Wczorajszy powrót „Sherlocka” kazał mi wysilić szare komórki i przypomnieć sobie, co ja tak właściwie lubiłam w tym serialu wcześniej. Bo niestety otwarcie czwartego sezonu strasznie mnie rozczarowało.
The Six Thatchers bardzo szybko radzi sobie z domknięciem wątków z poprzedniego sezonu. Sprawa Sherlocka strzelającego do Magnussena zostaje zamieciona pod dywan. W całkiem zabawnym montażu szaleńczej jazdy do szpitala Watsonowie zostają rodzicami małej Rosamund. Wszystko wydaje się zamieniać w spokojną rodzinną sielankę – mamy tu nawet scenę, w której Homes zajmuje się małym dzieckiem, próbując je racjonalnie przekonać do komunikowania się z dorosłymi. Classy Sherlock. Jedyną otwartą kwestią pozostaje ta najbardziej nas paląca – Moriarty wrócił, więc Holmes chce być gotowy na ponowne uderzenie swojego arcywroga. Dlatego rzuca się w wir nowych spraw, rozwiązując każdą w pięć minut, nawet bez wstawania z fotela. Wszystkie powyższe sceny zostają nam zaserwowane w iście wyścigowym tempie.
Sam początek tytułowej zagadki był jeszcze tym momentem, kiedy twórcy mogli liczyć na moją pełną uwagę. Odpowiedź na pytanie jak zginął syn jednego z brytyjskich polityków jest okrutnie przewrotna, a przy tym strasznie pomysłowa – na miejscu rodziców denata, po usłyszeniu takiego rozwiązana, wyłabym przez tydzień w sufit, obgryzając kant stołu. Szkoda tylko, że poznajemy ją w jakiejś jednej piątej odcinka i to właściwie ostatni moment, kiedy można uznać, że fabuła sili się na jakąkolwiek błyskotliwość.
Reszta intrygi jest o wiele bardziej toporna. Największa jej część wraca do przeszłości Mary jako agentki – okazuje się, że osobą atakująca posiadaczy popiersia Margaret Thatcher jest były członek komórki wywiadu, w której wcześniej walczyła obecna pani Watson. Człowiek, który – dodajmy – przez lata był uważany za zmarłego, ponieważ wszyscy członkowie zespołu poza Mary mieli zginąć podczas misji odbijania zakładników w Tbilisi.
Nie podobało mi się skoncentrowanie historii na Mary. Jej agenturalna przeszłość została już dość wyeksploatowana w poprzedniej serii. Wolałabym, aby reszta jej historii została pozostawiona domysłom. Bo rezultat śledztwa nie jest w żadnym stopniu spektakularny, a zagadka tego, co oznacza kryptonim A.G.R.A., czym jest AMMO i kto zakulisowo kierował zespołem Mary sześć lat temu, wprowadzając go w pułapkę, pasuje bardziej do sensacyjnego kina klasy B niż do koronkowych spraw, z którymi Sherlock mierzył się wcześniej. Nie powiedziałabym nawet, że jest to zagadka kryminalna. To po prostu jakieś tam mierne zakulisowe przepychanki na średnich szczeblach władzy, które obdarte z tajemnicy wypadają żałośnie przeciętnie.
Będę grymasić również na to, w co twórcy próbują tu wpisać Watsona. Romans, poważnie? To taka straszna klisza, że faceta, któremu właściwie nic już do szczęścia nie brakuje nagle zaczyna nęcić zakazany owoc. Nie mówiąc już o tym, że to do Watsona w ogóle to nie pasuje. Tym bardziej, że wcześniej nie dostajemy właściwie żadnej przesłanki, że jest on w jakiś sposób nieszczęśliwy. Jeśli można szukać jakiejkolwiek przyczyny oglądania się za obcą kobietą w autobusie, to upatrywałabym jej tylko w tym, że Sherlock trochę wyklucza go ze śledztwa, wybierając pomoc Mary i tym samym wpycha przyjaciela w pieluchy. Przy czym ze strony Watsona nie dostajemy nawet jednego krzywego spojrzenia, żadnej sugestii, że takie sceny mają mieć jakikolwiek inny wydźwięk poza komediowym. W kontekście smutnego finału odcinka zakładam, że romans (czy raczej jego namiastka, bo nie wydaje mi się, żeby znajomość z E. wyszła poza tęskne SMSy) ma jeszcze bardziej straumatyzować Watsona po stracie żony, podkręcając mu wyrzuty sumienia.
