Ms Marvel vs Thor, czyli jak nie sprzedawać superbohaterskiego równouprawnienia

16 kwietnia 2015
 Witajcie ponownie! Za ostatnim spadkiem mojej aktywności na blogu stała przerwa świąteczno-chorobowa. I odrobina wrodzonego lenistwa. W międzyczasie udało mi się przeczytać i obejrzeć sporo rzeczy, lecz nie oczekujcie osobnych wpisów na ich temat – pisanie „wstecz” po prostu nie daje tyle frajdy ile dzielenie się wrażeniami na bieżąco. Jeśli będę cierpieć na brak inspiracji możliwe, że do tych pozycji wrócę (zwłaszcza do Hawkeye’a, ponieważ był absolutnie cudowny). W ciągu ostatnich dwóch tygodni miałam sporo czasu żeby nadrobić kilka serii Marvela. Tym razem skupiłam się na Thorze, ponieważ chciałam być pewna, że wiem o co chodzi, kiedy będę się zabierać ja jego nową kobiecą reinkarnację. Po przeczytaniu całego Thor: God of Thunder przeszłam więc od razu do świeżego Thora, w którym Mjolnij przejęła tajemnicza bohaterka i zajęła miejsce słynnego boga gromu, co oczywiście odbija się czkawką we wszystkich komiksowych zakamarkach internetu od niemal pół roku.

Mimo dyskusji szalejących wokół tematu (i ich staczającego się poziomu) nie wypowiadałam się dotychczas na temat zrobienia z Thora kobiety. Proste – staram się czekać z ferowaniem wyroków aż daną rzecz przeczytam. Koncepcja przekazania młota w ręce dziewczyny nie jest dla mnie jednoznaczna z ostatecznym upadkiem Thora. Ale nie jest też wystarczającym powodem aby wychwalać tytuł pod niebiosa jeszcze przed jego premierą. A teraz, kiedy w końcu przeczytałam kilka ostatnich zeszytów mogę ostatecznie stwierdzić, że niestety, ale Thor w babskim wydaniu rozczarowuje i wkurza zarazem.

Tytuły, o których chcę dzisiaj wspomnieć, czyli Ms Marvel i Thor wpisują się w wyraźny od jakiegoś czasu trend wprowadzania do komiksowych uniwersów (chodzi mi tu zarówno o komiksy jak i towarzyszące im seriale czy filmy) postaci reprezentujących ogólnie pojętą różnorodność. W omawianych przypadkach chodzi głównie o pochodzenie etniczne, kolor skóry i płeć. I choć z założenia nie ma w tym absolutnie nic złego, każdej takiej decyzji wydawców/wytwórni towarzyszy mnóstwo kontrowersji, a  dyskusje na temat zgodności z kanonem, poprawności politycznej  i potrzeby reprezentacji rozpalają do czerwoności fandomowe fora. Pomijam fakt, że często są one celowo podjudzane przez twórców albo serwisy informacyjne (ja sama po słynnym już newsie „Rasiści
zbojkotują Supergirl” przestałam korzystać z Filmwebu).
Nie mam zamiaru omawiać całego spektrum zjawiska. Dzisiaj chciałam się skupić na jednym jego aspekcie – na superbohaterkach. Sprawa wygląda tak: fajnych, dobrze napisanych superbohaterek jest mało, a już zwłaszcza takich, które mają swoje własne (dobre) serie. Na całe szczęście ta sytuacja zmienia się na lepsze, w oparach zarówno sukcesów jak i porażek. Wszystko rozchodzi się o to w jaki sposób uda się naszą nową „równościową” bohaterkę (choć równie dobrze może chodzić o postać o innym kolorze skóry albo orientacji seksualnej) sprzedać czytelnikom. Idealna wersja zakłada, że dostaniemy interesującą postać, która porwie nas swoją historią i niesztampowym charakterem. W tej mniej optymistycznej pojawi się bohaterka, którą definiować będzie tylko i wyłącznie to, że jest kobietą.  Oj, a tutaj z krytyką w mainstreamie jest ciężko. Musi nam się podobać. Bo widzicie – to kobieta. A kobiet w komiksach mało. Więc cieszcie się jak wam je dają. Bo reprezentacja. Bo feminizm. Bo seksizm.

