Po jedenaste: nie podniesiesz na nią ręki. „Big Little Lies” Liane Moriarty

17 lipca 2015
 Tak rzadko natykam się na książki, które mogłabym czytać tylko ze względu na język. Historia? Naturalnie, w końcu wszyscy chcemy wiedzieć jak to się końcu. Bohaterowie? Nieco mniej popularna kategoria, ale owszem, zapewne zdarzają się przypadki, że to oni decydują o poziomie danej książki. Ale niewielu jest pisarzy, którzy do wciągającej fabuły dodają błysk intelektu w postaci mądrych obserwacji i umiejętności trafiania w punkt za każdym razem kiedy piszą o pozornie błahych, codziennych sprawach. Kiedy czuję, że autor lepiej ode mnie ujął w słowa moje własne myśli i nie potrafię odłożyć książki nie ze względu na fabułę, ale właśnie soczystą narrację, wiem, że oto natrafiłam na kolejną perełkę. I książki australijskiej pisarki Liane Moriarty są właśnie takimi perełkami.

Na całe szczęście twórczość Moriarty wpadła mi w ręce jeszcze zanim zainteresowały się nią polskie wydawnictwa. Piszę „na szczęście”, ponieważ gdybym zobaczyła je teraz w polskiej księgarni z tą okropną szatą graficzną typową dla babskich dramatów pokroju Katarzyny Michalak, ominęłabym je szerokim łukiem. Nieocenianie książki po okładce to wytarty slogan – jeśli książka wygląda jak tani melodramat to wydawnictwo samo siebie pozbawia czytelników, bo umówmy się (gender na bok) – żaden szanujący się mężczyzna po nią nie sięgnie. A akurat Big Little Lies zasługuje na to aby przeczytało ją kilku panów. Oryginalne okładki z wybuchającymi kwiatami i lizakami są o wiele bardziej trafione i nie krzyczą JESTEŚMY KSIĄŻKAMI TYLKO DLA KOBIET! Nie wiem jak wy, ale ja uważam, że okładki ze sztampowymi zdjęciami kobiet w zwiewnych pozach powinny już dawno trafić tam gdzie wszystkie ilustracje do Harlequinów z Fabio Lanzonim. Wydaje się, że za granicą już to zrozumieli – porównajcie sobie chociażby polskie i oryginalne wydania książek Jojo Moyes. Ale to już jest temat na inną notkę.
Jak schrzanić interesującą okładkę? Prószyński i S-ka to wie. I jeszcze ta naklejka "Kobiety to czytają"!
Jak schrzanić interesującą okładkę? Prószyński i S-ka to wie. I jeszcze ta naklejka „Kobiety to czytają”!
Powieści Moriarty to życiowe dramaty z mocną kryminalną nutą i to ona właśnie napędza dynamikę całej fabuły. We wszystkich jej książkach, które dotychczas czytałam (były dwie) historia zaczynała się od pewnej tajemnicy. Poprzednim razem, w Sekrecie mojego męża (była równie dobra, przeczytajcie sobie) główna bohaterka znajduje list od męża, który miał do niej trafić dopiero po jego śmierci, ale czytelnik nie poznaje jego treści aż do emocjonującego finału. Podobną konstrukcję zastosowano również tutaj – książkę otwiera scena charytatywnego spotkania, w którym uczestniczą rodzice dzieci z miejskiego przedszkola. Jednak po drodze coś idzie nie tak – pomiędzy uczestnikami zabawy, poprzebieranymi za Elvisów i Audrey Hepburn najpierw dochodzi do szarpaniny, a później do morderstwa. Nie wiemy kto bierze udział w zajściu, ani kto ginie. Dopiero następne rozdziały przenoszą nas kilka miesięcy wstecz i wprowadzając nas w pozornie sielskie środowisko matek przedszkolaków, powoli odkrywają toksyczne związki, skryte urazy i sekrety, które w końcu doprowadzają do tragedii.

Głównymi bohaterkami powieści są trzy kobiety, które poznają się na spotkaniu informacyjnym dla nowych przedszkolaków. Jane dopiero wgryza się w lokalną społeczność; właśnie przeprowadziła się na wybrzeże i fakt, że mając zaledwie dwadzieścia cztery lata (jest najmłodszą ze wszystkich matek w szkole) samotnie wychowuje syna, wzbudza małą sensację w homogenicznym i konserwatywnym przedszkolnym środowisku. Przebojowa i rezolutna Madeline bierze ją pod swoje skrzydła i pomaga zaaklimatyzować się w nowym miejscu. Madeline ma już wyrobioną pozycję dzielnej matki kurki, w końcu przez przedszkole przewinęły się wcześniej jej dwie starsze pociechy. Jednak największym zmartwieniem Madeline jest fakt iż do klasy jej najmłodszej córki trafia również latorośl jej byłego męża, który dopiero w objęciach nowej (o wiele młodszej) żony, odkrył w sobie materiał na odpowiedzialną głowę rodziny. Z kolei Celeste wydaje się najbardziej nie pasować do całej trójki – zjawiskowo piękna i nieprzyzwoicie bogata, wzbudza zazdrość i pożądanie – kobiety chcą być takie jak ona, a mężczyźni chcieliby mieć ją dla siebie. Wydawałoby się, że hojnie pobłogosławiona przez los (wielki dom, synowie bliźniacy, przystojny i kochający mąż) nie ma na co narzekać, jednak jak udowadnia jej część historii, w cieniu pozornie szczęśliwego życia kryją się najmroczniejsze tajemnice.

