„Nie mam co czytać'” jako problem egzystencjalny

11 sierpnia 2015
Przez grupy książkowe na FB, do których (niekiedy z mniejszym lub większym bólem) należę, co rusz przewijają się posty z gatunku „nie mam co czytać, polećcie coś!”. Po tym zazwyczaj padają przykłady, do których ewentualne rekomendacje mają być podobne (dobre fantasy, erotyki, romanse, ludzkie potrzeby czytelnicze nie znają granic). A niekiedy na samym wykrzyknieniu rozpaczy się kończy i pojawia się prośba o polecenie czegokolwiek (tzw. „jakiejś ciekawej książki” – pojęcie nie tylko enigmatyczne, ale i wywołujące u mnie cichy jęk). I przyznam, że takie prośby zadziwiają mnie najbardziej, bo nie rozumiem jak można zdać się na łaskę (i niełaskę) preferencji zazwyczaj anonimowych osób, o których gustach nic nie wiemy. Takie wątki na forach zamieniają się zwykle w długą litanię, w której każdy po prostu podrzuca swoje ulubione lektury. Wysupłanie z takiej listy książek rzeczywiście wartościowych graniczy z cudem. Dlatego dla mnie, rzucanie w internetowy eter podobnych zapytań jest zupełnie bez sensu.

Tym bardziej, że wspomniany problem jest mi całkowicie obcy – tak się składa, że nigdy nie mam problemu z wyborem książki do czytania. Ba! Moja lista lektur jest rozpisana na kilka miesięcy do przodu, a pozycje, po które chciałabym sięgnąć w nieco dalszej przyszłości można liczyć w setkach. Jest to błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. I nie wynika bynajmniej z potrzeby skrupulatnego planowania listy lektur – ja po prostu nie znam umiaru. Z resztą, jak tu nad sobą panować, kiedy co tydzień wychodzi tyle premierowych tytułów, a w międzyczasie odkrywa się jakąś starszą genialną serię, na którą składa się, załóżmy, siedem tomów? Zgroza!

Mój książkowy problem to konsekwentne trzymanie się danej listy i dokańczanie raz zaczętych książek (na chwilę obecną zaczętych mam jakieś pięć różnych, z czego kilku nie brałam do rąk od prawie roku). Wiąże się z tym również kwestia sumienia – bo widzicie, na moim półkach zalega mnóstwo książek, które wcześniej kupiłam, pożyczyłam albo wyprosiłam od kogoś na prezent i nawet nie miałam czasu do nich zajrzeć. Te pożyczone chyba uwierają najbardziej (a zaraz po nich te kupione za własną krwawicę).

Z jednej strony planowanie ma swoje plusy (dla mnie na przykład jest lekcją silnej woli i próbą realizacji pewnych życiowych założeń – i dopiero teraz jak już to napisałam, dotarło do mnie jak utopijnie to brzmi), z drugiej jednak jest dla mnie źródłem nieustającej frustracji, ponieważ chcąc być jednocześnie konsekwentną, nie chcę czynić z czytania przymusu – a tym właśnie się ono stanie, jeśli nie pozwolę sobie na odstępstwa od mojej listy. Bo w końcu mogę sobie zaplanować, że przeczytam wszystkie zaległe reportaże Czarnego, tylko cóż to za przyjemność, jeśli w danym momencie mam właśnie ochotę sięgnąć po lekkie young adult na odmóżdżenie? Katować się nie mam zamiaru – lista siłą rzeczy zostaje zmodyfikowana, a kolejne pozycje spycham w stronę nieco dalszej przyszłości. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku wielkich premier – wtedy bez względu na czytelnicze zobowiązania rzucam wszystko i kupuję długo wyczekiwaną nowość. Jestem w stanie trzymać się jakiegoś książkowego planu, ale jest to przywiązanie dość lekkie i często zmienne.