Ms Mavel  jest najlepszym przykładem na to, że da się stworzyć świetny komiks o dziewczynie w pelerynie bez ciągłego samospalania się w zachwycie nad jej płcią . Jakby tego było mało główna bohaterka – Kamala Khan – ma ciemną skórę, jej rodzina pochodzi z Pakistanu i wszyscy są muzułmanami. Tak zbudowana sytuacja mogłaby dostarczać twórcom mnóstwo sposobności do tego aby raz na jakiś czas uraczyć czytelnika politpoprawnym wtrętkiem. Ale tego nie robi. I nie mam tutaj na myśli sytuacji, w której twórcy mimochodem wspominają o tym, że bohaterowie są muzułmanami , tylko po to żeby potem błyskawicznie o tym zapomnieć (ale hej, przecież wspomnieliśmy o islamie, czy możemy go  już odhaczyć sobie na liście?).  Pochodzenie Kamali i kultura jej rodziny przez cały czas pozostają w centrum historii. Jednocześnie Kamala chce żyć się jak normalna nastolatka: chodzić na imprezy, spotykać się z przyjaciółmi, mieć chłopaka. I choć rodzice wychowują ją twardą ręką, zachowując przywiązanie do tradycji, nie są przedstawiani jako religijni fanatycy, a sama Kamala wyraźnie liczy się z ich zdaniem i nie chce sprawiać im przykrości. Bardzo ciekawą postacią jest również jej starszy brat, który o wiele większą wagę przywiązuje do spraw religii, co prowadzi do kilku zabawnych sytuacji (własny ojciec mówi mu, że powinien sobie znaleźć pracę zamiast ciągle siedzieć z nosem w świętych tekstach). Te wszystkie rzeczy czynią z Kamali złożoną bohaterkę, rozdartą pomiędzy kulturą, z której pochodzi i środowiskiem, w którym się wychowała. A jakby tego było mało, do puli typowo młodzieżowych problemów dochodzi jeszcze  supermoc – Kamala okazuje się bowiem być jedną z Inhumans, a jej nowe zdolności pozwalają jej dowolnie manipulować swoim ciałem – może się zmniejszać, mieć ogromne pięści, wydłużać nogi albo całkowicie zmienić wygląd, na przykład tak aby wyglądać Carol Danvers. Warto jeszcze wspomnieć, że Kamala jest totalnym geekiem i fanką superbohaterów, a jej idolką jest właśnie Captain Marvel. Wynika z tego absolutnie zabójcza scena, w której przyćpana terrigenowymi mgłami Kamala widzi Carol Danvers w pozycji boginki, Kapitana Amerykę z rybą na ramieniu i Iron Mana trzymającego skrzydlatego leniwca. Istota geekostwa uchwycona w jednym kadrze.

Ms Marvel jest po prostu urzekającą perełką, może i skierowaną do nieco młodszego czytelnika/czytelniczki (w ostatnim numerze dostajemy taki typowo mangowy wątek romantyczny, dla mnie trochę zbyt słodko-pierdzący, ale 16-letnia ja zapewne piszczałaby z zachwytu), ale niezaprzeczalnie uroczą (zwłaszcza ze względu na kreskę – Alphona tworzy tutaj cudowny nastoletni klimacik, a Miyazawa okazjonalnie dokłada trochę naleciałości klasycznych shojo mang). Co prawda bardziej interesują mnie w niej wątki obyczajowe i relacje na drugim planie niż główny wątek superbohaterski (powiem tylko tyle – głównym villanem w serii jest wielka Papuga. A w zestawieniu z villanem Papugą, wszystko inne wydaje się ciekawsze), ale nie zmienia to faktu, że seria ta jest dowodem, że w komiksowym świecie znajdzie się również miejsce dla silnych i ciekawych bohaterek kobiecych. Niedefiniowanych wyłącznie przez to, że są kobietami. Da się? Da się.

A po drugiej stronie mamy nowego Thora.

