt faktem, że całość historii mogłaby się równie dobrze obyć bez kilku postaci (Spider-Man jest fantastyczny, ale poza spełnianiem się jako comic relief nie ma tu zbyt wiele do roboty, podobnie jak Hawkeye), ale ostatecznie każda z nich i tak dostaje dokładnie tyle czasu antenowego ile potrzeba, aby dobitnie zaznaczyć swoją obecność (sam Spider-Man jako postać drugoplanowa podobno wypowiada w filmie więcej słów niż Superman w BvS). Nie znaczy to, że wszyscy bohaterowie w Civil War spełniają ważką z punktu widzenia fabularnego rolę, ale przynajmniej pojawiają się na ekranie po coś. Nawet jeśli jest to tylko zajmowanie swojego miejsca w szeregu i cieszenie serca widza. Co więcej, film wyraźnie pokazuje nam, że Avengers naprawdę są drużyną – są zgrani, potrafią współpracować i widać, że wiele czasu poświęcili na wspólne treningi, co pozwala zakładać, że pomiędzy Age of Ultron a Civil War relacje pomiędzy nimi mocno się zacieśniły.

Oczywiście na pierwszym planie przez cały czas króluje Cap. W jego cieniu miejscem dzielą się Bucky (*piski, piski*) z Tonym. Ale drugi plan, tam to dopiero dzielą się ciekawe rzeczy! Strasznie mi się podoba to, co w CW robi Vision (poza paradowaniem w sweterku nad garnkiem paprykarza) jako głos żelaznej, wolkańskiej logiki w sytuacji, w której bohaterowie zbyt łatwo dają się ponieść emocjom. Poza tym, co chyba najważniejsze, uwielbiam to jak na ekranie zaczyna kiełkować jego relacja z Wandą. Jeszcze nie do końca oczywista, bardziej opiekuńcza niż romantyczna, ale jasna dla każdego, kto wie, że w komiksach ci bohaterowie byli razem. Nie wiem jak wy interpretujecie „rozkojarzenie” Visiona w scenie walki na lotnisku i tragiczny strzał w stronę War Machine, ale dla mnie był to ewidentny sygnał, że ten tak bardzo przejmuje się bezpieczeństwem Wandy, że zaczyna tracić zdolność chłodnego kalkulowania konsekwencji.

captain-america-civil-war

Ale to nie Vision kradnie cały film. Niespodziewanie moim nowym ulubieńcem zostaje Black Panther. I jest to dość nieoczekiwany fancrush zważywszy na to, że za jego komiksami nie przepadałam, sama postać była mi zupełnie obojętna, a nachodzący film był jedynie kolejną pozycją na liście MCU do odhaczenia. Ale, na afrykańską sawannę! Chadwick Boseman wypada w tej roli rewelacyjnie (i coś czuję z dnia na dzień przybędą mu całe hordy nowych fanów). Duża w tym zasługa scenariusza, który wprowadza postać T’Challi praktycznie bezszwowo – żadnego originu, żadnego zbędnego info dumpowania widza. Nie było T’Challi, jest T’Challa i obchodzi nas już od pierwszej minuty, w której pojawia się na ekranie. Co więcej, Black Panther wraz z naszym głównym złoczyńcą, czyli Zemo, tworzy bardzo ładną opozycję jeśli chodzi o podejście do zemsty i wybaczania. Obaj pragną upadku tych, którzy odpowiadają za śmierć ich najbliższych, ale z tej dwójki tylko T’Challa potrafi opamiętać się w odpowiednim momencie. Nie jest to bynajmniej główne przesłanie filmu, wątpię aby twórcy planowali wypuścić tutaj jakikolwiek moralizatorski smrodek, ale dzięki temu Black Panther wypada jeszcze lepiej.

