Sherlock „The Lying Detective” – recenzja

9 stycznia 2017

Jeśli Moffat i Gatiss potrafili tak dobrze nakręcić drugi odcinek serii, można się tylko zastanawiać, co się stało, że tak bardzo zepsuli pierwszy. Na całe szczęście rozczarowani fani mogą odetchnąć z ulgą – prawdziwy Sherlock w końcu powrócił. Choć wciąż mógłby być lepszy.

D rugi odcinek serii otwiera prawie pół godziny sennych marów. I to u obojga naszych głównych bohaterów. Po śmierci Mary zarówno Watson jak i Sherlock poddają się własnym słabościom i, w większym lub mniejszym stopniu, tracą kontakt ze światem. John próbuje sobie poradzić z traumą u terapeuty, jednak na sesjach nie wspomina o tym, że wciąż rozmawia ze zmarłą żoną – projekcją jego własnej głowy. Sherlock zaś wybiera inny sposób na poradzenie sobie z problemami – zagłusza wyrzuty sumienia heroiną. Co z kolei prowadzi do ciągłych, psychodelicznych montaży, mających nam zwizualizować jego kwasowy odjazd. Estetycznie był to zabieg ciekawy, choć wykorzystywany na tyle intensywnie, że po kilku minutach zaczynał nieco działać na nerwy.

sherlock lying detective

Główna intryga odcinka wciąga do gry samego widza, każąc nam poddawać w wątpliwość to, czy Sherlock czasem się nie myli, ścigając demonicznego przedsiębiorcę Culvertona Smitha. Sherlock wkracza na wojenną ścieżkę po tym, jak córka Smitha przychodzi błagać go o pomoc – podejrzewa, że jej ojciec planuje morderstwo. Sam jej o tym powiedział, jednak kobieta nie pamięta szczegółów, ponieważ w czasie wyznania była pod wpływem substancji zakłócającej pamięć. Sceny spaceru Sherlocka i Faith po nocnym Londynie były dla mnie pierwszym sygnałem, że drugi odcinek serii będzie lepszy od poprzedniego – były zabawne (ach, ten Mycroft), lekkie i dały Sherlockowi kilka minut na bezwstydne błyszczenie intelektem (dodajmy – niestępionym przez dragi).

W tym miejscu muszę jednak dodać, że odcinek raczej niekonsekwentnie pogrywa sobie naszym zaufaniem. Ponieważ Sherlock praktycznie przez cały czas pozostaje pod wpływem narkotyków, nie jesteśmy pewni, czy można ufać jego wersji wydarzeń – nie wiemy, czy oskarżenie Smitha o bycie seryjnym mordercą jest słuszne, czy może Sherlock słucha podszeptów ćpuńskiego delirium. Przy czym w momencie, gdy Smith w końcu staje oko w oko z Sherlockiem, trudno jeszcze mieć jakiekolwiek wątpliwości, co do jego winy, bo scenariusz raczej nie sili się na subtelności. Culverton jest kreowany na wcielenie czystego zła – demonicznego mordercę z przerażającymi zębami rekina (tak, właśnie – subtelne…), który uważa, że jest bezkarny dzięki swojej ogromnej fortunie. Mimo tej dość łopatologicznej konstrukcji postać wciąż zrobiła na mnie ogromne wrażenie, jednak nie ukrywam, że to głównie zasługa Toby’ego Jonesa, który jak zwykle daje z siebie wszystko i kolejną rolę zamienia w czyste złoto. Przy czym pod względem scenariuszowym Culverton wybrzmiałby lepiej, gdyby widz miał szansę znać jego mordercze skłonności z pierwszej ręki. Brakowało mi tu tradycyjnego morderstwa z trupem – ten z kostnicy to trochę za mało (choć na jego widok aż się wzdrygłam, brawo dla charakteryzatorów). Ale cóż, Sherlock to nie Luther, żeby szokować realizmem londyńskich morderstw.

sherlock lying detective

Pozostaje jeszcze kwestia tego, że The Lying Detective ponownie nie opiera się na kryminalnej zagadce (chciałabym, żeby w tym sezonie Sherlock dostał choć jedną dobrą sprawę). Kluczem całej historii jest relacja Sherlocka z Watsonem i naprawa ich przyjaźni po śmierci Mary. Sprawa nie tylko paląca, bo bez tego tandemu serial nie może istnieć, co emocjonująca, bo na cóż ma czekać fandom, jak nie na łzawe pojednanie. Ta warstwa odcinka wypada o wiele lepiej od wątku Culvertona, głównie dlatego, że dostałam najbardziej satysfakcjonującą scenę, w której Watson spuszcza Shelockowi zasłużony łomot. Wciąż za to nie jestem pewna, czy kupuję koncept pośmiertnej woli Mary, która w dość pokrętny sposób wysyła Holmesa na ratunek Watsonowi. To, że Mary domyślała się, że jej ewentualna śmierć zniszczy przyjaźń głównych bohaterów jest zrozumiałe. Karkołomna intryga, w którą Sherlock daje się wciągnąć, aby odzyskać Johna już nieco mniej, choć można na nią przymknąć oko, w podzięce za ten emocjonalny roller-coster, jaki zaserwowano fanom. Plan Mary jest niedorzeczny, ale przecież nie powiemy, że nie wpisuje się on w poetykę produkcji, w którym ktoś może sfingować własną śmierć i tak po prostu zniknąć na dwa lata.