Dobra, zanim zacznę narzekać wyjaśnię – to nie tak, że od początku nastawiałam się do tej serii negatywnie. Owszem, miałam pewne wątpliwości natury kanonicznej, które później wyjaśnię, ale chciałam dać lady Thor szansę – nie napalałam się na nią tylko dlatego, że wszystkie przychylne feminizmowi portale zrobiły sobie z niej poster-girl komiksowej rewolucji, ale nie pozwoliłam również nakręcać się na hejty. Choć powód był, bo w końcu lady Thor miała odstawić na bok boskiego Thora, którego po przeczytaniu God of Thunder w końcu polubiłam (jak już się poświęca kilka wieczorów żeby nadrobić tytułową serię danej postaci, to chcąc nie chcąc odczuwa się lekki niesmak na myśl, że teraz ci ją zbiorą). Chciałam się sama przekonać co z takiego pomysłu wyjdzie. Przeczytałam więc pierwszy numer Thora i stwierdziłam, że w gruncie rzeczy nie jest taki zły.

Mamy tu Thora, który nie może podnieść młota, Freję, która mierzy się z zatwardziałym seksizmem własnego boskiego męża i knującego Malekitha, który na końcu odrąbuje Thorowi rękę. Mocne zagranie, widać, że scenarzyści nie mają zamiaru boga gromu oszczędzać. Ten pierwszy zeszyt sprzedał się w jakiejś zawrotnej liczbie kopii i jest używany jako argument, że czytelnikom lady Thor podoba się bardziej niż stary Thor. Wszystko fajnie, tylko w pierwszym numerze lady Thor pojawia się dopiero na koniec – na dwóch ostatnich stronach. To na razie trochę mało żeby haftować ją sobie na sztandarach. Trudno też zapominać o tym, że początkowa znakomita sprzedaż nowego Thora musi być nakręcona przez atmosferę kontrowersji podsycaną w mediach od kilku miesięcy. Nijak ma się to do stwierdzenia, że tego właśnie oczekują czytelnicy. Zwłaszcza, że przez większą część fabuły wciąż obecny jest stary Thor i szczerze mówiąc, to właśnie jego rozterki są tutaj bardziej interesujące.

Dla tych, którzy nie mają pojęcia o co chodzi – pod koniec historii przedstawionej w Original Sin Nick Fury wyszeptał Thorowi do ucha sekret. Do dziś nie wiemy co to był za sekret, w każdym bądź razie był tak straszny, że Thor przestał być godny Mjolnira, młot wypadł mu z ręki i spadł na powierzchnię księżyca. Od tego czasu Thor bezskutecznie próbował go podnieść, ale udało się to dopiero tajemniczej kobiecie, która od tego czasu ma być nowym Thorem. Mjolnir zaś jest młotem na tyle mądrym, że zakrywa jej twarz maską, tak żebyśmy nie daj boże nie domyślili się kogo kopnął taki niezwykły zaszczyt.

Najbardziej tajemniczy element całej historii, czyli tożsamość kobiety pod maską Thora, jest jednocześnie największą wadą tego tytułu. Dostaję oto nową bohaterkę, ba, tytułową bohaterkę, więc jako czytelniczka powinnam nawiązać z nią jakąś relację. Dajmy na to polubić ją. Nie mogę polubić postaci jeśli nie znam jej historii – nie mam pojęcia skąd lady Thor się wzięła, jakim jest człowiekiem, jaką drogę przeszła jej postać i właściwie z jakiej racji miałaby być godna Mjolnira? Mówiąc wprost – nie mam za co lubić lady Thor, a twórcy dokonują wręcz karkołomnych zabiegów, aby uczynić ją dla mnie bardziej przystępną. Mianowicie obdarzają ją wewnętrznym głosem, który zachowuje się zupełnie inaczej niż jej oficjalny, pisany gotycką czcionką głos. W rezultacie wygląda to tak, jakby lady Thor miała dwie tożsamości. Gotycki głos jest odważny, mocny i superbohaterski. Wewnętrzny głos teoretycznie ma pokazywać jak bohaterka próbuje radzić sobie z nową sytuacją, ale w praktyce robi z niej idiotkę. Na dodatek zdradza, że kobieta pod maską na pewno nie pochodzi z Asgardu, tylko z Ziemi, co zawęża nam nieco krąg podejrzanych (ja swój typ mam. I jeśli się sprawdzi, będzie to tylko dowód na to, że nikt tak na prawdę nie miał pomysłu na tą serię, poza tym, że kobieta miała odebrać facetowi jego imię i miało nam się to podobać).

