Historia opisana przez McClouda nie jest jedynie historią trudnej miłości w trudnych okolicznościach. To raczej przypowieść o rozdarciu pomiędzy powołaniem a uczuciami, która próbuje odpowiedzieć na pytanie o to, co w życiu jest najważniejsze – pasja i sztuka, czy może bliskość drugiego człowieka. I wydaje się, że sam autor nie ma problemu z odpowiedzią na to pytanie.
The Sculptor nie jest co prawda opowieścią o artyście komiksowym, jednak znając wcześniejsze dzieła McClouda i wiedząc jak wiele energii poświęca on na umieszczeniu komiksu na należnym mu miejscu pośród innych wyższych sztuk, nie trudno zauważyć w nim wyraźnych wątków autobiograficznych (zwłaszcza, że druga główna bohaterka otrzymała imię po zmarłej siostrze jego żony). McCloud pisze o artystach niezwykle uczciwie – David Smith uważa się za jednostkę wybitną, choć przegraną, jednak widać w nim wyraźne zadufanie we własnych możliwościach i poczucie wyższości nad resztą środowiska. Środowiska z resztą niesprawiedliwego i „kolesiowego”, w którym własną wystawę zapewni ci przespanie się z kierownikiem galerii, albo bogaty tatuś. Dużo tutaj rozmyślań nad sztuką, jej kondycją i znaczeniem w życiu artysty.
Z drugiej strony mamy z kolei ten nagły wątek romantyczny napędzający akcję. Nasz bohater nie mógł bowiem tak po prostu pójść na układ ze śmiercią, odzyskać sławę i po prostu zejść z tego świata z triumfalnym uśmiechem na ustach – nie, tak to nie działa, powinien najpierw w swoją decyzję zwątpić, a później jej pożałować. Meg – obiekt jego westchnień, należy do tego typu bohaterek, które mnie irytują, ponieważ niebezpiecznie zbliża się do typowej maniac pixie dream girl. No dobra, nie zbliża się, ona JEST pixie girl – niespełnioną aktorką, otoczoną wianuszkiem przyjaciół i byłych chłopaków, która ratuje zbłąkanych włóczęgów z ulicy. No i oczywiście posiada pewną skrywaną przypadłość, co zamiast wyrywać ją ze schematu jeszcze bardziej ją w niego wtłacza. Przyznam, że Meg jako osobna bohaterka mnie w ogóle nie interesowała, bardziej ciekawiło mnie jaką przemianę David przejdzie pod jej wpływem (dopiero po napisaniu tego zdania zdałam sobie sprawę jak kiepską ocenę wystawiłam w ten sposób autorowi, ale cóż – to on pisał te postaci).
Gdybym wcześniej nie przeczytała Zrozumieć komiks pewnie The Sculptor nie podobałby mi się aż tak bardzo. Tymczasem czytając go miałam dodatkową frajdę z wyłapywania wszystkich technicznych zabiegów komiksowych, które McCloud nawet po dwudziestu latach, które minęły od wydania jego komikso-eseju wciąż bardzo świadomie stosuje. Byłam na nie wręcz hiper-czuła – o, przejście ‘aspekt do aspektu’! o, przejście ‘podmiot do podmiotu’! co za synestezje, jak ciekawie wykorzystana przestrzeń pomiędzy kadrami! Poważnie, to zupełnie tak, jakby autor dopiero teraz wydał zeszyt ćwiczeń do swojego podręcznika z teorii – w Rzeźbiarzu można odnaleźć zastosowanie większość technik i zabiegów, które pojawiły się w Zrozumieć komiks. Z pewnością można je zaobserwować również u wielu innych autorów, ale to właśnie u McClouda widać wyraźną konsekwencję w ich wykorzystaniu. Z resztą spójrzcie jak wygląda brzeg komiksu – czysta, przemyślana konstrukcja:
Mimo przedmiotowego podejścia do postaci Meg, nie jestem w stanie wystawić Rzeźbiarzowi innej oceny niż pozytywna. Trywialny powód – poruszył mnie do głębi. Bardzo przeżywałam kilkadziesiąt ostatnich stron i jeśli jakaś książka albo komiks sprawiają, że po ich przeczytaniu przytulam tomiszcze do serca i głośno wzdycham, to znaczy, że było dobre – nieco głębsze niż inne tego rodzaju opowieści, z pewnością wysoce emocjonalne i skłaniające do zadania sobie kilku ważnych pytań. Dlatego serdecznie The Sculptor polecam, zwłaszcza, że w tym roku ma je wydać u nas Wydawnictwo Komiksowe.