Historia dobrego pomysłu i złego filmu, czyli o „Passengers”

31 grudnia 2016

Wychodząc na Passengers do kina już miałam w głowie gotowy tytuł recenzji. Tak, przyznaję, planowałam ją zatytułować „Kosmiczna kupa”. Od premiery filmu zdążyłam już przesiąknąć ogólną atmosferą bijącą z recenzji, które sugerowały, że to dzieło nie tylko koszmarnie słabe, ale i oparte na gloryfikacji syndromu sztokholmskiego. Wierzcie mi, byłam przygotowana na każdy rodzaj bullshitu, jaki scenarzyści będą próbowali mi wcisnąć – w tym na mój własny, feministyczny oburz . Z tym, że teraz, świeżo po seansie, muszę przyznać, że Passengers to wcale nie jest aż tak zły film. Albo inaczej – to mógł być świetny film. Może to wina producentów, może wypalenie scenarzysty, a może to fakt, że scenariusz niemal dekadę przeleżał na półce, dunno. W każdym razie ktoś tu coś porządnie spieprzył.

Jeszcze zanim film wszedł na ekrany, po obejrzeniu pierwszych zwiastunów automatycznie zaczęłam sprawdzać na podstawie jakiej powieści young adult powstał scenariusz. Byłam święcie przekonana, że to takie YA dla dorosłych. Bo taki właśnie rodzaj historii sugerowały materiały marketingowe – płytki romans dwóch osób, które będą w stanie zakochać się w sobie bez względu na okoliczności. W końcu takie słodko-pierdzące opowiastki to główne filary powieści młodzieżowych. Tymczasem scenariusz Passengers postanowił skręcić w nieco inną stronę i poudawać, że porywa się na trochę poważniejszą tematykę. A wychodzi mu to… różnie.

passengers
No więc musicie wiedzieć, że to jest film w którym Pratt wciąż gapi się na Lawrence.

Jeśli jest jakiś element fabuły, który spełnia tu warunki typowego twistu, to zdradzają nam go w mniej więcej jednej czwartej filmu. Dlatego nie będę kluczyć i wyjaśnię, o co chodzi. Wierzcie mi, to nie będzie spoiler niewybaczalny. Kupując bilety na Passengers prawdopodobnie wiecie już, że macie do czynienia z historią sci-fi, w której dwójka pasażerów statku kosmicznego budzi się w czasie międzygwiezdnej podróży o 90 lat za wcześnie. To oznacza, że umrą zanim dotrą do celu – do luksusowej ludzkiej kolonii na odległej planecie. Jednak to, czego nie wiecie, bo marketingowcy sprytnie oszczędzili wam tego szczegółu w zwiastunach, jest to, że na początku filmu budzi się tylko jedna osoba i jest nią Jim Parsons, bohater grany przez Chrisa Pratta. Jim i Aurora (Jennifer Lawrence) nie wybudzają się jednocześnie. Bo to Jim budzi Aurorę.

To jest ten fragment historii, którym film zagwarantował sobie miażdżące recenzje u wielu krytyków. Jim, po spędzeniu samotnego roku na statku kosmicznym decyduje się na ostateczny krok. Wcześniej swobodnie korzystał z rozrywek oferowanych przez statek i próbował nie dopuścić do siebie myśli o swoim beznadziejnym położeniu. Ostatecznym krokiem nie jest tu decyzja o samobójstwie – ta przychodzi wcześniej, jednak bohater nie jest w stanie odebrać sobie życia – chodzi o zrealizowanie swojego największego pragnienia, przełamanie wizji wiecznej samotności. Jim postanawia wybudzić inną pasażerkę (razem z nim zahibernowano ponad 5000 osób), skazując ją tym samym na spędzenie reszty życia tylko we dwoje. Och, i taki detal – bynajmniej nie ma zamiaru się do tego przyznać.

passengers-chris-pratt-jennifer-lawrence
Wciąż się gapi.

Et voilà! Mamy wyrok – Passengers to seksistowskie kino o białym hetero mężczyźnie, który dla własnego kaprysu zniewala kobietę i przez brak konkurencji, wrabia ją w związek. I film jeszcze każe nam wierzyć, że chodzi tu tylko i wyłącznie o prawdziwą miłość! Powinniśmy więc uznać go za totalną szmirę, prawda? Prawda..?

