I tak oto dobiegł końca mój drugi ulubiony serial tej zimy. Dodam jeszcze – drugi (po Galavancie), o którym na razie nie słychać, żeby miał mieć kontynuację. Na chwilę obecną nieco mnie to niepokoi, ale mam nadzieję, że włodarze ABC szybko pójdą po rozum do głowy i zamówią drugą serię. Ponieważ Agentka Carter to świetny serial i jeśli jeszcze go nie widzieliście to jazda prędziutko w dół recenzji żeby się przekonać, że warto, a potem przed telewizor!
Zacznę od tego, że miałam ogromne obawy przed premierą tego serialu. Przede wszystkim dlatego, że Agenci TARCZY byli moim największym serialowym rozczarowaniem ostatnich lat. Porzuciłam ich już po pierwszym odcinku, a po kilku tygodniach wszyscy zaczęli mi tłumaczyć jak wielki błąd popełniłam, bo choć pierwsza połowa jest straszna, to później ponoć poziom wznosi się na wyżyny. I ja, łatwowierna koza, spędziłam dziesięć godzin nadrabiając zaległości i po wszystkim poczułam się jak wypompowany balon, bo tyle rekomendacji, tyle oczekiwań, a mnie się tak bardzo, bardzo nie podobało. Serio, zraziłam się do Agentów i nigdy już do nich nie wróciłam, choć druga seria rzekomo jest jeszcze lepsza. Dlatego tak wielką radość sprawiła mi Agentka Carter – bo udowodniła, że serial z uniwersum Marvela może się udać.
Przeniesienie akcji do czasów powojennych było świetnym zabiegiem. Nie tylko dlatego, że generalnie w serialach klimaty retro są niesamowicie chodliwe – to dużo ułatwia pod względem produkcyjnym. Już tłumaczę dlaczego. Jednym z moich głównych problemów z Agentami TARCZY było to, że z typowo serialowym, niskim budżetem próbowali „zajebistością” dorównać przebojom z MCU, a zwłaszcza Kapitanowi Ameryce. Efekt był mizerny – słabe sceny akcji, mnóstwo biegania po zamkniętych przestrzeniach i drewniane aktorstwo. W Agentce Carter tego problemu nie ma (bądź nie jest on aż tak wyraźny), ponieważ nie było dotąd innego filmu Marvela osadzonego w latach czterdziestych – nie ma do czego równać, a realia epoki nie wymagają również tak wielkiej ilości efektów specjalnych, które (nie oszukujmy się) bez odpowiednich pieniędzy wychodzą nędznie.
Dodatkowo inne realia historyczne pozwalają na poruszenie całego spektrum fantastycznych tematów o przemianach społecznych i obyczajowych. Wiadomo, że Agentka Carter to głównie serial akcji, więc nie ma tam miejsca na zbyt dużo takich dywagacji, ale problem równouprawnienia kobiet w pracy siłą rzeczy przewija się przez całą serię. Po wojnie Peggy musi odnaleźć się w rzeczywistości, w której nie ratuje świata, a co gorsza, w której u jej boku nie ma Steva Rogersa. A koledzy z pracy ani na chwilę nie pozwalają jej zapomnieć, że w agencji wywiadu jest tylko kobietą, dlatego do jej głównych obowiązków należy porządkowanie papierów i parzenie kawy. I choć w agencie Sousa budzi się niekiedy chęć obrony Peggy przed szowinizmem innych, to jednak wyraźnie widać, że jest to potrzeba „ratowania damy z opresji”, a nie postawa wczesnego feministy. Serial bardzo wdzięcznie udźwignął ten wątek, dając mi dużo satysfakcji z tego, jak zmienia się stosunek kolegów do Peggy, a jednocześnie nie siląc się na odklejone od epoki triumfy równouprawnienia, co widać zwłaszcza w finale. Można było zrobić z Peggy dyrektora agencji wywiadu? Można było. Można było dać jej medal? Można było. Ale tego nie zrobiono, bo to nadal tylko czterdzieste i na przewrotne zmiany w postrzeganiu pozycji kobiety w pracy trzeba będzie jeszcze długo poczekać.
