Ciotka Zgryzotka – chów wsobny w praktyce

16 marca 2018

Są takie książki, które czyta się w 6 godzin, choć nie czerpie się z tego przyjemności. Są takie irytacje, które trzeba z siebie wylać w formie tekstu, choć żadnego się od dawna nie napisało. Ale cóż, myśl podróżuje u mnie szybciej słowem pisanym niż w formie video, a po wczorajszej lekturze Ciotki Zgryzotki od Małgorzaty Musierowicz potrzebuję jak najszybciej uwolnić się od tych wszystkich drażniących irytacyj, tak w celach terapeutycznych.

Na początek mały disclaimer dla widzów i czytelników, którzy nie śledzili wcześniej mojego ewoluującego hejtu na nowe tomu Jeżycjady (spokojnie, na końcu znajdziecie linki do wcześniejszych recenzji, na własne oczy będziecie mogli zbadać tę smutną przemianę). To nie jest tak, że Megu ino żyje i oddycha na pohybel bezkrytycznie oddanym fanom Musierowicz (…są jeszcze tacy?), czekając z utęsknieniem na premiery kolejnych tomów, co by jadowicie móc na nie wylać palący hejt antyfański. Nic z tych rzeczy. Tak jak zresztą większość obecnych krytyków Jeżycjady, Megu wychowała się w poczuciu ogólnego uwielbienia dla całej serii i zaczytywała w książkach Małgośki z nabożnym wręcz umiłowaniem – poszukiwała w nich ciepła, siebie i życiowych lekcji, których wówczas literatura młodzieżowa jej nie dostarczała. Ale od kiedy dawna dobra Jeżycjada zniknęła w oparach światopoglądowego uwstecznienia i babcinego zgorzknienia autorki, Megu oddanie czyta i dobitnie krytykuje nowe tomy Jeżycjady, co by innych przestrzec i zjednoczyć się z nimi w smutku za tym, co odeszło. No, dobrze – i czerpać złośliwą satysfakcję z tej krytyki, ale to tylko dlatego, że zepsuto mi serię, która niegdyś autentycznie czyniła moje literackie życie lepszym.

ciotka zgryzotka
Jedynym momentem, który autentycznie mnie rozbawił, była opowieść Grzegorza o tym, jak przy porodzie syna zemdlał, walnął głową w kaloryfer i zabarykadował drzwi na porodówkę. Tym, co rozbawiło mnie mniej, był fakt iż Grzegorz zupełnie zapomniał, że ma córkę Elkę.

Przeskakiwanie od razu do punktowania dydaktycznych smrodków i ideologicznych wtrętów byłoby tu zbyt łatwe, bo przyczepianie się tychże w przypadku Ciotki Zgryzotki jest tak proste, jak zabranie dziecku lizaka. Dlatego skupmy się może najpierw na kwestiach technicznych.

Rzeczone kwestie techniczne zamykają się w tym, że Ciotka Zgryzotka, tak jak i kilka tomów wcześniejszych, to książki napisane po prostu brzydko. Megu była przyzwyczajona do rozwlekłych zdań i opisów przyrody, do zwierzątek przeglądających się w tafli jeziora, promieniach słońca odbijających się cholera wie gdzie, a to wszystko takie piękne i za serce chwytające. Z tym że tutaj, może już przez moją niechęć do tych książek, takie poetyckie ozdobniki potwornie irytowały, bo nie dość, że nic nie wnosiły do książki, to dokładały się tylko i wyłącznie do przytłaczającej w tej historii nudy. Nie wspominając o już o tym, że połowę powieści stanową rozwlekłe w swej nieżyciowości maile (na litość boską, NIKT nie pisze takich elaboratów o dupie Maryny, NIKT) wymieniane przez cztery siostry Borejko. Czy te kobiety porozumiewają się między sobą jeszcze inaczej niż elektronicznie? Ygh, wierzcie mi, ja nie dlatego pochłonęłam nowy tom tak szybko, bo taki był wciągający, a akcja wartka i dynamiczna – ja to po prostu chciałam mieć to już za sobą.