Dlatego właśnie problem pod tytułem „nie mam co czytać” mnie nie dotyczy. Ale jestem w stanie zrozumieć, że wiele osób może rzeczywiście potrzebować delikatnych wskazówek. W związku z tym chciałabym podzielić się z wami moją listą książkowych źródeł inspiracji – kto podpowiada mi, co czytać? Czyje opinie liczą się dla mnie najbardziej? Moja lista lektur nie wzięła się z powietrza – jest efektem długiego śledzenia blogów, portali czytelniczych i list bestsellerów. Przy czym będę tutaj uczciwa i zaznaczę, że to nie są źródła odpowiednie dla każdego. Wystarczy spojrzeć na gatunki, o których piszę najczęściej i samemu odpowiedzieć sobie na pytanie, czy są to książki dla was. A mowa to głównie o young adult, fantasy, reportażach no i naturalnie komiksach.

Po pierwsze: Goodreads

Ja wiem, że mamy swoją rodzimą kopię tego największego portalu książkowego, ale wierzcie mi – w porównaniu z oryginałem nie jest kupy kłaków warta. Poziom recenzji na Lubimy Czytać sięga niekiedy niżej niż najgorsze książkowe blogaski, a na widok kolejnej recki zaczynającej się od słów: „Wyobraź sobie, że…”, albo w inny sposób nakazującej postawić się w sytuacji głównego bohatera (ludzie, jest tyle innych sposób na rozpoczęcie recenzji!) krew się we mnie burzy. Dlatego sama używam LC tylko do bezwstydnej kryptoreklamy, ale absolutnie nie polecam go jako źródła książkowej inspiracji. Pod tym względem Goodreads sprawdza się o wiele lepiej, zwłaszcza jeśli chodzi o prężnie działającą społeczność fanów YA; tutaj jest kilka profili, których wręcz nie wypada nie śledzić. Po pierwsze absolutna rekordzistka, jeśli chodzi o prędkość czytania, czyli Khanh (Clowns, Nightmares, and Bunnies). Khanh potrafi dodać kilka recenzji w tygodniu. Ma bardzo surowe podejście do czytanych książek – bardzo rzadko zdarza się, aby oceniła coś na 5 gwiazdek. Często rozmijamy się w ocenach – potrafi całkowicie zmieszać z błotem coś, co mnie bardzo się podobało. Jednak jeśli jakaś książka dostanie od niej wysoką notę, możecie być pewni, że to murowany hit. Zaraz za nią mamy StephSinclair. Na jej profilu powinniście szukać wszystkich nowości YA, ponieważ zawsze dostaje świeże egzemplarze recenzenckie (czego oczywiście cholernie jej zazdroszczę, bo niestety w Polsce nie ma szans na dostawanie ARCów z USA). Nie zawsze zgadzam się z jej ocenami, ponieważ uważam, że w wielu przypadkach reaguje zbyt entuzjastycznie na słabsze książki, niemniej jednak warto śledzić jej profil. Nieco bardziej ufam recenzjom Emily May , która pisze zarówno o YA jaki i NA, a jej teksty naprawdę świetnie się czyta. Podobnie jak ja Emily cechuje zdroworozsądkowe podejście i nie ma skrupułów jeśli chodzi o skrytykowanie przehypowanej (piękne słowo) nowości, a jednocześnie potrafi wpaść w typowo fangirlową euforię, kiedy uzna książkę za wyjątkowo dobrą. Inne profile, na które zaglądam to m.in. Wendy Darling oraz Debby .