Taki wybieg każe mi zadać sobie pytanie – czy oryginalny Thor również ma drugi, wewnętrzny głos? Odpowiedź brzmi – oczywiście, że nie ma. Widać tu sprzeczność w całym tym pomyśle z przejmowaniem roli Thora – w przypadku nowej bohater i „Thor” jest traktowany jako tytuł, alter-ego, które można sobie w dowolnym momencie przyjąć albo odrzucić. Ale przecież ”Thor” nie działa na tej samej zasadzie co Kapitan Ameryka albo Spider-Man – to nie jest superbohaterski alias tylko imię konkretnej postaci. A tutaj ze starego Thora zrobiono po prostu Odisona. I Odison stracił w moich oczach, bo zdecydowanie zbyt łatwo pogodził się z takim stanem rzeczy. Zupełnie obca laska zabrała ci IMIĘ, damn it! Weź się trochę zbuntuj!

Taka grafika krążyła swego czasu po sieci jako dowód na niby wojującofeministyczny ton komiksu. Spieszę wyjaśnić, że to tylko fotomontaż, w komiksie Thor mówi po prostu "Calm yourself"
Taka grafika krążyła swego czasu po sieci jako dowód na niby wojującofeministyczny ton komiksu. Spieszę wyjaśnić, że to tylko fotomontaż, w komiksie Thor mówi po prostu „Calm yourself”

Ale okey, ja mam wielkie serce i mnóstwo dobrej woli do wykorzystania – jestem w stanie przymknąć oko na wyłamywanie się z kanonu i nielogiczności całej koncepcji. Dajcie mi tylko dobrą kobiecą bohaterkę. Nie musi być silna, niech będzie ciekawa – z określonym charakterem i historią, która problemy piętrzone przed nią przez scenarzystów będzie rozwiązywać, a nie przeskakiwać. Chcę uwierzyć, że naprawdę zasługuje na ten młot.

Teraz będzie o tym młocie, bo z punktu widzenia rozwoju bohaterki bardzo ważne jest jak owy młot się przy niej zachowuje. Okazuje się bowiem, że w rękach lady Thor Mjolnir zaczyna robić rzeczy, których nigdy nie robił w rękach poprzedniego Thora – lata wokół przeciwnika dezorientując go. Dodajmy jeszcze, że dla Odisona (niech już będzie) jest to dostateczny powód, aby uznać, że lady Thor rzeczywiście musi być bardziej godna od niego i od tego czasu oficjalnie pozwala jej nosić swoje imię. A teraz spójrzmy na to pod innym kątem – nowa bohaterka, świeżaczek zupełny, wchodzi w posiadanie magicznego artefaktu, który tylko na nią reaguje inaczej, obdarzając ją jeszcze większą mocą i sprawiając, że nagle staje się wyjątkowa, tak zupełnie bez powodu i bez zasług. Zauważacie wzór? Ja naczytałam się w życiu zbyt dużo YA, żeby go przeoczyć – lady Thor jest Mary Sue. Czyli antytezą tego, czym powinna być dobrze napisana kobieca postać.

Ja wiem, że się czepiam. Mogłabym się nie czepiać i na przykład dodać, że komiks ma świetną grafikę, bo ma. Podoba mi się też postać Odyna jako villana, który bardziej tym, że jego syn stracił młot przejmuje się faktem, że używa go kobieta (ktoś musiał odgrywać tu rolę zatwardziałego konserwatysty). Dodam również, że najnowszy #7 numer prezentuje o wiele wyższy poziom niż poprzednie. Ale jak jest okazja żeby sobie porantować, to sobie porantuję, tym bardziej, że jak już wspominałam wcześniej – z początku miałam do Thora stosunek neutralny, dopiero w czasie czytania się zirytowałam. Zwłaszcza, że w piątym zeszycie dostaliśmy takie oto trzy strony:

ApugwJv zpS0AoT saved1Wow, serio? Ale tak serio, serio?