ciotka zgryzotka

Ta książka jest koszmarnie nudna. Głównie dlatego, że kilka tomów temu Musierowicz porzuciła formę klasycznej powieści, wiecie, takiej, która ma jakiś wątek przewodni, wstęp, rozwinięcie i zakończenie, zamiast tego sukcesywnie korzystając z tylko sobie znanej formy poszarpanej kroniki rodzinnej. Kiedyś każdy tom skupiał się na przygodach jednej bohaterki, tej która użyczała swego lica na okładce, więc czytelnik miał okazję poznać ją bliżej i prześledzić bardziej lub mniej satysfakcjonujący wątek jej życia osobistego. Tutaj tego nie ma, a jak już się pojawia, to zostaje zepchnięte na taki margines marginesów, że w Ciotce Zgryzotce próba opowiedzenia historii Nory (najmłodszej córki Pulpecji – dla przypomnienia) jest tak niepełna, nieciekawa i niesatysfakcjonująca, jak tylko się da. Reszta powieści musi przecież pomieścić relację o kolejnych krokach matrymonialnych innych członków rodu Borejków, co dla Nory pozostawia miejsce na szybkie zarysowanie jej absolutnie niewiarygodnej relacji z nieciekawym kolegą ze szkoły, który w całej tej swojej nieciekawości OCZYWIŚCIE zostanie kiedyś jej mężem.

 

Na mój odbiór Ciotki Zgryzotki składa się cała litania mniejszych i większych irytacji, więc nie pozostaje mi nic innego jak tylko opisać je po kolei. W kwestii formalnej ustalmy jedynie, jakie są główne wątki tej powieści, co by sobie zarysować chwiejny szkielet tej nudnej jak flaki z olejem fabuły. Główne wątki wybrałam trzy: historia Nory i jej relacji z dwoma kolegami z nowej licealnej klasy, ciąża Agnieszki (żony Ignasia) i nadchodzący ślub Józinka i Doroty (z książki można wysnuć zabawne przeświadczenie, że oni ten ślub biorą głównie po to, żeby się mogli w końcu z błogosławieństwem rodziców ze sobą przespać).

Naprawdę wolałabym, żeby historia Nory była bardziej rozwinięta. Żebyśmy mogli tę dziewczynę lepiej poznać, wczuć się w jej historię czy nastoletnie dylematy i zaobserwować chociażby szczątkową zmianę charakteru głównej bohaterki, gdy ta się czegoś nauczy. Ale nie, nie ma na to miejsca, bo trzeba mielić pozostałych Borejków, kto by się tam przejmował nowymi postaciami. Dlatego ostatecznie jedną z głównych cech charakteryzujących Norę jest to, że jest straszną niezdarą i psuje różne sprzęty, a poza tym jest córką Pulpecji, więc to oczywiste, że ma kilka kilogramów za dużo (Musierowicz głosem między innymi Idy wciąż uprawia tu obrzydliwy fat shaming każdego, kto ma czelność nie wpisywać się w idealną wagę). Poza tym autorka praktycznie przestała serwować swoim bohaterkom życiowe, wartościowe lekcje. Jedyny konflikt, jaki Nora musi rozwiązać, to swój brak porozumienia z ojcem, a ten wątek nie znajduje dla mnie żadnego wytłumaczalnego zakończenia.

ciotka zgryzotka
To jest Ania. Ania właśnie dostała się na japonistykę i wszyscy się dziwią, jak do tego doszło, bo przecież jest taką flirciarą, a flirciary z zasady są głupie. No przecież.

Naturalnie nie może tu zabraknąć absztyfikanta. Absztyfikant musi mieć dziwne imię, więc ten nazywa się August, w przeciwieństwie do konkurencyjnego boku trójkąta, który nazywa się Gaudenty (ponieważ w Jeżycjadzie ludzie nie mogą mieć normalnych imion). I tutaj Megu odkształciła sobie czoło od facepalmów, ponieważ początek związku Nory z Augustem obraca się wokół sceny, w której on podgląda ją przez lornetkę, jak dziewczyna opala się w bieliźnie i wysyła jej anonima, że jest za gruba i powinna schudnąć. W moim świecie to jest idealny przyczynek do tego, żeby zboka pogonić miotłą. Nora natomiast, gdy już dowiaduje się prawdy, zbywa to wzruszeniem ramion. Można i tak.