W tym miejscu chciałam również zwrócić uwagę na popisowy występ Martina Freemana. Sposób, w jaki gra mężczyznę załamanego po śmierci żony ściska za gardło. To niesamowite ile ekspresji i emocji aktor jest w stanie zamknąć w jednym zduszonym chrząknięciu. Scena, w której Watson w końcu pęka i rzuca się na Sherlocka – majstersztyk. Finał, gdzie Watson wygarnia własną rozpacz halucynacji Mary i przytulenie Sherlocka – zawał serca. Nie wiem jak wam, ale mnie bardzo podobało się to, co wyprawia się w głowie Watsona w tym odcinku – martwa Mary podoba mi się jeszcze bardziej od żywej. A ponieważ wizja Mary była projekcją rozżalonej podświadomości Johna, jej występ dostarczył nie tylko mnóstwo humorystycznych scen (w ogóle ten odcinek był o wiele bardziej zabawny od poprzedniego – pani Hundson w Aston Martinie!), ale pokazał też, że pomimo traumy John wciąż jest bardzo bystrym facetem. Bo to on zaczął wypytywać Mycrofta o tajemniczego trzeciego brata.

sherlock lying detective

No właśnie. Ostatnie kilka minut odcinka to 120% Sherlocka w Sherlocku. Dla takich zagrywek oglądam ten serial. Tym bardziej, że wcześniej przez myśl mi nie przeszło, że szumnie zapowiadany trzeci brat okaże się być… siostrą. SIOSTRĄ. I co najważniejsze, bo pokazuje, że twórcy mieli trochę pomyślunku i nie wprowadzili jej przypadkowo, ujawnienie się Euros nadało sens wielu rzeczom, które wcześniej tego sensu nie miały. Wyjaśniły się tajemnicze nawiązana do wschodniego wiatru, które pojawiły się w finale trzeciego sezonu. A przede wszystkim dopełniła się cała konstrukcja The Lying Detective. Byłabym ogromnie rozczarowana, gdyby Faith z początku odcinka okazała się być tylko halucynacją naćpanego Sherlocka. Tym bardziej, że byłam święcie przekonana, że w scenie przeszukania Baker Street mignęła mi gdzieś notatka, którą rzekomo nieistniejąca Faith przyniosła do mieszkania. No i wyjaśniła się sprawa niesłynnego romansu Johna – tak jak wszyscy się spodziewali, był to podstęp. Co nie zmienia faktu, że moment, w którym Sherlock z całą troską próbuje zdjąć z Johna ciężar poczucia winy za pozamałżeńskie SMSy robi mi coś w okolicach mostka.

Myślę, że w tym momencie możemy w końcu położyć płytę nagrobną na Moriartym. Pojawienie się Eurus oznacza, że to ona stoi za słynnym MISS ME?, Moriarty zaś miał być jedynie czerwonym śledziem i sposobem na przyciągnięcie uwagi. A to automatycznie każe sobie zadać więcej pytań – do czego doszło w przeszłości pomiędzy Eurus, a Sherlockiem, że ten jej nie poznaje, a ta chce się zemścić? Czym w takim razie jest Sherrinford? Bo nie wierzę, żeby twórcy obstawiali przy koncepcji jeszcze jednego brata. Czy może jednak całkowicie się mylę i wciąż możemy spodziewać się powrotu Moriartego? Czy wróci Irene Adler? Tyle pytań z rana!

Wystarczy mi, że w ostatnim odcinku twórcy utrzymają poziom z pięciu ostatnich minut The Lying Detective, a będę mogła im wybaczyć tę wpadkę z zeszłego tygodnia.

Uwagi? Przemyślenia? Ciasteczka?

  • Aleksandra Klęczar

    Mam wrażenie, że fakt, że on jej nie rozpoznaje, jest taką trochę grą z kanonem a rebours: u ACD to Holmes był mistrzem przebieranek i nie dawał się rozpoznać nawet bliskim, kiedy kogoś udawał. W serialu BBC akurat to nie jest podkreślane, może postanowili ograć podobny motyw dla innego Holmesa 😀

    • Przy okazji zapytam eksperta – Euros czy Eurus? Bo w Googlach wyskakują obie opcje i różni redaktorzy różnie piszą.