Ten gość powyżej to Absorbing Man, jeden z pomniejszych komiksowych villanów. Twórcy wsadzili mu w usta argumenty pojawiające się w tej części fandomu, której pomysł zastąpienia Thora lady Thor niekoniecznie przypadł do gustu (okraszone dodatkowo demonizującym „feministki potrafią wszystko zepsuć”, żeby czasem komuś do głowy nie przyszło, że to co mówi Absorbing Man w gruncie rzeczy może mieć sens). De facto sama wykorzystałam te podobne argumenty wyżej. Bardzo mi się nie podoba ten dialog – bo to zupełnie tak jakby ze wszystkich osób, które nie pieją z zachwytu nad nowym Thorem robić villanów. I może delikatnie całą scenę nadinterpretuję, ale próba podzielenia ludzi na superbohaterów i superzłoczyńców ze względu na ich podejście do komiksu pozostawia jednak niesmak.

No i jest jeszcze druga scena, z innym bandziorem – jest nim Titania, babka, która niezliczoną ilość razy prała się z innymi superbohaterami (zwłaszcza She-Hulk), ale z lady Thor nie będzie się bić, ponieważ…ponieważ Thor jest kobietą i solidarność jajników ponad wszystko?

Uuuuuuuuuuuuuuuuuch.

To ma być ta nasza silna bohaterka? Ktoś jej oddaje walkę walkowerem tylko dlatego, że jest dziewczyną? A potem pozwala się jej sprać w oznace szacunku?

Widzicie teraz jaki mam problem z tym komiksem, prawda?

Superbohaterek w komiksach nigdy za wiele. Tak samo jak postaci o innym kolorze skóry, czy pochodzeniu etnicznym. Ms Marvel pokazuje, że niepretensjonalne i zdroworozsądkowe prowadzenie takiej postaci jest możliwe. Ale w przypadku lady Thor odnoszę nieodparte wrażenie, że mamy do czynienia z bohaterką wprowadzoną na siłę, tylko po to żeby realizować równościowe hidden agenda. A szalejący w sieci ton dyskusji prawdopodobnie przykleiłby mi z tym poglądem łatkę zatwardziałego seksisty i die-hard geeka (przy czym naturalnie założyłby, że jestem białym mężczyzną, bo jakoś tak dziwnie się składa, komentatorom zawsze umyka istnienie kobiet, które podejmują się tego rodzaju krytyki). Zastanawiam się, czy problem nie leży w osobie scenarzysty – Ms Marvel jest pisane przez kobietę – G. Willow Wilson, która sama również jest muzułmanką, z pewnością więc wie o czym pisze. Scenarzystą Thora jest zaś Jason Aaron. Nie twierdzę absolutnie, że mężczyzna nie potrafi pisać o kobietach, ani na odwrót. Ale kiedy dostaje do prowadzenia serię, o której od początku wiadomo, że będzie wzbudzała w fandomie kontrowersje, a płeć bohaterki będzie w niej niezwykle ważna jako przeciwwaga dla poprzedniego bohatera-mężczyzny, to dany scenarzysta może dojść do wniosku, że sceny z obijaniem facetowi mordy za złe użycia słowa „feministka” są właśnie tym, czego chcą od niego czytelniczki. Ja nie chcę.

Clipboard01

Słowem podsumowania – zamykając się w jednym zdaniu należałoby stwierdzić, że Ms Marvel górą, Thor kanałami, ale to zbytnio upraszcza sprawę. Thor jako seria jest w stanie się obronić – ponieważ bądź co bądź jest w niej nadal stary Thor, zwany teraz Odisonem i jego wątek radzenia sobie z utratą zarówno ręki jak i młota jest dobry. Nowy Thor nie broni się jednak jako komiks o ciekawej bohaterce i niestety udowadnia, że dużo racji mieli ci, którzy doszukiwali się w nim wpychania kobiety do tytułu na siłę, jednie dla samego faktu posiadania w nim kobiety (ale hej, przecież mamy superbohaterkę, czy możemy już odhaczyć sobie równouprawnienie na liście?). Jeśli chcemy aby w komiksach było więcej ciekawych kobiecych postaci, to Thor niekoniecznie posłuży tutaj za dobry przykład. Nie znaczy to jednak, że nie ma już dla niego ratunku. Wszystko może się zmienić z chwilą kiedy lady Thor zdejmie maskę – wtedy twórcy będą mogli w końcu wyjawić nam historię bohaterki, uwiarygodnić jej postać i zacząć udowadniać, że ma ona do zrobienia trochę więcej niż tylko utarcie nosa blond mięśniakowi. I Odin help us all żeby właśnie tak się to skończyło.

Podobne posty