#TeamZemo

A skoro już o Zemo mowa, to chyba będzie jedyny czarny charakter MCU, którego nie będę włączać do mojej tradycyjnej tyrady na temat tego jak bardzo kinowy Marvel nie umie w villainów (Lokiego zostawmy, Loki to zupełnie inna kategoria). Właściwie trudno o nim powiedzieć aby był „głównym złym” Civil War – przez cały czas promocji filmu marketingowcy trzymali Zemo zamkniętego w ciemnej piwnicy i nikt nie wydawał się być zainteresowany tym, czy w filmie w ogóle pojawia się jakikolwiek przeciwnik.  I poniekąd jest to zrozumiałe – jakby się nad tym zastanowić Civil War nie potrzebuje złoczyńcy, gdyż złoczyńcami są dla siebie nawzajem poszczególni Avengersi z przeciwnych stron barykady. Widz mógł więc założyć, że Zemo będzie takim Doomsdayem (ponownie przepraszam za kopanie leżącego), przeciwko któremu bohaterowie będą musieli się zjednoczyć, aby zrozumieć jak bardzo głupi jest ich konflikt. Cóż i właśnie na tym polega przewaga Civil War nad BvS (i znowu przepraszam za ko…och screw this, należy im się) – tutaj konflikt nie jest na tyle pretekstowy, aby dało się go rozwiązać w tak prostacki sposób. Co więcej – zakończenie filmu sugeruje, że nie da się go rozwiązać wcale – drużyna pozostaje podzielona. Oczywiście można dyskutować, jak trwały będzie to rozłam – prawdopodobnie wystarczy jedna inwazja obcych, aby Stark z Capem znów stanęli ramię w ramię, ale nie zmienia to faktu, że film nie kończy się happy endem (choć nie oszukujmy się – bohaterom jest bardzo przykro. Ale tak bardzo bardzo) i de facto złoczyńca osiąga swój cel. Czego by nie mówić o Zemo, trzeba mu przyznać, że należy do tej inteligentniejszej grupy złoli: dokładnie wie, co chce osiągnąć, ma konkretny plan i metodycznie realizuje go krok po kroku, choć kierująca nim motywacja (zemsta za śmierć rodziny w Sokovii) jest jak najbardziej emocjonalna. No i poza tym ma twarz Daniela Bruhla (facet powinien mieć w kontrakcie klauzurę o obowiązkowym wprowadzeniu dialogu w języku niemieckim do każdego filmu, w którym się pojawia. Słowo daję, z takim lektorem chętnie poodmieniałabym germańskie czasowniki).

Przed chwilą zdjęłam z siebie embargo na podszczypywanie BvS, więc na marginesie muszę wtrącić jeszcze jedną uwagę. Paralele pomiędzy Civil War, a Batman v Superman są bardzo liczne (pomimo tej oczywistej, że premiery obu filmów dzieli tylko miesiąc) – oba próbują udźwignąć drużynowe superbohaterstwo, opierają się na konflikcie pomiędzy głównymi bohaterami, wprowadzają na ekran nowe, ważne postaci oraz… pojawia się w nich motyw matki jednego z protagonistów. Wszyscy wiemy jak to się skończyło u DC – falą memów i przekonaniem, że każdego komiksowego herosa urodziła Martha. Jest to wizja, którą trudno przegonić z głowy, nawet oglądając nowego Kapitana – kiedy zakleszczony w imadle Bucky wspomina, że matka Steva nazywała się Sarah, aż miałam ochotę go poprawić. Przy czym w Civil War pojawia się jedna scena, która, ponownie, stawia produkcję Marvela wyżej od DC – w finałowych scenach na Syberii, Tony dowiaduje się, że Zimowy Żołnierz zamordował jego rodziców, o czym Steve rzekomo wiedział (do teraz trwają dyskusje na temat tego od kiedy i ile tak naprawdę wiedział Cap). Po czym w Tonym coś pęka i zaczyna Buckiego okładać. Kiedy zaś Cap próbuje przemówić mu do rozsądku Tony rzuca tylko „I don’t care. He killed my mom”. Ta jedna, prosta kwestia sprawiła, że kinie Megu jedną ręką złapała się za serce w stanie mocno przedzawałowym, a drugą sama się zakneblowała, żeby nie wybuchnąć żałosnym płaczem. W tych kilku słowach twórcy zamknęli więcej prawdy na temat charakteru bohatera i jego rozpaczy niż zmieściłoby się w całym dwugodzinnym dramacie. Właśnie takie drastyczne reakcje wywołuje wiadomość, że ktoś bliski odpowiada za śmierć twoich rodziców. Nie ważne, czy jest przyjacielem, sojusznikiem, chłopakiem twojego najlepszego kumpla. Zabił Tony’emu mamę? Nie ma dla niego litości. (sidenote: innym łamiącym momentem był dla mnie widok twarzy Steve’a, kiedy niósł trumnę Peggy. Right into the feels!).