A skoro już o tym mowa to przejdźmy do gwoździa programu. Śmierć Mary nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem. Wręcz dziwię się, że nastąpiła dopiero teraz, a nie w poprzednim sezonie. W sherlockowych kuluarach wszyscy domyślali się, że Mary w pewnym momencie zginie, bo taki los spotyka jej bohaterkę w oryginalnych opowiadaniach Doyle’a. Jedyną rzeczą, jaka mnie dziwi jest sposób, w jaki do tego dochodzi. Serio Mary? Taka mądra kobieta, z maleńkim dzieckiem w domu i tak bezmyślnie rzuca się zasłaniać Sherlocka przed strzałem? Ja wiem, że to wymarzona śmierć każdej fangirl, ale żadna matka tak by się nie zachowała. Miałam nadzieję, że twórcy w ogóle nie pójdą tą drogą, w końcu nie muszą się tak kurczowo trzymać oryginału. Uwielbiałam dynamikę, jaką Mary wprowadzała do relacji Watsona z Sherlockiem i to, że była jedną w niewielu osób, które ten drugi akceptował w swoim otoczeniu. Jednak dla twórców możliwość usunięcia jedynej godnej kobiety z równania była zbyt kusząca, choć przecież nie ma szans, żeby po tym wszystkim przyjaźń Watsona i Sherlocka wróciła do stanu sprzed dwóch sezonów. Czy Moffat i Gatiss mają na ten związek jakiś dobry pomysł? Oby mieli.
Wracając jednak do sceny śmierci Mary, jest jeszcze jedna rzecz, która mi w niej nie grała. Może po prostu zapomniałam, jak to wyglądało poprzednich odcinkach, ale w tym wyraźnie odczułam, że aktorzy przeszarżowali w swojej grze. Sherlock zawsze balansował na granicy komedii z elementami dramatycznymi, ale tym razem tempo narzucone przez scenarzystów (doprawdy, ilość szybkich montaży, w których niektóre ujęcia trwają dosłownie pięć sekund w tym odcinku przekroczyła wszelkie normy. Jakby bali się, że nie zdążą na ten wielki finał z twistem) i, co za tym idzie, jakaś taka przegięta maniera aktorów sprawiły, że nie byłam w stanie porządnie przeżyć odejścia Mary. Oglądając tę scenę myślałam tylko o tym, że zawalono takie proste elementy, jak chociażby dynamika czy długość ujęć – banały, które jednak sprawiają, że scena nie ma możliwości odpowiednio wybrzmieć. A przy tym była do bólu sztampowa. Mały ekran widział już tysiące takich śmierci.
Podsumowując – owszem jestem rozczarowana. The Six Thatchers wydaje się być jak filler, którego jedynym celem było zszokowanie widza i usunięcie zbędnej scenarzystom postaci. Brakuje w nim porządnej, kryminalnej zagadki. Czy twórcy tak bardzo chcieli przejść do historii z bohaterem granym przez Toby’ego Jonesa, że pierwszy odcinek serii napisali na kolanie? Mam nadzieję, że zrekompensują nam to za tydzień, bo Jones w trailerach jest tak przerażająco krypny, że ma szansę okazać się przeciwnikiem Sherlocka na miarę Moriarty’ego
Sidenote: możliwość obejrzenia Sherlocka na BBC Brit w dniu premiery jest super. Trochę mniej super są półgodzinne reklamy w międzyczasie. Oh, the horror!