Nie jest to jednak najgorszy element tego wątku. Absolutnie najgorsze bowiem jest zakończenie książki, w swojej skostniałej konserwatywności tak opresyjne, że jeszcze nigdy nie widziałam akapitów w Jeżycjadzie, które byłyby bardziej okropne w swojej wymowie. Mianowicie powieść kończy się rozmową Nory z Gustkiem, podczas której dziewczyna mówi, że ona  „nie chce mieć chłopaka, woli skupić się na nauce i karierze, bo chciałaby iść na architekturę, a z Gustkiem mogą być co najwyżej przyjaciółmi”. To był ten moment, kiedy zaczęłam przecierać oczy ze zdumienia, bo wierzcie mi, trudno jest uwierzyć, że Musierowicz może jeszcze pozwalać swoim bohaterkom na odrobinę swobody i realizowanie własnego planu na życie, zamiast od razu pakować je w pieluchy. To był szok. Już miałam poczytać to książce na plus. A wtedy spojrzałam na następną stronę, gdzie w dosłownie kilku zdaniach autorka zburzyła tę iluzję w sposób tak wstrętny, że o pierwszej w nocy obudziłam sąsiadów ostrą „okurwą”, za co ich bardzo przepraszam.

ciotka zgryzotka
Po lewej stronie widzą państwo Norę przygotowującą się do jedynej słusznej roli dla kobiety, jaką jest zostanie matką.

Mianowicie na ostatniej stronie pojawia się fragment o mniej więcej takim brzmieniu: „Ciekawe, co by zrobiła, gdyby wiedziała, że przez następne lata August wcale nie odpuści i nie będzie dla niej kumplem, chociaż go prosiła, a gdy tylko skończy studia kupi jej pierścionek i się oświadczy, po czym ich pierwsze dziecko urodzi się rok po tym, jak ON obroni doktorat z bio-kurwa-elektroniki molekularnej”.

Trzymajcie mnie. Na litość boską, trzymajcie mnie. Trzeba być Małgorzatą Musierowicz, ze światopoglądem zatrzymanym w okolicach upadku komuny, żeby skazać swoją bohaterkę na taki los i uważać jeszcze, że to w porządku. A więc, Noro, nie chciałaś się wikłać w związek? Niu, niu, zapomniałaś, że w Jeżycjadzie dziewczyny nie mają prawa szukać szczęścia poza ciepłem domowego ogniska i zapachem kaszki dla niemowląt? Jakaś architektura ci się wymarzyła? Oj, no popatrz, ale twój absztyfikant pięknie doktorat obroni, na co tobie sukcesy naukowe w dziedzinie, która nie jest filologią klasyczną? Ty tu się nie dąsaj, przecież nie na darmo dorośli przez całą książkę powtarzają ci, że masz być damą, a fochy dojrzewania przejdą jak ręką odjął w momencie, gdy się zakochasz, bo chłop cię postawi do pionu (sidenote: autentyk, oni na serio tak wszyscy mówią. Że się zakocha i będzie normalna).

Jakie to smutne, że Jeżycjada przeszła drogę od mądrych książek dla młodzieży po indoktrynacyjny pamflecik redagowany przez oddane parafianki dla kursantów przygotowania do życia w rodzinie.

{wdech, wydech, wdech, wydech}

Jakby tego było mało kolejny raz Nora jest reprezentantką nie swojego pokolenia, ale jakimś bezwolnym avatarem dla poglądów 70-letniej autorki. I nie chodzi tylko o to, że nastolatki w tej książce używają takiego języka, jakby urodzili się w latach 40-tych (serio, kiedy ta kobieta ostatni raz rozmawiała ze swoimi wnukami?), ale że Musierowicz wciska w usta młodych postaci swoje własne uprzedzenia do świata. Na przykład w pewnym momencie z ust Nory pada tyrada na temat wszechobecnego seksu (Ida coś tam mówi o związkach, a Nora wypala „Czy możemy przestać mówić o seksie”. Powaga.), który jest w mediach, których jest w Internecie, zewsząd się wylewa, a zrobiono z niego coś ordynarnego i ohydnego. Ja nie wiem, czy to jakaś ponowna próba poprowadzenia dialogu z czytelnikami, którzy zarzucają autorce, że o seksie praktycznie w ogóle nie wspomina, ale wychodzi strasznie. Głownie dlatego, że wybuch Nory, której związki automatycznie kojarzą się z seksem, jest dowodem tylko i wyłącznie na to, że borejkowe dzieci o seksie jak najbardziej rozmawiać powinny, bo mają o nim pojęcie skrzywione.