      • Aleksandra Klęczar

        A to zależy 😉 Wersja grecka – Euros, zlatynizowana – Eurus, obie poprawne 🙂

  • Maria Mor

    Ryzykownie pograł sobie scenarzysta z tym, że przez niemal półtorej godziny pozwolił widzom zastanawiać się, czy to, co oglądają, to rzeczywistość, czy tylko ćpuńskie zwidy. Nie lubię być w takiej sytuacji, jest to dla mnie niekomfortowe, dlatego odetchnęłam z ulgą pod koniec, gdy okazało się, że Culverton rzeczywiście jest „cereal killerem” 😉 Po ponad godzinie tego dyskomfortu (okraszonego miałkim, sennym i zagłuszającym wszelką ekspresję aktorów głosem polskiego lektora na BBC Brit – zwykle nie oglądam nowego odcinka po angielsku, bo boję się, że nie nadążę z łapaniem dedukcji 😉 ) przyszły ostatnie sceny, które wywołały u mnie duże emocje, aż łezka mi pociekła.

    Dlatego błogosławię funkcję nagrywania na dekoder, bo dziś obejrzałam sobie odcinek drugi raz – tym razem bez lektora i z wiedzą, którą nabyłam oglądając TLD w nocy, i w pełni doceniłam kunszt odcinka! Utwierdziłam się w tym, że każde załamanie głosu, każdy szept, każdy niuans głosowy robi OGROMNĄ różnicę („I don’t want to die…” <3 )! No i Mary jako "zjawa" bardzo przypadła mi do gustu.

    Wszystkim niezadowolonym widzom wczorajszego odcinka polecam obejrzenie ponowne, najlepiej bez lektora. Serio serio!
    TLD tak mną poruszył, że nie mogę się wziąć do pracy 😉

    Teraz się boję, że przekombinują z "The Final Problem", bo zawiesili sobie poprzeczkę za wysoko. A kolejnego sezonu to już w ogóle sobie nie wyobrażam.

    Pozdrawiam znad śledzenia tumblra 😀

    • Odnośnie ćpuńskich zwidów, to ja właśnie piję do tego, że niby mamy wątpić w osąd Sherlocka, ale z drugiej strony naprawdę trudno to robić, bo od pierwszych scen Culverton jest tak typowym, przerysowanym złolem, że to złolstwo aż mu z nosa cieknie (i z zębów. Rozwalają mnie te zęby). Więc w gruncie rzeczy nikt nam nie zostawia marginesu niepewności na domniemania – od razu widać, że Culverton jest winny i basta.

      • Maria Mor

        No niby tak, ale znamy przypadki, że wydawało się, że ktoś jest winny i basta, a tu SIURPRYZA i scenarzysta robi nas w bambuko. Ale na szczęście tu się tak nie stało i miałam wolną drogę do osiągnięcia katharsis 🙂

  • Mnie też bardzo się podobał ten odcinek, miał w sobie tego Sherlockowego ducha, którego zabrakło tydzień temu: chaos, szaleństwo, nieprawdopodobne dedukcje i autentyczne uczucia. Nocny spacer po Londynie – majstersztyk! Podobnie numer cudownej Pani Hudson i Culverton Smith, który dla mnie wcale nie był oczywistym podejrzanym, może ze względu na wspomnienie Magnussena z poprzedniego sezonu, który także był odrażający, a koniec końców okazał się raczej nieoczywistym złoczyńcą.

    Natomiast mam problem ze sceną, w której John uderza Sherlocka. Dla mnie nie była satysfakcjonująca. Była raczej przerażająca. Rozumiem, że targany tak silnymi emocjami John mógł przyjaciela uderzyć raz czy dwa, ale żeby go kopać, gdy ten leży na ziemi, chory i ledwie przytomny? To już zakrawa na zamierzone okrucieństwo i trudno mi sobie wyobrazić, że bohaterowie mogli się później pojednać, nie wspomniawszy o tym ni słowem. Jasne, John pokazuje nam ostatnio swoje mroczniejsze oblicze, ale takie rzeczy nikomu nie powinny uchodzić na sucho. Bardzo też nie podoba mi się Mary, która w tym sezonie z niebanalnej, groźnej kobiety zmieniła się w jakąś sentymentalną kliszę. Ducha opiekuńczego sterującego życiem męża z zaświatów. Zmarłą żonę, która z uśmiechem na ustach słucha o tym, jak mąż ją zdradzał. Ja wiem, że to jest projekcja Johna i prawdziwa Mary zareagowałaby pewnie inaczej, ale… litości.

    Myślę, że Moriarty może jeszcze wrócić, ale jako wspomnienie bądź lokator pałacu umysłu Sherlocka. Następny odcinek zapowiada się raczej na wiwisekcję rodziny Holmesów, acz ciągle nie wykluczam jakiejś rewelacji na temat Mary. Może działała w zmowie z Euros? W końcu nawet po śmierci umiała sprawić, że Sherlock o mało nie zginął.

  • Be Wu

    Chciałabym tylko dodać, że mi się podoba symetria, jaką daje kolejna pomyłka brata z siostrą. W pierwszym odcinku to Sherlock uznaje Harriettę za Harrego. Szczegół, ale cieszy.

Podobne posty