Wspomnę w tym miejscu o muzyce, w serialu pojawiają się bowiem remixy przebojów z epoki i jest to bardzo fajny smaczek. Niemniej jednak dźwiękowcy zbyt często próbowali w widza wmusić jakieś emocje – muzyka, w niektórych scenach sili się na bycie przejmującą, tak żebyśmy nie mieli wątpliwości, co się za chwilę stanie, co niekiedy wywoływało komiczny efekt. Zwłaszcza gdy na scenie pojawiał się wątek sowieckich zabójczyń – złowieszcze rosyjskie chóry tak bardzo chciały przypominać te z Władcy Pierścieni, że zamiast przemierać grozą chichotałam jak głupia. Nie sądzę żeby taki był zamysł twórców. Choć kto wie.
Najwięcej głupawej radochy dawały mi sceny w apartamentowcu dla młodych, dobrze ułożonych panienek. Właśnie takich motywów oczekiwałam od tego rodzaju serialu – niezobowiązujących heheszków z podstarzałej starej panny, która z pozycji obrońcy moralności będzie strzec cnoty swoich lokatorek. W bloku Peggy panują sztywne zasady, a mężczyźni nie mają wstępu na piętra mieszkalne i od początku wiadomo, że doprowadzi to do mnóstwa zabawnych sytuacji. W końcu główna bohaterka jako agentka wywiadu bez przerwy obraca się w męskim towarzystwie. No i jest jeszcze Angie (anonimowa córka Teda z HIMYM, gdyby ktoś pytał) roztrzepana kelnereczka odgrywająca rolę najlepszej koleżanki – to taka bardzo schematyczna postać, ale z jakiegoś powodu strasznie mi się spodobała. Może dlatego, że dzięki niej otrzymaliśmy scenę, w której Peggy pokazuje wrednemu klientowi baru gdzie jego miejsce.
Postać samej Peggy to najmocniejszy punkt całego serialu. To niesamowite na ile rozmaitych sposób można było ją zepsuć, a jednak udało się tego nie zrobić. Po pierwsze Peggy nie udaje kogoś kim nie jest i nie zostaja wykreowana na stalową schwarz-heroinę, która za dnia skopie facetom tyłki, a po zmierzchu ratuje świat, jej decyzje zaś są zawsze trafne i nigdy nie popełnia błędów. Carter ma swoje słabości, a główną z nich jest oczywiście uczucie do Kapitana Ameryki, pojawia się też poczucie odpowiedzialności za bliskie osoby, które przebywając blisko niej narażają się na niebezpieczeństwo. Nie doszukiwałabym się tu jednak głębokiej psychologii postaci, bo nie o to w tego rodzaju produkcjach chodzi. Ważne, że Peggy jest wiarygodna i od pierwszych chwil na ekranie całkowicie podbija serce widza. Moje podbiła. Choć duża w tym też zasługa fantastycznej Hayley Atwell – strasznie mi się podoba jej naturalność. Co tu dużo mówić, Hayley nie ma figury modelki, ale oczu nie można od niej oderwać. Bardzo się cieszę, że w roli Peggy nie próbowano obsadzić innej aktorki, które może wpasowałaby się we współczesne kanony piękna, ale jako bohaterka z lat czterdziestych nie miałaby takiej siły przekonywania.
W przeciwieństwie do Agentów Tarczy, gdzie większość postaci miałam ochotę niekiedy kopnąć w tyłek i właściwie żadnej nie polubiłam na stałe, w Agentce Carter takich bohaterów jest mnóstwo. Jarvis miał mnie w swoim fanclubie właściwie od momentu kiedy otworzył usta. Nie ma prostszego sposobu na zaskarbienie sobie mojej sympatii niż bycie ucieleśnieniem do bólu stereotypowego Brytyjczyka. Jego życiowa nieporadność jest rozczulająca. I przyznam, przez pewien czas żywiłam nadzieję, na potencjalny romans pomiędzy nim a Peggy (a nawet ukułam fanowską teorię, że jego żona tak na prawdę nie istnieje), ale od momentu kiedy opowiedział o początkach swojego małżeństwa wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Może to nawet i dobrze – uniknęliśmy w ten sposób zadręczania się pytaniami will they? won’t they?, a tym przypadku związek zawodowo-szpiegowski pozostanie tym, co Peggy i Jarvisowi wychodzi najlepiej.
