To jest największy problem Avengersów. I to zawsze pozostanie największy problem Avengersów, jeśli studio postanowi nadal kręcić je w tej samej konwencji – produkcja, która ma służyć jako okazja do zaprezentowania jak największej liczby bohaterów, całkowicie się na tych bohaterach rozkłada, bo żaden z nich nie dostaje tyle czasu antenowego ile powinien dostać. Czy naprawdę niezbędne było wrzucanie wszystkich sidekicków superbohaterów do scen zbiorowych? Doceniam fragmenty z Idrisem Elbą i Peggy Carter, ale film równie dobrze mógłby się obyć bez nich. Skupmy się na rozwijaniu dotychczasowej drużyny, umocnijmy relacje między jej członkami i dorzućmy trochę psychologicznej głębi. Bo na razie wygląda na to, że poszczególne postaci rozwijają się tylko w swoich solowych filmach, przebywając zaś w grupie mają się jedynie naparzać.
Nie twierdzę, że AoU w ogóle nie rozwinął bohaterów. Ale siłą rzeczy rozwinął jedynie tych, którzy nie mają swoich własnych filmów: Hawkeye’a, Czarną Wdowę i Bruce’a Bannera. I akurat te wątki były dla mnie jak najbardziej udane. Fakt iż Hawkeye okazał się być kochającym ojcem rodziny wziął mnie nieco z zaskoczenia, ale czyż nie pasuje do jego kreacji? W końcu Clint jest jedynym facetem w drużynie, który nie posiada ani super mocy ani super pieniędzy. Podkreślenie jego zwyczajności pozytywnym dodatkiem w postaci żony i gromadki dzieci tylko uwiarygadnia go jako zwykłego, nieco mocniej stąpającego po ziemi bohatera. Ja to w ogóle jestem całkowicie za tym, żeby superbohaterowie mieli rodziny – obecnie w komiksach jest to tak rzadkie zjawisko, że można je liczyć w promilach. Marvelowe superbohaterstwo nie lubi szczęścia i stabilizacji, dlatego nawet jeśli komuś uda się wziąć ślub i doczekać dziecka, to zwykle przychodzi szatan i mu je zabiera (patrz – Spider-man). Jedyną trwałą superbohaterską rodziną w Marvelu jest Fantastyczna Czwórka, ale akurat to nie jest dobry przykład. Sam Marvel mógłby za jej pomocą udowadniać dlaczego trwałe związki w ich uniwersum nie mają racji bytu – „zobaczcie czym się kończy rodzinność w komiksach, historie FF były tak nudne, że musieliśmy skasować im tytuł”. Także wiecie – propsy dla Clinta.
No i mamy w końcu Bannera i Romanoff. Ileż to już tekstów w internecie poświęcono ich relacji? Dobra, dajmy sobie spokój z Bannerem, wszyscy wiemy, że to nie o niego tutaj chodzi (chociaż wciąż uważam, że Mark Ruffalo jest castingowym majstersztykiem i nie ma lepszego Hulka ponad niego).
Przez te wszystkie kontrowersje wokół Whedona i tego jak to niby napluł w twarz feministkom wypaczając jedyny prawidłowy wizerunek Czarnej Wdowy mnóstwo osób (a zwłaszcza kobiet) szło na AoU w obawie, że oto finansowo wspiera seksistę i mizogina. Zaprawdę powiadam wam – nie ma się czego obawiać. Przy czym nie macie obowiązku mi wierzyć, bo ja sama mam totalnie w nosie tumblrowe i Twitterowe poczucie moralności – ich przesadzone dramy mnie bawią, a próby dopasowania wszystkich dzieł popkultury do matrycy jedynego dopuszczalnego sposobu traktowanie postaci kobiecych – irytują. Nie znaczy to absolutnie, że przyklaskuję seksizmowi w filmach. Ale nie szukam go na siłę w każdym możliwym wątku, w którym występuje kobieta. I nie uznaję, że każdy lapsus scenarzysty jest zakulisowym działaniem mizoginii. Fakt, określenie wysterylizowanej kobiety „potworem” było wybitnie niefortunne. Ale w całym tym oburzaniu zostało zupełnie pozbawione kontekstu. Ta konkretna rozmowa pomiędzy Brucem i Nataszą była dla mnie konsekwentnym rozwinięciem bardzo mocno zaakcentowanego w filmie wątku. I była to rozmowa bardzo smutna w swojej wiarygodności, bo uświadamiała bohaterom, że nie mogą dostać tego, czego chcą i są w swoim cierpieniu osamotnieni. Wydaje mi się jednak, że ogólny atak na Whedona wynikł przede wszystkim z tego, że pozwolił Czarnej Wdowie się zakochać i rozrzewnić nad faktem, że nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Wielce oburzeni nie zauważają przy tym, że ta sama sytuacja odnosi się również do Bruce’a, co więcej w jego przypadku ma o wiele bardziej tragiczny wydźwięk. Ale cóż, Bruce nie jest poster girl feminizmu w filmach Marvela.
