Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, czyli „Jessica Jones” vs świat

1 grudnia 2015
 W ciągu ostatniego tygodnia obejrzenie Jessiki Jones urosło w mojej części Internetu do rangi questa godnego największych poświęceń, tym bardziej, że w czasie Serialkonu pozwoliliśmy sobie napompować oczekiwania względem serialu do gigantycznych rozmiarów. Przyznaję, sama dałam się ponieść fali emocji i przez kilka ostatnich dni odklejałam się od ekranu tylko po to aby na gorąco dzielić się wrażeniami ze znajomymi i sprawdzić, czy ktoś nie dobrnął do finału szybciej od mnie (co prawda oczywiście nie byłam pierwsza, ale zabawa w zawody jest przednia, zwłaszcza jeśli ma się z kim ścigać). Jaka więc jest Jessica Jones? Mroczna, mocna i dojrzała. A na przeznaczonym dla siebie miejscu, czyli na orbicie ekranizacji komiksów i całego MCU, sprawdza się doskonale. [lekkie spoilery]

Największą zaletą marvelowych seriali od Netflixa (pozwalam sobie na lekkie nadużycie ogólników, gdyż Daredevila jeszcze nie widziałam. Tak wiem…) jest ich całkowicie odejście od głównego szlaku, jakim podążają filmy kinowe. Jessica Jones nie jest opowieścią o superbohaterce, ale o kobiecie, dla której supermoc jest jedynie dodatkiem do skomplikowanego życia osobistego, sytuacji zawodowej , a przede wszystkim ogromnej traumy. Trauma jest tutaj motorem napędzającym fabułę pierwszych odcinków, kiedy widz jeszcze nie wie, jaki potwór wpędził główną bohaterkę w zespół stresu pourazowego.
SR-Ritter
Lubię Jessicę, choć to nie ona jest najciekawszą postacią w całym serialu (jeszcze chwilka, jeszcze momencik) – trudno było tutaj uniknąć niewielkiego wpisania się w schemat silnej (fizycznie) bohaterki, która przy okazji stroni od kontaktów z ludźmi i ucieka w pracę, zapijając ją kolejnymi galonami gorzały (Forbes wyliczył, że w ciągu pierwszego sezonu Jessica przepiła około 700$). Ale szczerze mówiąc, nie przeszkadzało mi to. Kreacja Jessiki na detektywa-samotnika rodem z filmów noir doskonale wpasowuje się w klimat oryginalnej historii z komiksu (który dopiero zaczynam czytać, ale już widzę, że klimat to jedyna wspólna cecha obu historii, fabuła zaś jest zupełnie inna), a jednocześnie udowadnia (znowu), że kobieca bohaterka w roli dotychczas przypisywanej mężczyznom wcale nie wypada gorzej (Marvelu, ile jeszcze eksperymentów na serialach potrzebujesz, aby zrozumieć, że superbohaterki doskonale sprawdzą się również na wielkim ekranie?). Wracając jednak do samej Jessiki, muszę przyznać, że Krysten Ritten, sprawdza się w swojej roli znakomicie (w ogóle cały casting wypada tu bardzo dobrze). Podoba mi się to, że jej Jessica nie jest powalająco piękna, raczej trochę trupia, jakby na jej fizyczności odbiły się wszystkie wcześniejsze przeżycia. Poza tym lubię poznawać aktorów w innych wcieleniach, a Ritter kojarzyłam wcześniej jedynie z rólek w komediach i to najczęściej w głupawo-suczych rolach.

Zewnętrzna hardość nie idzie jednak w parze z kondycją psychiczną Jessiki, co wyraźnie widać w momencie, gdy zdaje sobie sprawę z tego, że jej prześladowca wrócił. Pod tym względem serial zawiera chyba najlepiej przedstawiony wątek o gwałcie, jaki kiedykolwiek widziałam. A co najlepsze, osiąga ten efekt bez sięgania po dosadne obrazy seksualnej przemocy – ani przez moment nie widzimy, co tak naprawdę Kilgrave zrobił Jessice i możemy się tego jedynie domyślać na podstawie jej własnych wypowiedzi i ataków paniki. To miła odmiana po całym sezonie dyskusji wokół tego w jaki sposób seriale powinny poruszać temat gwałtu. Ci, dla których sceny Sansy z Gry o Tron albo Jamiego z Outlandera to zbyt wiele, z pewnością docenią tutaj wyczucie scenarzystów JJ. Nie znaczy to oczywiście, że serial Netflixa jest zupełnie przemocy pozbawiony– powiedziałabym wręcz, że to czego oszczędził widzom w kwestii przemocy wobec kobiet nadrabia w dwójnasób w scenach, w których ofiary Kilgrave’a robią sobie albo innym krzywdę. Jest tu kilka takich momentów, podczas których lepiej niczego nie jeść…
4WEnBdD
A poza tym, ponieważ JJ to produkcja zdecydowanie dla dorosłego widza możemy sobie przy okazji pooglądać superbohaterskie sceny łóżkowe pomiędzy naszą bohaterką, a Lukiem Cagem. Przyznam, że wciąż nie jestem przekonana do ich związku, choć Mike Colter w roli Cage’a sprawdza się bardzo dobrze. Zapewne ma to coś wspólnego z tym, że odcinki, które skupiały się głównie na rozwoju ich relacji wypadały blado na tle innych wątków. Bo też trudno nie przyznać, że w ich związku nie ma nic wyjątkowego, nie licząc faktu, że mówimy o dwóch super-ludziach, którym udało się odnaleźć w wielomilionowym mieście. Sam sensacyjny wątek spajający obie postacie, czyli tragicznie zmarła żona Luke’a od początku wydawał mi się trochę naciągany, co niestety rzutuje cały pairing. Żadnych uwag nie mam za to do relacji Jessiki z przybraną siostrą – Trish, zwłaszcza, że dziewczyna ma w serialu o wiele więcej do pokazania poza byciem obowiązkową przyjaciółką głównej bohaterki i środkiem na przechodzenie testu Bechdel. Jeśli drugi sezon serialu powstanie, śmiem podejrzewać, że twórcy szykują dla niej jeszcze większą rolę – w końcu to nie przypadek, że jakiś czas temu Marvel ogłosił wydanie solowej serii Patsy Walker aka Hellcat.