No bo jak seks, to tylko po bożemu, w formie prokreacji. Zatrważająca liczba zmian matrymonialnych i rozpłodowych u Borejków jest czymś, co wali nas po oczach już od dziesiątej strony. To żadna nowość, że symbolem absolutnego szczęścia jest u Musierowicz wyłącznie zapieprzanie Pendolino na ślubnu kobierzec, a potem wypluwanie z siebie potomstwa jak pestki z arbuza. Wciąż – jest to absolutnie przerażające, bo dla bohaterów nie pozostaje żadna inna metoda życiowego spełnienia. Józinek i Ignaś poznali swoje lube ledwo w dwóch poprzednich książkach (choć trzeba przyznać, że według czasu Jeżycjady minęły od tamtej pory trzy lata), a już im ślubują tudzież odbierają porody, i to tuż po dwudziestce. Oczywiście nikt w rodzinie Borejków nie zadaje sobie pytań, czy w tak młodym wieku ślub to na pewno najlepszy pomysł, mało tego – siostry Borejko ledwo zobaczą którąś latorośl z płcią przeciwną i już zaczynają się wtłaczać w rolę teściowej. Że niby to takie niewinne i nic nieznaczące? A mnie te narzucone przez Musierowicz, odrealnione wymagania co do szybkiego wychodzenia za mąż naprawdę rzuciły się niegdyś na mózg, bo gdy tuż po osiemnastce rzucił mnie chłopak, byłam autentycznie przekonana, że oto moje życie się skończyło i na zawsze już będę sama.

ciotka zgryzotka
Święta Gabriela Poznańska, z obliczem nie tyle brzydko narysowanym, co przeoranym troskami tego świata, pociesza Świętą Różę Oksfordzką. Rysunek na kartonie.

Nie ukrywam, że oprócz wściekłości, Ciotka Zgryzotka przyprawiła mnie głównie o napady smutku. Ponieważ dobitnie pokazuje, że Jeżycjada dawno przestała być serią, w której można odnaleźć samego siebie. W tej poznańskiej sekcie amiszów nie ma postaci, z którymi możesz się utożsamiać i dzielić problemy. Masz problemy w związku – tu wszystkie są idealne i kochające. Masz za sobą rozwód – tutaj rozwodzi się tylko ten szatan wcielony, Pyziak. Nie chcesz albo, co gorsza, nie możesz zajść w ciążę – u Borejków spełniona kobieta to ta, co zachodzi w ciążę szybko i bez większych komplikacji.

Kiedy bowiem bohaterowie Jeżycjady ośmielają się mieć jakieś problemy rodzinne, to najlepszym rozwiązaniem jest ich totalne przemilczenie, żeby rozeszły się po kościach. Taki jest wątek Róży i Fryderyka, którzy ewidentnie są na pozycji przedrozwodowej, ale nikt nie powie tego na głos. On rodzinę zostawił i wyjechał do pracy w USA, a ona z dziećmi wróciła do kraju, to jedyne rozwiązanie problemu (bo tylko tutaj otoczy ją miłosierdziem Święta Gabriela Poznańska – Boże, to jest aż smutne jak wszyscy ją tu ostentacyjnie czczą. Na miejscu pozostałych sióstr Borejko byłoby mi autentycznie przykro, że od lat wszyscy rozpływają się nad tym, jaka Gabriela jest cudowna, cierpliwa, silna i dzielna, jakby innych kobiet w tej rodzinie nie było). I podczas gdy to właśnie jest ten moment, kiedy można by dodać odrobinę goryczy do tego pierdzącego jednorożcami obrazka wiecznego rodzinnego szczęścia, Musierowicz, choć ewidentnie nie znosi Fryderyka, nie potrafi się zdecydować, żeby go od Róży (idealizowanej w książce do porzygu) definitywnie odciąć. Pewnie dlatego, że w Jeżycjadzie rozwodzić się może tylko ten wstrętny Pyziak, a poza tym bozi byłoby smutno.

Wracając do ciąży – w Ciotce Zgryzotce ciąża i jej owoce to temat bardzo, bardzo ważny. I podchodzi się do niego z taką nabożną czcią, że jedynym życiowym objawieniem, jakie przeżywa tu Nora są egzaltowane zachwyty nad odkryciem, że „dziecko to emanacja najwyższej miłości i samego Boga” (ale nie serio. Te słowa padają w książce. *zrezygnowane wywracanie oczami*). Wynikają one z tego, że spojrzał na nią niemowlak. Przypomnijmy – ona ma 16 lat. Dziewczyna w tym wieku naprawdę nie musi się rozwodzić nad bożą miłością zamkniętą w ciele oseska. Ach tak, i jeśli komuś kiedyś się wydawało, że religijne przekonania autorki są w Jeżycjadzie stonowane, to przy tym tomie twardo wyląduje na ziemi.