#TeamFangirl

Bracia Russo obiecywali w wywiadach, że Civil War będzie pierwszą historią homoerotycznego romansu w MCU. I chociaż w filmie nie mogły paść żadne jednoznaczne sugestie na ten temat, niczym nieskrępowana wyobraźnia fangirl doskonale wie z jakim typem historii ma do czynienia. A jest to, moi drodzy, historia wielkiej miłości Capa i Buckiego i niestraszne jej prawidła czasu, logiki ani prawa międzynarodowego. Jeśli Winter Soldier nosił znamiona politycznego thrillera, Civil War przechyla się jeszcze bardziej w stronę thrillera, tym razem z nieco bardziej psychologicznym zacięciem. Jednocześnie pozostaje niezrównaną pożywką dla fanowskich pisków i zachwytów – zaiste sporo jest tam momentów, w których ręce fanek same strzelają do przodu w geście and now kiss (scena w windzie! Czy ktokolwiek z nas spojrzy jeszcze kiedyś na ten szlachetny środek transportu w normalny, odseksualizowany sposób? I don’t think so!). A jeśli komuś zamrożenie jednorękiego Buckiego nie kojarzy się automatycznie ze Śpiącą Królewną i, co za tym idzie, z pocałunkiem prawdziwej miłości, to naprawdę obracamy się w zupełnie innych kręgach kulturowych.

Patrząc na film z dystansu, jestem nieco rozczarowana niedopasowaniem konsekwencji do wysokości stawki, o jaką toczy się walka. Materiały promocyjne kusiły wizją poległego bohatera, a twórcy zachęcali do zabierania na seans wielkich paczek chusteczek. Jednak poza typowymi fanowskimi feelsami Civil War oszczędza widzowi bardziej angażującej tragedii. Nie twierdzę, że trup uczyniłby film lepszym. Za to z pewnością pokazałby, że wszystko było jak najbardziej serio. Oczywiście kalectwo Rhodney’a jest tragedią (chociaż, nie oszukujmy się – jako Avenger ma dostęp do technologii, o jakiej większość ofiar wypadków może tylko pomarzyć), ale jako jedna z wymiernych konsekwencji konfliktu pomiędzy bohaterami nie przystaje do powagi sytuacji. Tym bardziej, że, co jak co, ale akurat Rhodney’a mało kto by żałował, więc na liście do odstrzału był całkiem racjonalnym typem.

Captain-America-Civil-War-Bucky-and-Steve-Team-Up-Stance

Jeśli chodzi o stronę techniczną, to znów muszę pochwalić film za fantastyczne sekwencje scen walki – jeśli ktoś taki jak ja zwraca uwagę na choreografię ciosów, to naprawdę musi być ona wybitna (szkoda tylko, że w scenach pościgu na początku filmu kamerzysta dostaje ataku epilepsji – tak intensywne shaky cam było niepotrzebne). Dodatkowo, może pozostaję w mniejszości, ale osobiście naprawdę podobała się scena z komputerowo odmłodzonym Tonym – Robert Downey Jr. jest o wiele bardziej przystojny jako dojrzały mężczyzna niż wtedy, gdy był gładkolicym nastolatkiem i ten kontrast wypada na ekranie niesamowicie. Muszę za to przyczepić się do muzyki, bo zdaje się, że Henry Jackman wypsztykał się z dobrych bitów przy okazji Zimowego Żołnierza, a teraz jedynie recyklinguje własne pomysły. Soundtrack do WS jest moim ulubionym z całego MCU, głównie za dubstepowy motyw Buckiego i finałową suitę, tymczasem w Civil War cała oprawa muzyczna umknęła mi gdzieś w tle i nie wyłowiłam z niej żadnych wartych uwagi kawałków. No może poza afrykańskim bębnieniem T’Challi.

Tak jak wiele innych osób, umieszczam Civil War oczko niżej od Zimowego Żołnierza. Niezależnie od tego jak spójny i przemyślany nie byłby to film, WS ma nad CW tę przewagę, że nie musi aż tak się starać aby zachować wewnętrzną spójność. Bądź co bądź, CW jest jednak mocno przeładowane (wszystkim – wątkami, postaciami), WS zaś nie musiał walczyć z ciężarem wielkich oczekiwań i presji, żeby być jeszcze bardziej (zaskakujący, emocjonujący, wybuchowy – pick one). Raz, że Winter Soldier był pierwszy i efekt wow! pozostaje w nim o wiele bardziej wyraźny. Dwa, że był eksperymentem twórców, dodajmy – udanym, który wyznaczył nowe standardy w kinie superbohaterskim. Powiedziałabym, że Civil War zostaje tylko o krok w tyle, ale wciąż plasuje się w pierwszej trójce najlepszych filmów MCU.

Podobne posty