Więc jemu uchodzi. Tymczasem niektórzy oczekują, że Czarna Wdowa powinna być antytezą stereotypowego przedstawiania kobiety w filmach jako obiektu uczuć. Pomijając już dyskusję na temat tego, kto w tej relacji jest bardziej przedstawiony jako obiekt (bo jak dla mnie fabuła podkreśla raczej postać Nataszy jako strony inicjującej), chciałabym wyraźnie podkreślić, że dopóki wątek romantyczny jest zgrabnie napisany nie powinniśmy upatrywać nic antykobiecego w tym, że dojrzała, silna bohaterka zaczyna marzyć o związku.
Ale Whedonowi oberwało się nie tylko za to. Dostało mu się jeszcze za Starka i jego hasło o tym, że „kiedy zostanie już władcą Asgardu, pierwszym jego dekretem będzie przywrócenie prawa pierwszej nocy”. Dla tych, którzy nie śledzą na bieżąco wszystkich filmowych kontrowersji wyjaśnię, że wiele osób potraktował to jako rape joke, czyli naśmiewanie się z gwałtu, a swoją irytację wymierzyło naturalnie w scenarzystę/reżysera zamiast zastanowić się, kim właściwie jest facet wypowiadający te słowa. Nieporozumienie bierze się tu przede wszystkim z założenia, że główni bohaterowie superbohaterskich blockbusterów mają bieć kryształowy charakter i nieposzlakowaną reputację. Ale każdy, kto liznął choć trochę komiksów o Iron Manie wie, że Tony Stark jest bardzo często zwykłym chamem i prostakiem. Z jednej strony śmiejemy się słysząc, jak określa samego siebie mianem „geniusza, playboya i filantropa” w jednym, ale gdy z tą samą manierą zapatrzonego w siebie dupka rzuca nieprzemyślanymi żartami na alkoholowej imprezie wśród znajomych doszukujemy się w tym zakamuflowanej opcji seksistowskiej zamiast przytomnie uznać to za element kreacji postaci. I nie zgadzam się z opinią, że ta scena zaprzecza całkowicie przemianie jaką Tony rzekomo przeszedł w Iron Man 3 – Stark mógł postanowić, że stanie się lepszym człowiekiem i zacznie poważniej podchodzić do życia, ale szczerze wątpię aby wszystkie te wydarzenia były w stanie zmienić jego charakter, widoczny najwyraźniej właśnie w tych luźnych scenach
z głupimi żartami. Po za tym, powinniśmy pamiętać o jednym – bez Tonego Starka dupka nie dostaniemy Civil War. Więc jego postać musi mieć skazy.
Chciałabym jeszcze rzec słówko o nowych postaciach. Mówcie sobie co chcecie o Ultronie, ale nie spodziewałam się polubić go aż tak bardzo. Idąc do kina nie zakładałam nawet, że choć przez chwilę główny zły mnie „obejdzie”- byłam przekonana, że będzie kolejną sztuczną inteligencją, która wymknie się spod kontroli, pozostając jedynie robotycznym tworem bez charakteru. Tymczasem stało się wręcz odwrotnie i wiem, że główna w tym zasługa głosu Jamesa Spadera – mogłabym go słuchać godzinami. Ultron mimo bycia de facto maszyną, nie jest mechaniczny w zachowaniu, ani nie rzuca jedynie pustymi frazesami zbuntowanego robota, którego zaprogramowanym celem jest zniszczenie ludzkości. Fakt, jego motywy wydają się być nieco uproszczone. Nie zapominajcie jednak, że pierwszą rzeczą jaką zrobił po urodzeniu było wejście do Internetu. Któż nie miałby ochoty na anihilację rodu ludzkiego znając go jedynie z 4chana?
