To już chyba stanie się tradycją, że każdy tekst o kolejnych częściach Jeżycjady będzie mi zabierał coraz więcej czasu i nerwów. Wystarczy spojrzeć – książkę skończyłam niecały miesiąc temu, a do pisania siadłam dopiero teraz. W pewnym momencie odechciało mi się o niej pisać w ogóle. W końcu jednak stwierdziłam, że jeśli nie osobistą chęcią, to powinnam się chociaż kierować kronikarskim obowiązkiem. Bo kto jak kto, ale akurat ja staczanie się twórczości Małgorzaty Musierowicz odbieram jako osobistą potwarz – nie po to przez lata uprawiałam jednoosobową kampanię reklamową jej książek, ba, napisałam nawet o nich magisterkę, aby teraz przyznać, że wszyscy, którzy wcześniej uznawali Jeżycjadę wyłącznie za serię dla ciepłolubnych serduszek i wątłych duszyczek de facto mieli rację. A przynajmniej mają ją teraz. [recenzja Wnuczki do Orzechów do przeczytania tutaj]
Pewną odmianą po Wnuczce do Orzechów jest fakt, iż Feblik zdaje się posiadać szczątkową fabułę. To znaczy jednocześnie ją ma i jej nie ma, bo w książce rzeczywiście coś się dzieje, ale wiele wydarzeń nic do rozwoju historii nie wnosi i niczym nie różni się od tego, co ja sama mogłabym zanotować na kartach własnej kroniki rodzinnej. Cała historia obraca się wokół Ignacego Grzegorza, który to poznaje damę swojego serca. Chciało się dodać – znowu i „rany boskie ile jeszcze?” bo od lat sercowe perypetie Ignacego i Józinka wyraźnie wychodzą przed większość innych wątków w serii, co sprawia, że autorka o wiele częściej niż powinna, udaje, że wie jak wygląda świat z perspektywy współczesnego najpierw chłopca, a później nastolatka. I w głównej mierze kończy się to projekcją jej własnych wyobrażeń męskich ideałów na bohaterów. A wzorce do wyboru mamy tylko dwa – onirycznego romantyka Ignacego Grzegorza albo pragmatycznego mruka Józefa.
Wybranka Ignasia – Agnieszka – jako postać nie irytuje aż tak bardzo tylko dlatego, że jest zbyt bezbarwna i wtórna, aby wywoływać głębsze emocje. Często bierze prysznic, mdleje w ramiona Ignacego i wykazuje naiwną wręcz wrażliwość, która wybucha ze zdwojoną siłą w idiotycznej scenie zwiedzania skansenu, podczas której nasza bohaterka wygłasza tyradę o nieposzanowaniu prywatności prostych ludzi, którzy w izbie niegdyś mieszkali i ze łzami wybiega na zewnątrz (WUT? Chyba trochę inaczej rozumiemy ideę muzeów i zwiedzania). Jednocześnie Agnieszka ma Talent przez wielkie T i to talent nie byle jaki, bo potrafi malować tak pięknie, że chwyta za serce oczarowanego Ignacego Grzegorza. Przy okazji udaje się jej wpisać w zjawisko miałkich postaci książkowych, dla których jedynym wyróżnikiem jest fakt posiadania wyjątkowego hobby. Agnieszka ma również matkę i siostrę przyrodnią – kobiety dogłębnie skrzywdzone przez mężczyzn i wobec tego całego męskiego rodu nienawidzące, co wywołuje u nich całkowicie oderwane od rzeczywistości reakcje, jak atakowanie Agnieszki za to, że śmie zadawać się z chłopcem, bo przecież ten z pewnością zniszczy jej życie. I choć w książce bezpośrednio takie nawiązanie nie pada, jestem prawie pewna, że zabieg ten miał wpisywać się w koślawe wyobrażenie Musierowicz o współczesnych feministkach.
Związkowi Ignacego Grzegorza i Agnieszki udaje się wyłamać z tak irytującego we Wnuczce do Orzechów schematu instalove – przede wszystkim (olaboga!) rozmawiają ze sobą zanim zdecydują się spędzić ze sobą resztę życia. Poza tym znali się już wcześniej, ponieważ chodzili do jednej klasy w gimnazjum. W związku z tym jednak, że tak jak i w poprzednich książkach, akcja Feblika trwa raptem kilka dni, wybuch namiętności jest tu i tak dość gwałtowny. A później pędzi jak szlony, bo już w końcowej scenie Ignacy Grzegorz zacznie Agnieszkę tytułować swoją narzeczoną. Bo jeśli czegoś zdążyliśmy się o Borejkach wcześniej nauczyć, to to, że u nich nie marnuje się czasu na zbędne poznawanie się nawzajem i testowanie związku – tam od razu przechodzi się do konkretów.