Nie znaczy to jednak, że wątek miłosny nie wisi w powietrzu, ale to jest temat do rozwinięcia w następnych seriach. Tutaj Peggy przez osiem odcinków powoli godziła się ze świadomością, że Steva już nie ma i naprawdę wpychanie tam na siłę romansu mogłoby tylko zepsuć to, co w tym serialu najlepsze. Po za tym, dostaliśmy silną bohaterkę, która doskonale radzi sobie bez mężczyzny u boku i to właśnie panowie często potrzebują z jej rąk ratunku (patrz: Jarvis, wciąż cudnie niebohaterski). Przy czym muszę zaznaczyć, że bardzo lubię agenta Sousę, choć to jest ten typ mężczyzny, o którym od pierwszego ujęcia wiadomo, że podkochuje się w Peggy. Ale akurat ten zalążek romansu wpasowuje się kanon – wszak z Zimowego Żołnierza wiadomo, że Peggy później ma męża, a nawet twierdzi, że uratował go Kapitan Ameryka i wytłumaczenie tej kwestii może być w przyszłości całkiem ciekawym wątkiem albo eastereggiem.
Nie wspomniałam jeszcze o fabule ani głównej intrydze. Prawdopodobnie dlatego, że dla mnie to nie jest najważniejszy element tego serialu. Powiem więcej – nie uważam też żeby był najlepszy. Agent Carter traktuję jako serię, która ma łechtać moje kobiece ego, pokazywać podkolorowane realia lat czterdziestych (nawet jeśli będą trochę naciągnięte) i cieszyć oczy kostiumami Peggy. Nie zrozumcie mnie źle, nie znaczy to, że najważniejsza była dla nie strona wizualna i fakt, że bohaterką jest kobieta (chociaż to ogromny plus) – po prostu te elementy tak bardzo mnie pochłonęły, że nieco przymykałam oko na fakt, że akcja mnie właściwie nie wciągnęła. Ratowanie tyłka Howarda Starka może i było trochę ciekawe, rzeczywiście była tam do rozwiązania jakaś zagadka, ale nie było chyba w serialu postaci, której los obchodziłby mnie mniej. Wiecie, Howard jest fajny. Ale to dupek jakich mało. A najciekawszy motyw całej intrygi (ten wprowadzający klimat rodem z Walking Dead) został według mnie wprowadzony za późno. No i poza tym musieliśmy się obyć ze smakiem jeśli chodzi o rozwiązanie wszystkich zagadek. A teraz boję się, że nigdy nie dowiemy się o co tak naprawdę chodziło z tą całą tajemniczą organizacją.
Wydaje mi się, że Agent Carter może być potraktowane jako autorefleksja samego Marvela i rozliczenie się z tym jak wydawnictwo, czy ogóle wszystkie komiksy superbohaterskie traktowały niegdyś postaci kobiecie. Widać to doskonale w scenach kręcenia słuchowiska radiowego o Kapitanie Ameryce (nawiasem mówiąc, to były kapitalne sceny – kontrast pomiędzy aktorem grającym Kapitana, a jego głosem był powalający), w których to aktorka, grająca ukochaną Kapitana ma za zadanie jedynie wzdychać jego imię, błagać o pomoc, albo za nią dziękować. Teraz takie sceny są śmieszne (zwłaszcza kiedy widzimy, jak Peggy wręcz gotuje się za każdym razem jak to słyszy), ale kiedyś były sztywną normą – Superman ratował Lois jak idiotka spadła z Niagary, Mickie ratował Minnie z rąk Czarnego Piotrusia, a dzielny kowboj przecinał więzy swojej ukochanej kowbojki, przywiązanej do torów. A dzisiaj to Peggy Carter ratuje swoich kolegów agentów przed złoczyńcami bez tchawic. Myślę, że to dobry punkt wyjścia do przetasowań na scenie superbohaterskiej – fajnie byłoby zobaczyć więcej takich filmów z dziewczynami w roli głównej, choć trzeba przyznać, że już teraz mnóstwo na tym polu się dzieje (hint, hint – film o Czarnej Wdowie, anyone?).