Więc z jednej strony mamy tę niesamowity, mistyczny owoc ciąży, a z drugiej perturbacje Agi i Ignasia z jej pielęgnowaniem. Okazuje się bowiem, że Aga do lekarza nie chodzi, bo ufa intuicji natury, co oczywiście kończy się tym, że poród jest przedwczesny i z problemami. I choć konsekwencje takiego podejścia są w książce negatywne, to brakuje mi tu wyraźnego pokazania bohaterce, że zachowuje się nieodpowiedzialnie (w ogóle to Aga jest idealną kandydatką na antyszczepionkowca w następnym tomie). Podobnie zresztą jak Ignaś, który absolutnie we wszystkich kwestiach jest młodej żonie podporządkowany i dupa wołowa nie zakwestionuje niczego, co ona robi. Ona wie, kiedy jest termin porodu, ona wie, co powinna jeść, ona dobrze się czuje, choć ciągle chodzi blada i chorowita, a tymczasem miągwa w dniu porodu odpowiedzialnie znika i zapomina komórki. Oczywiście.

ciotka zgryzotka
Oto Pulpecja, od lat rysowana przez autorkę z coraz większą niechęcią, bo przecież Pulpecja zawsze była grubawa, a to znaczy, że nie może być ładna. Mimo jednak swojej tuszy, nie ma ani trochę biustu, jak zresztą żadna z narysowanych bohaterek, bo od biustów bozi smutno.

Dziwię się, że dopiero teraz zauważyłam to typowo sekciarskie odcinanie się Borejków od ludzi, którzy nie są z nimi spokrewnieni. Borejkowie nie mają znajomych. Dzieci Borejków, choć w ich wieku to trochę dziwnie, zdają się nie mieć żadnego kręgu bliższych przyjaciół. Gdy Ignaś wypada z roli świadka, Józef nie ma ani jednego kolegi, który mógłby go zastąpić (ostatecznie zastępuje go obcy Japończyk – z automatu obwołany dobrym kandydatem do ręki Łusi, bo zadeklamował Homera, bo kurwa, oczywiście, że tak). Czy to jest jakaś niepisana zasada, że członkowie tej rodziny nie mogą się zadawać z normalnymi ludźmi, czy po prostu tak bardzo gardzą każdym, kto nie recytuje antycznych poetów? Bo to by wyjaśniało dlaczego Grzegorz przez cały czas rozprawia tylko o swoim jednym synu i pierwszej wnuczce, tak jakby zupełnie zapomniał, że ma córkę Elkę, o której w dawnych, dobrych czasach Musierowicz napisała całą książkę. Najwyraźniej Elka musiała w pewnym momencie powiedzieć im wszystkim, że są równo powaleni, co poskutkowało zerwaniem wszelkich kontaktów.

Muszę jeszcze wspomnieć o tym, co niezmiernie mnie w książce rozbawiło z jak najbardziej osobistych powodów. Mianowicie to, że Łusia i Ania dostały się na japonistykę na UAM-ie. Megu co prawda na UAMie nie studiowała, bo jest po japonistyce krakowskiej, ale chcąc nie chcąc wszystkich z UAM-u i tak się znało, więc ciekawa byłam jakich nieścisłości autorka dopuści się w tematyce japonistycznej. Do takich co prawda nie doszło, ale oczywiście nie mogło się obyć bez jakiejś typowo seksistowskiej sugestii. Więc w tym przypadku Łusia wybiera japonistykę dlatego, że zakochała się w Japończyku. Ech, my głupie gąski po filologiach orientalnych, dobrze wiemy, że studiów nie wybiera się ze względu na osobiste zainteresowania. Przecież za każdą naszą decyzją musi stać zew chłopa.

Większych i mniejszych irytacyj w tej książce jest więcej, i moja relacja z Jeżycjadą już nigdy nie będzie wybrukowana niczym innym. I to nawet nie jest tak, że mam jakiekolwiek nadzieje na to, że coś w tej kwestii się jeszcze zmieni. Akurat na tym polu poddałam się już dawno, akceptując powolne przeistaczanie się Jeżycjady w toksycznego potwora, który po prostu powinien przestać być już wydawany. Co by młodzieży i starym fanom nie szkodzić (o ile jakakolwiek młodzież to jeszcze czyta, w co wątpię). Możecie mieć jednak pewność, że kiedy następne tomy się ukażą, to ja tam będę. I będę cierpieć razem z wami.

Linki:

Recenzja Feblika

Recenzja Wnuczki do Orzechów

Podobne posty