Zemsta (post)geeków

28 marca 2015
 TVP Kultura sprawiła nam na koniec tygodnia mały prezent i wyemitowała wczoraj krótki film dokumentalny pt.: Zemsta geeków (Geek Planet: The irresistible rise of a generation). Film nie jest nowy – nakręcono go w 2011 roku, więc mimo że minęły dopiero 4 lata, troszkę się zdewaluował. Albo powiem inaczej – nie opisuje tego konkretnego geekostwa, które możemy obserwować obecnie. Ponieważ dla mnie społeczność geeków z 2011 roku znacząco różni się od tej samej społeczności z roku 2015.

Do tego rodzaju filmów, czyli takich, które mają omawiać grupę, z którą się identyfikuję, podchodzę zawsze z rezerwą. Ponieważ twórcom, najczęściej osobom z zewnątrz, bardzo łatwo przedstawić coś w sposób stronniczy, uwypuklić zjawiska, które niekoniecznie dla danego nurtu są ważne, a mają na celu jedynie podsycenie sensacji, czy też pominąć te tematy, które według mnie powinny być poruszone. Wiadomo, że nie sposób szczegółowo omówić historii i socjologicznego aspektu całego zjawiska w czasie niespełna godzinnego filmu i, że nie jest on też skierowany do osób, które wiedzą „z czym to się je”. Niemniej jednak jest całkiem ciekawy i można go zobaczyć, chociażby po to aby powzdychać za czasami, które odeszły (lata 90), albo za tymi, których nie dane nam było doświadczyć (lata wcześniejsze).

Poza tym jest w nim scena, w której Leonard Nimroy okazuje się być zaginionym ogniwem pomiędzy Star Trekiem i Hobbitem i śpiewa piosenkę o Bilbo Bagginsie.
Tytułowa zemsta odwołuje się do tego pierwotnego kompleksu zapisanego w genotypie każdego geeka/nerda (film rozróżnia oba pojęcia, choć szczegółowe definicje się nie zagłębia), któremu wmówiono poczucie niższości ze względu na jego zainteresowania. Bywało też tak, że inni podejmowali próby uświadomienia mu, że jego hobby nie jest tak samo wartościowe jak chociażby gra w piłkę (i często były to próby dość agresywne). Nie oszukujmy się – tak bardzo często było. Wciąż bywa. Ileż to razy wasz rozmówca poczęstował was uniesieniem kącika ust w szyderczym półuśmiechu, słysząc, że wasze hobby to gry/komiksy/seriale animowane (lub inne równie dziecinne rzeczy)? Okazjonalne sesje pogardy z zewnątrz były zawsze wpisane w definicję bycia geekiem. Główna teza filmu opiera się jednak na przekonaniu, że geek wygrał. I to jest prawda. Nie chodzi tylko o dręczonych przez rówieśników chudych okularników z lat siedemdziesiątych, którzy wyrośli na właścicieli wielkich komputerowych korporacji. Chodzi o każdego z nas – zwykłego fana, który nieco odstawał od innych pod względem poziomu zafiksowania na punkcie swojego hobby. Określenie kogoś geekiem przestało być zawoalowaną obelgą, zamiast tego zaanektowało popkulturę i znacznie rozszerzyło swoje znaczenie. Dzisiaj można być książkowym geekiem, serialowym geekiem, tramwajowym geekiem (kto ci zabroni kochać tramwaje?). Geek odciął się puszki z komputerami, komiksami i sci-fi i przeszedł do mainstreamu. Nazywanie samego siebie geekiem zaczęło brzmieć dumnie.

Ale choć serce filmu bije po właściwej stronie, afirmując geekostwo z całym jego inwentarzem praktycznie nie wspomina o udziale kobiet w całym zjawisku. Zemsta geeków skupia się jedynie na męskich doświadczeniach – na chłopcach, którzy w okresie nastoletnim czuli się wykluczeni i na dorosłych mężczyznach, którzy przezwyciężyli dawne traumy i przetrawili poczucie niższości. Oczywiście w filmie pojawia się symbol geek girl jako wyśnionej, idealnej trophy girly dla przeciętnego geeka, pojawiają się nawet dwie panie, które krótko odnoszą się do tematu, jednak nie oddaje to w pełni znanej mi formy geekostwa, z jaką obcuję na co dzień teraz. To właśnie miałam na myśli wspominając na początku o lekkim zestarzenia się filmu – w ciągu kilku ostatnich lat aktywny udział kobiet w fandomie jest o wiele bardziej widoczny, co odbija się przede wszystkim na podkreślaniu potrzeby reprezentacji płci w popkulturze. Oczywiście pociąga to za sobą również inne zjawiska, z którymi zastane w swojej męskości geekostwo niechętnie, ale musi się zmierzyć i chodzi tu przede wszystkim o ciągłą walkę kobiet z przejawami seksizmu w popkulturze. A walka ta, choć z założenia słuszna, przybiera różne formy. Ale o skrajnościach Tumblra pomówimy innym razem.
W każdym bądź razie widać tutaj wyraźnie, że bez pochylenia się nad obecnością kobiet w społeczności geeków, filmu nie można uznać za wyczerpujące omówienie zjawiska. I wielka szkoda, bo mógłby to być bardzo ciekawy wątek. Zwłaszcza jeśli pozwolimy sobie zauważyć, że te same geeki, które za młodu czuły się uciskane przez bardziej popularną elitę, dzisiaj często zachowują się podobnie w stosunku do fellow geek dziewczyn, które identyfikują się z fandomem. Dziewczyna-geek musi wielokrotnie udowadnić swoją wartość jako fanka, podczas gdy od chłopaka się tego nie wymaga. Ileż to razy musiałaś komuś tłumaczyć, że „nie, nie interesuję się X-men tylko dlatego, że widziałam filmy”, „owszem, czytam komiksy”, „tak, gram w gry i nie robię tego tylko po to żeby wyrywać facetów”? No, ile? Wiadomo, że nie mówię tutaj o wszystkich fandomach. Fani Sherlocka, Supernatural czy Dr Who to grupy wysoko sfeminizowane, ale kiedy zaczynamy mówić o graczach, Star Treku bądź Star Wars? To już jest inna bajka – wygooglujcie sobie hasło fake geek girl.