Przyklasnęłabym temu zarzutowi bez pytania, gdyby nie to, że to nie do końca tak wygląda. Film bardzo dobrze formuje dynamikę pomiędzy Jimem i Aurorą, opierając ją właśnie na tym okropnym czynie. To prawda, Jim budzi Aurorę z egoistycznych pobudek – to akt skrajnej desperacji. Jest to też zachowanie niezaprzeczalnie podłe – Aurora tak samo jak on umrze, zanim dotrą do kolonii. Z drugiej strony jest to przecież tak bardzo ludzkie – poszukiwać drugiego człowieka w sytuacji, w której możemy opowiedzieć się za altruistycznym poświęceniem, albo wybrać szaleństwo i śmierć. W ogóle mnie nie dziwi, że Jim jednak postanowił ją wybudzić (dodajmy – po tygodniach wahania i moralnych dylematów.  Naprawdę nie przyszło mu to łatwo).  I nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że film bagatelizuje rozmiar jego zbrodni – bzdura, cały konflikt pomiędzy bohaterami jest właśnie na niej oparty. Film nie próbuje usprawiedliwiać Jima, wielokrotnie podkreśla, że zrobił coś okropnego (w pewnym momencie Aurora nazywa to wręcz „morderstwem”) i wcale nie przechodzi z tym do porządku dziennego. Przez dłuższy czas obserwujemy, jak bohaterowie radzą sobie z całą sytuacją, kiedy prawda w końcu wychodzi na jaw – są to jedne z najlepszych scen Lawrence w całym filmie (nie oszukujmy się – Pratt to trochę niższa kategoria aktora. Na ekranie wygląda ładnie, ale Oscara to sobie na kominku nie postawi). Więc nie, ten wątek nie stanowi dla mnie większego problemu. Wolałabym wręcz, aby twórcy na nim oparli całą resztę filmu, pokazując, dajmy na to, jak bohaterowie odbudowują swoje relacje po takiej traumie (bo w końcu nie mają wyjścia – są zdani tylko na siebie, to nie tak, że mogę poszukać szczęścia w ramionach innej osoby). Niestety zamiast skupić się bardziej na romantyczno-psychologicznej warstwie fabuły, w pewnym momencie twórcy zorientowali się, że robią film w kosmosie, w którym nie ma scen akcji. I postanowili to zmienić.

passengers
I tak, on się wciąż gapi!

Przez cały seans w napięciu oczekiwałam, aż film zacznie się psuć. W końcu niskie oceny nie wzięły się znikąd, prawda? Przeczekałam pierwsze pięć minut – no proszę, to jest całkiem niezłe; pół godziny – wow, to jest więcej niż niezłe!; pięć minut przed końcem – przecież to jest bardzo fajny film, nie rozumiem, co tu ludziom nie pasuje, teraz tylko przejdziemy do ekscytującego finału, napięcie sięgnie zenitu, a potem…

Pięć minut później – …aha.

Ostatnie kilka minut dobitnie pokazuje, co z tym filmem jest nie tak. Bo w momencie, kiedy fabuła powinna drżeć z napięcia i zmierzać w stronę punktu kulminacyjnego film się po prostu… kończy. Zupełnie niespodziewanie. Mamy jakiś moment walki o przetrwanie, w którym los bohaterów obchodzi nas tyle, co nic, bo wydaje się, że to dopiero jedna z wielu przeszkód, jakie powinni pokonać na drodze do happy endu, a tu nagle mamy przeskok o kilkadziesiąt lat, na sekundę wpada niemy Andy Garcia (serio, facet jest obecny na ekranie tak samo długo, jak w zwiastunie – sekundę! I nawet nie wypowiada ani jednego słowa!), kurtyna, napisy, sayonara.

To jest główny problem Passengers – jest całkiem niezły do końca drugiego aktu i sprawdza się jako taka trochę koślawa opowieść o związku, który zaczyna się od oszustwa i próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak to później wpływa na relację bohaterów. Gdyby zrobić z tego wyłącznie obyczajówkę w kosmicznych realiach i, dajmy na to, trochę zagrać na emocjach widza i uśmiercić Jima na końcu filmu, wtedy miałoby to sens. Tymczasem trzeci akt zdaje się podchodzić z jakiejś zupełnie innej produkcji, w której chodziło o wybuchy, igranie z czasem, ratowanie świata i wielką katastrofę. Tak na dobrą sprawę film nie ma zakończenia, bo urywa się tam, gdzie normalna historia ma dopiero zawiązanie porządnej akcji. I na dodatek po kwadransie pozowania na film akcji, na końcu Passengers znów wraca do retoryki romansu, wmawiając widzowi, że chodziło tylko i wyłącznie sweet sweet love.

passengers
Ale przynajmniej Michael Sheen gra świetnego androida.

Autentycznie poczułam się tym filmem oszukana. Nie tylko ze względu na jego spapraną konstrukcję, ale dlatego, że zwiastuny obiecywały nam zupełnie inne rozwiązanie od tego, które próbowano nam wcisnąć. Zwiastuny sugerują, że przedwczesne wybudzenie bohaterów nie jest przypadkowe („There’s a reason we woke up early”) i że w tle czai się jakaś grubsza intryga. Przez cały czas czekałam na wielki twist – czy chodziło o wielkie pieniądze? Czy to wszystko było zaplanowane? Czy to może niewidzialna ręka wielkiej korporacji zepsuła kapsułę hibernacyjną Jima? Musiałam obejść się ze smakiem – próżno szukać w Passengers zakulisowego wytłumaczenia wydarzeń. Próżno w nich szukać też takich rzeczy jak sens i spójność. Pod tym względem filmowi blisko do Interstellar – tam też twórcy próbowali udawać, że ich produkcja nie jest tym, na co wygląda, po czym całe modus operandi sprowadzili do wielkiej siły miłości.

Podobne posty