Od zawsze wychodzę z założenia, że do czytania książki danego gatunku trzeba się odpowiednio przygotować, odrzucając bądź przyjmując szereg założeń i oczekiwań, które mądrze dawkowane pozwolą nam się lekturą cieszyć, mimo oczywistych niedorzeczności. To tak zwane „zawieszenie niewiary” – ignorujemy naszą świadomość tego, że to co czytamy/oglądamy nie ma szans za zaistnienie w rzeczywistości. Zazwyczaj robimy to nieświadomie, aby nie psuć sobie przyjemności z obcowania z danym wytworem kultury. Jednak w zależności od naszych osobistych preferencji, albo od rodzaju fikcji, z którą mamy do czynienia, możemy dowolnie przemieszczać ową poprzeczkę, na której naszą niewiarę zawieszamy.
W przypadku książek Cecilii Ahern zalecam umieścić ją bardzo wysoko, broń Boże w zasięgu ręki, żebyśmy sobie czasem w środku lektury nie przypomnieli, że ona gdzieś tam jest i, że wciąż możemy ją przesunąć. Co więcej, książkę należy przeczytać jak najszybciej, zanim dotrze do nas, że nie ma większego sensu. Tylko stosując powyższe zalecenia będziemy mogli w pełni się nią cieszyć, a może nawet uda nam się dojść do wniosku, że była całkiem dobra.
Dodatkowym sposobem, który osobiście polecam, bo na mnie zadziałał, jest ciągłe powtarzanie, że przecież w filmie gra Sam Claflin i, że jeśli chcę go z czystym sumieniem zobaczyć na ekranie, to powinnam książkę skończyć.
A więc powtarzajcie za mną: Sam Claflin, Sam Claflin, Sam Claflin, Claflin, Claflin, Claflin, Claflin. Macie go już przed oczami? No to jazda.
Love, Rosie to dość ciekawy przypadek powieści epistolarnej. Składa się wyłącznie z listów, karteczek, zapisów czatów, smsów, kartek okolicznościowych i urzędowych dokumentów. Opowiada historię Alexa i Rosie, dwójki najlepszych przyjaciół, którzy mają wybitnie zły timing jeśli chodzi o żywienie do siebie nawzajem cieplejszych uczuć. Bez przerwy rozmijają się we wzajemnych umizgach, choć może bardziej trafne byłoby stwierdzenie, że życie wciąż jednemu albo drugiemu rzuca pod nogi kolejne kłody, sprawiając, że w kluczowych momentach nie patrzą w odpowiednią stronę (czyli w oczy tego drugiego, który właśnie teraz w końcu postanowił wyznać swoje uczucia). I tak przez pięćdziesiąt lat.
Pięćdziesiąt lat. [nie sięgaj po tą niewiarę, zostaw, niech jeszcze wisi!]
Przez pięćdziesiąt lat dwójka ludzi nie jest w stanie dojrzeć do decyzji o tym, żeby wyznać sobie miłość. Wszyscy inni widzą, że są dla siebie stworzeni – wszyscy oprócz samych zainteresowanych, którzy zawsze znajdą dobrą wymówkę aby odłożyć wielkie wyznania na następną dekadę. W związku z tym nie ważne jak bardzo autorka by się nie starała sprzedać mi ich historii jako wzruszającego romansu z happy endem, jedyne co mi przychodzi do głowy to: kretyni zmarnowali większość z życia. Ile lat razem im zostało? Piętnaście w porywach do dwudziestu?
Rozumiem zabieg autorki z rozciągnięciem akcji na pół wieku – przedstawiając losy bohaterów od dzieciństwa do pięćdziesiątki rozszerzyła jednocześnie docelową pulę czytelników. Ale sprawiła też, że po tym jak Rosie przekroczyła trzydziestkę, właściwie przestało mnie obchodzić co się z nią stanie.
Forma książki, choć ciekawa, pociąga za sobą frapujące konsekwencje – na przykład takie, że autorka musiała wcielać się w kilkulatków, nachalnie wrzucając co dwa słowa błędy ortograficzne. Potem jest jeszcze śmieszniej, bo bohaterowie mają już lat naście, więc muszą pisać do siebie jak na pryszczatych nastolatków przystało. A zaiste nie widział jeszcze papier nastoletnich dialogów pisanych przez dorosłego, które nie pozostawiałyby choć lekkiego posmaku żenuły. W związku z tym, że większą część książki stanowią listy, poza zapisami internetowych czatów nie napotkamy tutaj dialogów, a wszystkie wydarzenia przedstawione są w formie subiektywnej relacji – nigdy nie jesteśmy naocznymi świadkami żadnej sceny. Proponuję nie rozdrabniać się nad kwestią wiarygodności całej formy – ponieważ nikt na świecie nie napisałby tylu szczegółowych i długich listów (zacznijmy od tego, że w ogóle pisanie listów nie jest już zbyt popularne), ale jeśli formuła książki ma spełnić swoją rolę, musimy na to przymknąć oko. Tak samo jak na to, że większość mężczyzn prędzej wydłubałaby sobie oko tępą łyżką niż napisała wielostronicowy elaborat o swoich najgłębiej skrywanych uczuciach.
Tak jak mówiłam – zawieszenie niewiary to podstawa.
Patrząc jednak z drugiej strony, Love, Rosie jako powieść obyczajowa doskonale spełnia swoją rolę, bo pozwala na radosne uprawianie beztroskiego eskapizmu. Jest bardzo ciepłą i mimo wszystko przyjemną lekturą, a z bohaterami rzeczywiście można się (do pewnego stopnia) utożsamić . Muszę też oddać Ahern sprawiedliwość i wyjaśnić, że nawet jeśli bohaterowie rozmijali się we wzajemnych uczuciach, to mieli do tego całkiem dobre i wiarygodne powody. I choć można odnieść inne wrażenie, widząc ilość akapitów, które poświęciłam na utyskiwanie, miałam z tej książki ogromną frajdę. Dlatego jeśli ktokolwiek czuje potrzebę przeczytania ciekawego romansu, to serdecznie Love, Rosie polecam. Przy czym, tak jak mówiłam, nastawienie jest ważne. I Sam Claflin. Nie możemy o nim zapomnieć!
Cecelia Ahern
Akurat, 2014
Liczba stron: 512