Elitaryzm to ciemna strona każdego fandomu, niezależnie czy mówimy tutaj o muzyce klasycznej, anime, czy Marvelu. Zemsta geeków również o nim wspomina –sekwencja zwieńczająca film wyjaśnia, że dziś nie trzeba już wiele aby móc nazwać się geekiem – granice pojęcia się rozmyły. Jason Tocci (w filmie został chyba nazwany antropologiem kultury geeków) przywołując przykład Star Treka wyjaśnia, że jest wiele takich osób, które uważają, że przynależność do fandomu musi być okupiona prześladowaniem ze strony rówieśników, wieloletnią oddaną pasją i szeroką wiedzą sięgająca pierwszego odcinka klasycznego serialu. Że osoby, którym podobały się nowe Star Treki nie mają prawa nazywać się fanami. Bardzo trafnie podkreśla jak wielka tkwi w tym ironia – ponieważ jest to próba wykluczenia z ruchu, którego fundament opiera się w końcu na wykluczeniu.

Jak bardzo trafna jest to diagnoza przekonał się z pewnością niejeden z nas. Ile anime trzeba obejrzeć, żeby móc się na jego temat wypowiadać (ktoś kiedyś rzucił zawrotną liczbą 100 serii)? Ile odcinków Dr Who należy przeanalizować aby móc bez poczucia strachu prowadzić prelekcję na konwencie (pamiętacie ostatni Polcon i tego gościa, który bez przerwy poprawiał prowadzącą? )? Do którego roku wstecz należy przeczytać zeszyty ulubionej serii aby zostać fanem Marvela/DC? Jak długo trzeba kochać Star Wars aby móc godnie cieszyć się ze zwiastuna do siódmego filmu (po jego premierze na moim FB od razu pojawiły się głosy malkontentów „Teraz tylko czekać na napływ 'fanów’ i 'fanek’ SW”)? Jakiego rodzaju książki trzeba czytać aby być ich miłośnikiem? I najnowszy orzech do zgryzienia – jak odbierać i przeżywać popkulturę aby być po prostu geekiem? A nie postgeekiem, prageekiem, ubergeekiem, protogeekiem, czy antygeekiem?

Fandom powinien być dla mnie grupą, która będzie się cieszyć z każdego nowego napływowego fana. A jak jeszcze mało wie? To się mu podpowie – to warto obejrzeć, to warto przeczytać, to jest świetne, a to niekoniecznie. A nie – nie widziałeś klasycznych odcinków Dr Who odkrytych w Etiopi? Niegodnyś! WON!
kFuLfDbkY5JmEIjzwreOgSw1SN1GqywMC5XzvA9fce2UwpEZ5QtlvonRS42RLU4j
TVP Kultura ma idealny timing – emisję Zemsty geeków zaplanowali w tym tygodniu, kiedy przez mój kawałek internetu przetoczyła się rantowa dyskusja o geekach i postgeekach. Historia ma kilka rozdziałów i najlepiej będzie jeśli przeczytacie je sami. Zaczęło się od notki inauguracyjnej Marcina Zwierzchowskiego na nowym blogu Polityki. Wziął go na tapetę Michał R. Wiśniewski (to ten sam pan, który w Gazecie Wyborczej twierdził, że czytanie Pratchetta jest prostą drogą do głosowania na Korwina), któremu zawtórował Misiael. Później jednak odezwały się głosy z przeciwnej strony: Rusty, An-nah, Annathea, a w końcu i Zwierz popkulturalny, poczuł się wywołany do tablicy i niechlubnie mianowany pierwszym postgeekiem RP (wypowiedź jest na prywatnym profilu, więc nie wrzucam linka).

O co chodzi? Moim zdaniem o to co zawsze – o to, kto jest bardziej tru fanem. Stary fandom, który rodził się w piwnicach (zauważcie proszę to pokreślenie cierpienia i pierwotnego wykluczenia) i pocie czoła analizował metatekstualność dzieł fantastycznych przy zastosowaniu odpowiedniej metodologii? Czy nowy fandom – ten tytułowy postgeek – który (rzekomo) podnieca się Avengers i robi SQUEE na widok nagiej klaty Toma Hiddlestona, a umysł jego analityczną myślą nietknięty?

Nie będę dorzucać swojego zdania do stosika, ponieważ będzie ono identyczne z tym, co wcześniej już wiele osób napisało. Można też odczytać je z akapitów wyżej. Cała dyskusja jest pełna truizmów , przekłamań i niepotrzebne antagonizuje – my jesteśmy ci lepsi bo siedzimy w tym dłużej i musimy się od was odciąć dodając wam post- przed nazwą, bo uważamy wasze emocjonalne odbieranie popkultury jest uwłaczające.

Szach mat postgeeku. Albo squeeku. O, to jest idealna nowa nazwa. Żaden tam postgeekizm. Squeekizm! Gdyż najlepszą metodą na zwalczenie łatki jest jej zaadoptowanie na własne potrzeby.

Zachęcam jednak abyście powyższe teksty przeczytali i wyrobili sobie własne zdanie. Przynajmniej będziecie wiedzieli, że gdy Ziemia leniwie kręciła się w kółko, na którymś poletku internetu wybuchło GEEK GATE i zelektryzowało kilka osób.

Podobne posty