W kontekście plusów, nie licząc głównej bohaterki Jessica Jones dała nam coś jeszcze – najlepszy czarny charakter w historii ekranizacji komiksów Marvela. Kilgrave jest przerażający. Kilgrave jest okrutny. Kilgrave jest największym sukinsynem wśród sukinsynów w MCU, a Loki to przy nim śliniący się dzidziuś. Jak na villana Kilgrave ma chyba najbardziej niebezpieczną moc, jaką można tylko przypisać złoczyńcy, co w połączeniu z jego pokręconym charakterem czyni z niego postać odpychającą i, jak niejednokrotnie udowadnia nam serial, okrutnie zabójczą. Gdyby tylko przeciwnik Jessiki posiadał ambicje sięgające nieco dalej poza uprzykrzanie jej życia mógłby siać śmierć i zamęt w całym uniwersum Marvela, a nie tylko w obrębie mikroskali jednej dzielnicy (wyobraźcie sobie taką scenę – „A teraz Kapitanie weź swoją tarczę i odrąb sobie nią głowę”). Jeszcze bardziej od jego zdolności, przerażające jest to, co mu siedzi w głowie. A musicie wiedzieć, że Kilgrave ma kręgosłup moralny elastyczny jak gumka recepturka i nagina go sobie w dowolną stroną, w zależności od okazji.
sTnzSF6
Na przykład wtedy, kiedy Jessica próbuje mu wytłumaczyć jak bardzo zniszczył jej życie – dla Kilgrave’a koncept gwałtu jest zupełnie niezrozumiały (ponieważ kontrolowane przez niego kobiety na zewnątrz okazują pozory przyjemności), nawet samo słowo „gwałt” wyprowadza go z równowagi (odcinek z tymi scenami, w którym Kilgrave próbuje zachęcić Jessicę do zabawy w dom, jest najbardziej niepokojącym i najlepszym w całej serii). Jego postać jest uosobieniem wszystkich niedopuszczalnych form traktowania kobiety przez mężczyznę – od zmuszania jej do spełniania określonych wizerunkowych norm (jednej z ofiar każe się bez przerwy uśmiechać), przez traktowanie jej jak przedmiot, aż po wzięcie siłą w łóżku wdzięczności za wszystkie komplementy i wystawne kolacje. Obce mu jest również poczucie odpowiedzialności , ponieważ z jego puntu widzenia, to nie on morduje ludzi – oni robią to sami (z wykorzystaniem tego, co akurat mają pod ręką, więc niekiedy wychodzi z tego prawdziwy gore). Tennant w tej roli jest po prostu rewelacyjny – sama nie oglądam Doctora Who, ale widząc jakiego dysonansu poznawczego doświadczają w tym momencie jego wierni fani, nie mogę zrobić nic innego jak tylko chylić czoła.

Nie znaczy to oczywiście, że serial pozbawiony jest wad. Tą najbardziej zauważalną jest to, że napięcie w fabule zaczyna zanikać jakieś trzy odcinki przed finałem. Kilka pierwszych epizodów wprowadza nas w ogólny nastrój i zarysowuje, z początku nieobecną, ale oddziałującą na bohaterów z oddali, postać Kilograve’a (tak naprawdę to właśnie wtedy wypada on najbardziej przerażająco). Najwyższą formę serial prezentuje jednak nie na końcu, ale w samym środku pomiędzy siódmym, a jedenastym odcinkiem, kiedy Jessica jest z Kilgravem najbliżej. Później jednak zabawa w kotka i myszkę trochę już zaczyna nudzić, a ostateczna konfrontacja, choć satysfakcjonująca, nie jest już tak ekscytująca jak mogłaby być, gdyby fabułę skrócić o kilka odcinków.
Marvel's Jessica Jones
Nie zmienia to jednak faktu, że JJ to produkcja wyjątkową, dająca wiele nadziei na to, czym jeszcze Netlix może nas zaskoczyć we współpracy z Marvelem. Nie zrozumcie mnie źle, jestem ogromną fanką kina superbohaterskiego, ale te bardziej dojrzałe i surowe historie, odarte z peleryn i strzelania fajerwerkami trafiają do mnie o wiele bardziej niż wielkoekranowe MCU. Seriale Netflixa mają w sobie dużo z atmosfery typowej raczej dla produkcji DC, są ciężkie i sięgają po inną tematykę (nie wyobrażam sobie takiego przedstawienia problemu przemocy wobec kobiet z udziałem Ironmana albo Kapitana Ameryki), a przez to udowadniają, że komiksowe historie to coś więcej niż obijanie się po mordach i zabijanie kosmitów. I chociażby dlatego warto Jessicę Jones obejrzeć – nawet jeśli mamy niekiedy zacisnąć zęby albo zasłonić oczy.

Podobne posty