Vision z kolei absolutnie mnie zachwycił. Odczuwam jakąś niezwykłą satysfakcję na myśl o konsekwencji, z jaką wykorzystywano tutaj osobę Paula Bettaniego do wykreowania tej postaci – od 2008 roku facet podkładał głos Jarvisowi przez cztery filmy zanim osobiście pojawił się na ekranie. I w AoU jego sceny były świetne, sam design postaci również zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Vision bardzo dobrze wypadł jako przeciwieństwo Ultrona – sztuczna inteligencja, która cieszy się z faktu, iż dane jej jest żyć wśród tej słabej ludzkiej rasy. Ich ostatnia scena w lesie jest jedną z moich ulubionych w całym filmie, bo bardzo ładnie domyka wątek walki Ultrona z człowiekiem i uwypukla jej sens. A sama kwestia Visiona o tym, że „w końcu urodził się dopiero wczoraj” powinna dostać małego labradorka za najbardziej uroczy bon mot ever. Doceniam również mikroskopijne mrugnięcie okiem do fanów jego związku z Wandą – kto o nim nie wiedział, pewnie niczego nie zauważył, ale jestem pewna, że cała reszta zrobiła awwwwww przy scenie ratowania Scarlet Witch ze spadającego autobusu.
Skoro już o bliźniętach mowa, to mam wobec nich mieszane odczucia. Wanda podobała mi się bardziej – uważam, że Olsen dostała idealnie dobrana do roli (choć w ostatniej scenie przed zakończeniem wyglądała trochę dziwnie, możliwe, że przez zbytnią ingerencję CGI). Z resztą dało się odczuć, że sami twórcy bardziej stawiają na nią niż na Pietro, bo to ją częściej widzimy na ekranie i to ona dostała więcej kwestii. Rola Quicksilvera natomiast zbliżyła się niebezpiecznie do odgrywania tępego wschodnioeuropejskiego dresika spod bloku (tylko czekałam aż rzuci hasłem „chcesz wpierdol?”). Z resztą teraz, kiedy włodarze wytwórni już oficjalnie wypowiedzieli się na temat jego ewentualnego powrotu w następnych filmach, takie rozłożenie akcentów zupełnie mnie nie dziwi. Prawda jest taka, że Marvel przegrał pojedynek na Quicksilvery z Foxem – Pietro z X-men: Days of Future Past był lepszy, zabawniejszy, a przede wszystkim – był pierwszy. Po słynnej scenie z rozbrajaniem policjantów w zwolnionym tempie Marvel doszedł najwyraźniej do wniosku, że nie zrobi już z tą postacią nic lepszego (zwróćcie uwagę jak bardzo twórcy starali się aby w AoU nie pojawiła się podobna scena, choć przecież superszybkość bohatera wręcz narzuca nakręcenie podobnej sekwencji), dlatego postanowili delikwenta ubić. Wielka szkoda, że tarcia pomiędzy wytwórniami rzutują na fabule ich filmu – origin story bliźniąt w AoU mnie nie przekonało.
Zdaję sobie sprawę z tego, że powyższy wywód mogłyby świadczyć o tym, że film mi się nie podobał. Wcześniej napisałam już, że tak nie jest. Jednak łatwiej pisze mi się o negatywach niż pozytywach. Age of Ultron nie jest złym filmem, jest po prostu niedoskonały. Co nie zmienia to jednak faktu, że ogląda się go świetnie. Popełniając kilka poważnych błędów pozostaje nadal częścią najlepszej serii produkcji o superbohaterach jaka kiedykolwiek powstała i jako ta integralna część, wciąż błyszczy. Szkoda byłoby pozbawić się tylu wrażeń. Dlatego idźcie do kina – koniecznie!