Aca-scuse me? Nie widzieliście jeszcze 'Pitch Perfect’?!

20 listopada 2014

 

 

Bywają takie dni, kiedy człowiekowi nie pozostaje już nic poza piwem, telewizorem i odmóżdżającą komedią, która nie będzie wymagała zbyt dużej ilość neuronów w mózgu, tak aby niepotrzebnie biednego organu zbędnym myśleniem nie obciążać. W takich chwilach warto podnieść wyżej swój osobisty próg tolerancji na bullshit, nielogiczności fabuły i zachowań bohaterów, czy też niesmaczne żarty. Wyzbywamy się jakichkolwiek oczekiwań – ma być lekko i ma być przyjemnie. Oczekiwania są tu sprawą kluczową, ponieważ jedynie ich brak może sprawić, że po seansie spotka nas miła niespodzianka i złapiemy się na tym, że właściwie to film nam się strasznie podobał i najchętniej zobaczylibyśmy go jeszcze raz, najlepiej teraz, zaraz.
Coś takiego przeżyłam z Pitch Perfect – spodziewałam się głupawej młodzieżowej komedii z typowym schematem fabularnym o wygrywaniu turnieju i dostałam… głupawą młodzieżową komedię z typowym schematem fabularnym o wygrywaniu turnieju, ale przy okazji tak sympatyczną, miłą dla ucha i zabawną, że trudno obok niej przejść obojętnie. Film nie zaskoczy was świeżym podejściem do tematu – jest kolejną komedią muzyczną, która wypłynęła na fali popularności Glee, ale za każdym razem wracam do niego z wielką przyjemnością i uważam, że jest idealny na poprawę humoru po paskudnym dniu.
Tym razem zamiast występów cheerleaderek, pojedynków na taniec czy zmagań koszykarzy, dostajemy międzyuczelniany konkurs chórków a capella. I jak to zwykle w młodzieżowych komediach bywa, nasza główna bohaterka – Beca – zostaje wrzucona do środowiska, w którym trudno się jej odnaleźć, ponieważ do collegu idzie niejako z przymusu, podczas gdy sama wolałaby tworzyć muzykę w wielkim świecie. Szybko poznajemy również pozostałe części składowe braci studenckiej, która to zbiorowość będzie towarzyszyć nam przez cały film – śpiewaczki seniorki z żeńskiego chórku, którym na barki spadła odpowiedzialność za organizację pracy zespołu, pozytywnie świrniętą grubaskę – obowiązkowy katalizator większości scen komediowych (w tej roli Rebel Wilson, której imię idealnie współgra z charakterem postaci), konkurencyjny męski chór pod przewodnictwem zarozumiałego dupka i na koniec, naturalnie, sympatycznego, do-rany-przyłóż kolegę z roku, z wyraźnie określonym hobby (ponieważ bohaterowie komedii romantycznych zawsze muszą mieć jakieś wyjątkowe hobby, aby mogli się wyróżniać na tle szarej, nudnej masy statystów), który będzie się uganiać za naszą bohaterką. I właściwie w tym momencie mogłabym już skończyć opisywać film, bo znając listę postaci i mając jako-takie obeznanie w komediach, każdy byłby w stanie dopowiedzieć sobie resztę scenariusza.
Dzięki temu gifowi okryłam, że istnieje coś takiego jak Pitch Perfect 
I Pitch Perfect jest właśnie takim filmem – nie zaskoczy nas, nie zboczy ze szlaku wyznaczonego przez konwencję gatunku, ani nie przebije naszego bąbelka bezpieczeństwa, który pozwala wierzyć, że wszystko skończy się dokładnie tak jak widz się tego spodziewa – czyli elektryzującym muzycznym finałem i happy endem. I mimo swojej całkowitej schematyczności nadal jest to najlepsza komedia młodzieżowa, jaką widziałam od lat. Bo jest ona po prostu bardzo, bardzo udana – nie każe nam na siłę wierzyć w uczucie pomiędzy dwójką bohaterów (widzę to, czuję to, jest fajnie), nie żenuje fekalnym humorem (choć film otwiera dość niesmaczna sekwencja, ale to da się przeżyć), ani nie jest bezdennie durna. Jest zaledwie głupiutka, ale taka właśnie ma być.
Moim ulubionym elementem są dziewczyny z chórku – każda inna, każda charakterystyczna i zdrowo rypnięta na swój własny sposób. Mamy tam i control freaka i wiernego miniona i rozwiązłego wampa, lesbijkę hazardzistkę i tak dalej. Numerem jeden jest Japonka, która ma twarz jak ryba najeżka i mówi tak cicho, że nikt jej nigdy nie słyszy (może to i dobrze, bo mówi rzeczy niepokojące) – nie mam pojęcia na jakiej podstawie dostała się do tego chóru, ale wyraźnie spełnia rolę tej postaci, która w finale ma przełamać swoje lęki dzięki przyjaźni, miłości i mocy Księżycowej Pałeczki.
Miłe wrażenie pozostawia po sobie również Skylar Astin w głównej roli męskiej – bo dzięki niemu Jesse okazuje się być niezwykle sympatycznym, prawdziwym chłopakiem, takim, z którym niejedna dziewczyna chętnie umówiłaby się na wspólne oglądanie Breakfast Club. W tym przypadku jestem w stanie, tak po prostu, po życiowemu zrozumieć, co Beca w nim widzi – miła odmiana po tabunach męskich postaci, na których bohaterki komedii rzucają się tylko dlatego, że mają ładną buźkę i szeroką klatę.
Tworzenie muzyki za pomocą samych otworów gębowych jest dość wdzięcznym talentem, ponieważ czegokolwiek by się nie śpiewało, to i tak zawsze wychodzi ładnie i ciekawie – pewnie też dlatego warstwa muzyczna filmu robi bardzo dobre wrażenie, mimo że covery znanych przebojów nie są ani odkrywcze, ani wybitne. Choć trzeba aktorom przyznać, że śpiewają świetnie. Dopiero po obejrzeniu filmu odkryłam, że nie powinno mnie to dziwić, gdyż Anna Kendrick debiutowała wcale nie w Zmierzchu (czego niektórzy do dzisiaj nie mogą jej zapomnieć), ale na Broadwayu i była jedną z najmłodszych aktorek nominowanych do nagrody Tony za rolę w High Society (miała wtedy 12 lat). A wkrótce będzie można ją usłyszeć ponownie – jako Kopciuszka w nadchodzącej disnejowskiej adaptacji Into the Woods.
Słowem podsumowania – Pitch Perfect zobaczyć warto. Ameryki ten film nie odkrył, ale wielbicielom dobrych komedii i, przede wszystkim, musicalu z pewnością przypadnie do gustu. U nas film nie jest szeroko znany, ponieważ nigdy nie trafił do kin – niektórzy mogą go kojarzyć z krążących po sieci gifów bądź też z singla Cups (śpiewa Kendrick, a jakże), który wykorzystuje popularną swego czasu modę na używanie plastikowych kubków jako instrumentu perkusyjnego. A w przyszłym roku do amerykańskich kin wejdzie sequel, o czym krzyczy najnowsza, jaskrawa jak żarówa okładka Entertainment Weekly, więc może warto zapoznać się z oryginałem przed premierą.
Jednym słowem – polecanko.

Podobne posty