Big Little Lies jest fantastyczne z kilku powodów. Po pierwsze – świetnie przedstawia „wojny matek”. Nie chciałabym zostać źle zrozumiana (nie chodzi bynajmniej o to, że czerpię jakąś perwersyjną przyjemność z czytania o cudzych nieszczęściach), ale uwielbiam wątki o ostrej rywalizacji, knuciu za plecami, obgadywaniu, intrygach i gnębieniu przypadkowej ofiary, czy to w środowisku szkolnym, czy przedszkolnym, czy jakimkolwiek innym. A to dlatego, że tylko w świecie fikcji ofiara nagonki ma szansę na sprawiedliwość – knucia wychodzą na jaw, główna intrygantka zostaje obnażona, a bohaterowie dostrzegają własne błędy i przepraszają poszkodowaną. A chyba w żadnym innym środowisku rywalizacja nie jest aż tak wyraźna, jak właśnie wśród matek; nie ważne czy mówimy o tych świeżo upieczonych (Miałaś cesarkę? Phi, to nie jest prawdziwy poród!), o matkach przedszkolaków (Mój syn chodzi na lekcje fechtunku, jazdę na quadach i klingoński, lepszego startu w życiu nie mogę mu dać), czy dzieciaków wieku szkolnym (Nasza córka jest wybitnie zdolnym dzieckiem, dlatego ma nauczanie indywidualne, w końcu nie będzie równać w dół). W Big Little Lies matki to tygrysice, które gotowe są rzucić się do gardła każdemu, kto zagrozi ich potomstwu – nawet jeśli będzie to inny przedszkolak. W książce spotykamy wyjątkowo toksyczny konflikt, ponieważ przekracza on granicę zatargów pomiędzy rodzicami i doprowadza do gnębienia dziecka przez dorosłych. Jest tutaj wiele scen, które sprawiały, że aż hiperwentylowałam z oburzenia. Cały wątek robi tym większe wrażenie im bardziej zdajemy sobie sprawę, że zachowania bohaterów nie są tutaj całkiem wydumane. Takie matki naprawdę istnieją (ba! Ja sama takie znam) i z samiczą wściekłością będą gloryfikować własne dziecko, nie dopuszczając do wiadomości, że dla jego własnego dobra powinny je zdjąć z piedestału.

Jednak jeszcze więcej do myślenia dała mi inna warstwa fabuły – ta, która odkrywa przed nami brutalnie prawdziwy obraz przemocy wobec kobiet. Czytałam już mnóstwo powieści z takim wątkiem, jednak według mnie dopiero Big Little Lies nakreśliło wiarygodny portret maltretowanej kobiety i jej wewnętrznych dylematów. Przyznam, że osobiście nie znam kobiety, która doświadczyłaby fizycznej przemocy ze strony partnera, ale czytając wewnętrzne monologi jednej z bohaterek książki nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia jak bardzo wydają się prawdziwe. Bita kobieta wierzy, że to ostatni raz, bierze na siebie całą winę, twierdząc, że w jakiś sposób na to zasłużyła oraz usprawiedliwia mężczyzną, twierdząc, że go sprowokowała. A co najgorsze – nie potrafi odejść. Moriarty w swojej powieści próbuje udowodnić, że przemoc domowa to nie tylko patologia z półświatka i może zdarzyć się w każdym domu. Nawet tym pozornie ciepłym i szczęśliwym, z wypucowaną podłogą, wakacjami all inclusive i zdjęciem uśmiechniętych dzieciaków na fejsie. Widać, że autorka bardzo przyłożyła się do zgłębienia psychiki kobiety doświadczającej przemocy – w bibliografii, odwołuje się do naukowych opracowań i materiałów z ośrodków niosących pomoc takim osobom. Co więcej da się tutaj wyraźnie wyczuć jej osobistą intencję, aby z historii przedstawionej na kartach powieści uczynić wyraźny manifest i dobitnie podkreślić, że w dzisiejszym świecie nie ma przyzwolenia na to, aby jakikolwiek mężczyzna krzywdził kobietę.

Może zabrzmi to jak banał, ale od książki naprawdę nie można się oderwać – choć fabuła rozwija się powoli i obfituje w wiele scen z codziennego, rodzinnego życia, czyta się ją wyśmienicie. To zasługa wspomnianego już stylu autorki. Uwielbiam, kiedy w czasie czytania książki łapię się na tym, że pisarz tak jakby wyjął komentarz z mojej głowy, tylko ubrał go w o wiele bardziej inteligentne słowa, tak, że nie pozostaje mi nic innego jak tylko wykrzyknąć „No dokładnie!”. Całą drogę do punktu kulminacyjnego historii można się rozkoszować bezbłędnie uchwyconym kobiecym punktem widzenia – mnóstwo tutaj humoru, ciętej riposty i trzeźwych obserwacji. A jeśli dodamy do tego jeszcze opowieść z mocnym przesłaniem i intrygujących bohaterów, otrzymujemy naprawdę wyśmienitą książką, którą niniejszym serdecznie wam polecam.

Podobne posty