Nie wiem jak Musierowicz to robi, że decydując się na formę zaledwie kilkudniowej akcji, potrafi do niej wepchnąć tak wiele nudnych i nie wnoszących niczego fragmentów, zamiast maksymalnie wykorzystać limit czasowy, jaki sama sobie narzuca. A jednak z jakiegoś powodu wciąż przy tym samym schemacie trwa, wierząc naiwnie, że wieloakapitowe dywagacje na temat piękna obrazu Agnieszki, ludzkiej natury albo filozoficznego pierdu-pierdu jest dokładnie tym, czego oczekuje od niej czytelnik. Tymczasem ja osobiście takie fragmenty zaczęłam pomijać, bo nie dość, że są koszmarnie nudne, to jeszcze prezentują wyjątkowo marny poziom irytującego moralizatorstwa. A akurat w tym nikt nie sprawdza się lepiej niż rodzina Borejków.
To co stało się z Borejkami w trzech ostatnich książkach woła o pomstę do nieba. Doskonale pamiętam jak lata temu bez cienia wstydu byłam w stanie powiedzieć, że chciałabym aby moja rodzina była kiedyś właśnie taka jak oni (oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że miałam wtedy jakieś szesnaście lat i nazbyt wyidealizowane wyobrażenie o świecie) – ciepła i otwarta na innych. Tymczasem w ciągu kilku ostatnich lat autorka zamieniła Borejków w karykaturę samych siebie. Przypomnijmy – ponieważ akcja Feblika rozgrywa się zaraz po Wnuczce do Orzechów, większa część klanu nadal przebywa u Pulpecji na wsi (jak już ustaliliśmy współczesny Poznań jest zły bo galerie, kurz i remonty) i jest praktycznie wyłączona z głównej osi fabularnej, jaką jest rozwijająca się relacja Ignasia z Agnieszką oraz (nadal) kiełkujące uczucie Józinka i Doroty (wyobraźcie sobie, że ci dwoje dopiero w tej książce dłużej ze sobą rozmawiają. W takim razie po jaką cholerę potrzebna była ta poprzednia?!). A to znaczy, że jedynym zadaniem jakie im pozostaje jest siedzenie w gronie rodzinnym i perorowanie na górnolotne tematy (czyli de facto kontynuują dokładnie to, co robili w poprzedniej części). W związku z tym mamy okazję dowiedzieć się co Borejkowie sądzą o przyjmowaniu krytyki, ogólnie o życiu, polityce albo książkach, których tytuły dużej części czytelników nie powiedzą absolutnie nic. Ton owych rozmów nie pozostawia wątpliwości, co do tego jaką filozofię bohaterowie przyjęli w ostatnich latach i jest to postawa zgoła inna od tej, jaką reprezentowali wcześniej. Wyraźnie widać to w scenie, w której jeden z synów Robrojka (chłopiec, o ile mnie pamięć nie myli, w wieku później podstawówki), rozmawiając przez telefon z koleżanką ośmiela się wielokrotnie użyć swojskiego „no”. Słysząc to, senior Borejko zarzuca jego rodzicom, że nie wychowują syna zgodnie z rodzinną tradycją – na inteligenta, który na tle reszty pospólstwa winien wyróżniać się odpowiednio elokwentnym słownictwem. Jak można się domyślić, to był ten moment, w którym mój egzemplarz książki poleciał w stronę ściany. Z drugiej strony trudno się Musierowicz dziwić, akurat tutaj konsekwentnie rozwija kreację Borejków zapoczątkowaną kilka książek wcześniej – to znaczy, nadal robi z nich wyalienowanych snobów, patrzących na resztę świata z góry i oceniających ludzi po ich stosunku do Plutarcha i poezji. Kulminacją tych zachowań jest postać Magdusi, po której, a jakże!, autorka nadal wozi się aż miło, choć biedna dziewczyna zniknęła z pola widzenia dwie części cyklu temu, a jej największą wadą było to, że nie lubiła wierszy i jadła frytki. Już dawno nie wiedziałam aby jakiś autor tak bardzo gardził napisaną przez siebie postacią. A skoro tak, to po co było z niej robić główną bohaterkę osobnej powieści?
Idźmy dalej, do szanownych matek w tej książce. A konkretnie do Idy i Gabrieli. Tak się akurat składa, że syn zarówno jednej jak i drugiej przeżywa w tej części własny romans. W związku z tym Gabriela, znanym sobie zwyczajem przez większą część książki się o syna martwi (jak to Święta Gabriela Poznańska, albo Święta Gabriela Zmartwiona) – a to, że syn wyjeżdża, a to, że nie przyjeżdża, a to, że prowadzi samochód, a to, że poznał koleżankę i w ciężkiej sytuacji postanowił ją przenocować (bo cóż to byłaby za tragedia, gdyby nieznane dziewczę postanowiło skraść borejkową cnotę!). Ida z kolei ani przez moment nie wychodzi z roli szalonej ciotki swatki – z początku rozpacza, że nie udało się jej połączyć Doroty z Ignacym Grzegorzem, później zaś raduje się na wieść, że rumiane dziewczątko ze wsi skończyło z nikim innym, jak tylko z jej własnym synem i pisze do Gabrieli: „Szykowałam ją dla Ciebie, jako najlepsza ze szczodrych sióstr, a tymczasem ona ma być moją synową!”. Ok, zastanówmy się przez chwilę – która z normalnych współczesnych matek powiedziałaby coś takiego? Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach widząc po raz pierwszy dziewczynę pierworodnego syna uznałaby ją od razu za idealny materiał na synową i matkę swoich przyszłych wnuków? Nie trudno się domyślić, że żadna. Ida tymczasem pasuje tu idealnie do obrazu średniowiecznej matrony, która nie tylko błyskawicznie wepchnie swoje pisklęta w małżeńskie objęcia, ale jeszcze po nocy poślubnej pobiegnie sprawdzić na prześcieradle, czy aby na pewno związek został skonsumowany.
W tym szaleństwie nie ma metody. Ale powyższy przykład wyraźnie pokazuje w jakim kierunku skręcił w pewnym momencie cały zamysł Jeżycjady – to już nie są książki, którym przyświeca jakiś cel, jakaś głębsza idea, która miałaby przemówić do czytelnika, a bohaterkę przemienić na lepsze. Gabriela ucząca się odpowiedzialności pod nieobecność mamy? Ida przezwyciężająca własne lęki i odkrywająca w sobie pociąg do medycyny? Elka radząca sobie ze związkiem ojca i ogólną niechęcią do świata? To było lata świetle temu. Wiecie co teraz jest motywem przewodnim Jeżycjady? Rozmnażanie stada przy zastosowaniu reguł chowu wsobnego. Każda nowa część cyklu ma w tym momencie na celu jedynie znalezienie kolejnemu pokoleniu odpowiedniego partnera/partnerki, jak najszybsze dobicie do „bezpiecznej przystani” w postaci ślubu kościelnego i radosne przedłużanie rodu. Najlepiej z kimś, kto zna łacinę.
Na spokojne wody statecznego związku dopłynęła wcześniej Laura, która do pewnego momentu była w serii ostatnią postacią, która zdawała się odstawać od całej tej cukierkowej otoczki rodzinnego ogniska. W Febliku jest taka niedorzeczna scena, przedstawiona z perspektywy Ignacego Grzegorza, w której Laura wraz z mężem przybywa na rodzinny obiad „dziwnie odmieniona”, jakby „zapatrzona z zadumą w siebie” i co chwila kładąca sobie dłonie na brzuchu. To co od razu jest dla czytelnika oczywiste, nie dociera w ogóle do tego barana Ignacego, który do końca nie domyśla się o co chodzi (co w sumie nie dziwi, bo już od czasów Języka Trolli wiadomo, że u Borejków o seksie się nie rozmawia). Sama Laura z kolei została tu polana tak wielką ilością patosu, mistycyzmu i nabożnej czci, jakby progi domu przekroczyła sama Matka Boska z Niepokalanym Poczęciem w łonie, a nie kolejna borejkówna. Co jednak dla całej sceny jest znamienne, Tygrys dostaje w niej do wypowiedzenia zaledwie jedną kwestię. No bo w sumie po co spacyfikowanej kobiecie w ciąży więcej?
Właściwie to ja już nie wiem do kogo Jeżycjada jest kierowana. Na pewno nie do swojej gatunkowej grupy docelowej , czyli młodzieży, bo ta nie znajdzie w niej absolutnie nic, co mogłoby do niej przemówić – nastolatkowie u Musierowicz mówią piękną polszczyzną z międzywojnia, usteczka by im uschły i odpadły od przekleństwa innego niż „motyla noga”, rozprawiają o sztuce, pięknie i antycznych cnotach, a każda zwykła sytuacja jest dla bohaterów pretekstem do kolejnej filozoficznej debaty o prawdzie i wierze. I chłopcy pamiętajcie – na co wam kino, na co puby i kawiarnie, skoro zawsze dziewczynę można zabrać na rundkę po zabytkowych kościółkach wielkopolski, co by sobie jej wątły umysł poobcował ze Sztuką. Metoda sprawdzona przez Ignacego Grzegorza – delikwentka będzie cała wasza i przy dobrych wiatrach zaręczycie się z nią dzień później.
Szanowna autorka serii, a przy tym i sami Borejkowie całkowicie odkleili się już od rzeczywistości i czasów współczesnych. I nie, nie jest to już ten przyjemny eskapizm, który pozwalał wierzyć, że w dzisiejszych trudnych czasach gdzieś są jeszcze rodziny, dla których ważne są dobro, miłość i wiara w drugiego człowieka. To raczej studium starzenia się pewnych przekonań i powolne wsiadanie autorki na bardzo wysokiego konia, z którego wszystko, z czym Borejkom nie po drodze jest po prostu BE. Jeżycjada nie powinna trafiać na półki z literaturą młodzieżową, bo to nie młodzież ją czyta, ale 20 i 30-latki, które albo wzdychają z sentymentem za złotymi latami cyklu albo tak jak ja, czują masochistyczną potrzebę, aby za każdym razem na własnej skórze przekonać się, że te już nie wrócą.
Feblik
Małgorzata Musierowicz
Akapit Press, 2015
Liczba stron: 255