Po drugie: vlogi

Zdążyliście już pewnie zauważyć, że nie polecam żadnych polskich profili. Cóż, nie będę ukrywać, że ani niespecjalnie takich nie szukam (ponieważ poza reportażami właściwie nie czytam książek polskich pisarzy, a jeśli jakaś zagraniczna książka wyda mi się interesująca, to stanie się tak z pewnością jeszcze zanim pojawi się u nas na rynku), ani wydają mi się interesujące. Istnieje tylko kilka blogów książkowych, które czytam i to nawet nie w poszukiwaniu dobrych książek, tylko dlatego, że podoba mi się, jak ich autorzy piszą (najlepsze dwa: Krytycznym Okiem i Dzień później). A skoro już o videoblogach miała być mowa, to przyznam, że tych polskich nie oglądam prawie w ogóle ponieważ… w większości przypadków nie mogę przełknąć maniery prowadzących. Z tego samego powodu nie będę wam polecać jednego z najpopularniejszych obecnie vlogów książkowych czyli polandbananasBOOKS – dziewczątko jest śliczne i nawet zdarzy mi się zgodzić z jej opinią (choć zbyt często ekscytuje się książkami, które ja uważam za durne, ale to akurat zwalam na różnicę wieku), ale ilekroć zaczyna kwiczeć do kamery, jęczeć, płakać i zachowywać się jak 5-latka, to ja wysiadam i mówię – DOŚĆ. Z resztą wielu popularnych vlogerów z USA ma taką dziecinno-aktorską manierę, która dla mnie jest nie do zniesienia. Na szczęście większość z nich przez cały czas mieli podobny zestaw książek, dlatego oglądanie jednego kanału wystarczy wam za oglądanie wszystkich (polandbananasBOOKS, jessethereader i KatyTastic to w ogóle mieszkają blisko siebie i bardzo często nagrywają filmy wspólnie), dlatego jeśli mam wam kogoś polecić to wybierzcie KatyTastic (ponieważ fonicznie jest najbardziej znośna z tej całej popularnej trójcy). A moją ulubioną vlogerką i recenzentką książek w ogóle jest Regan z Peruse Project. Mimo, że kilka lat młodsza ode mnie, Regan wyłamuje się z oklepanego wizerunku YA fangirl i sięga nie tylko po high fantasy, ale i reportaże, klasykę i opowiadania. Bardzo przyjemnie się jej słucha, nie robi z siebie idiotki przed kamerą i widać, że ma dziewczyna poukładane w głowie. To dzięki niej na moją listę trafiły książki Sandersona, za co do końca życia będę jej ogromnie wdzięczna.

Po trzecie: listy bestsellerów

Tylko oczywiście nie ta z Empiku. Ja lubię sobie zerknąć na Amazona (amerykańskiego i brytyjskiego), no i naturalnie New York Timesa. Problem z listami polega na tym, że nie można im ufać, bo nie trafiają na nie książki dobre, tylko takie, którym wydawnictwo zapewniło najlepszą kampanię marketingową. Obecność na listach bestsellerów nigdy nie powinna być jedynym wyznacznikiem wartości książki – w końcu na szczyty na ich szczyty wspinały się już wcześniej moje literackie arcynemesis czyli Greye, Rywalki i inne pierdolety. Dlatego bardziej niż źródło inspiracji, traktowałabym je raczej jako sposób na rozeznanie, co w książkowym świecie piszczy – jeśli coś trafi na listę NY Timesa, to możecie być pewni, że w ciągu kilku lat pojawi się również i u nas i pewnie będzie o tym głośno (więc kiedy cały kraj będzie szalał za jakąś pozycją, będziecie mogli wykazać się niebywałym hipsterstem i powiedzieć, że czytaliście ją już w zeszłym roku).

Po czwarte: wszystko inne

Przede wszystkim chciałam wam serdecznie polecić audycję Michała Nogasia Z najwyższej półki i wszystko, co posiada trójkowy znak jakości. Jest to jedno z niewielu źródeł, które jest w stanie przekonać mnie do czytania polskiej literatury. Zaraz po nim znajdzie się katalog Wydawnictwa Czarne, absolutnego giganta w dziedzinie literatury faktu – ofertę mają tak szeroką, że z pewnością każdy znajdzie tam coś dla siebie (od siebie dodam, że jest to wydawnictwo, na którego książki wydaję chyba najwięcej kasy ever – za nastolęctwa nawet JPF tyle na mnie nie zarobił). A na koniec podrzucę wam również smaczek lokalny – rodowitym krakowianom wspominać o niej nie trzeba, ale może nie wszyscy przyjezdni słyszeli, że Księgarnia Naukowa jest absolutnie fantastyczna i znajdziecie w niej książki, których w innych placówkach ze świecą szukać. Na moje nieszczęście, za czasów studenckich mieściła się dokładnie na mojej trasie uczelnia-mieszkanie. Portfel był lżejszy, ale za to serce ciężkie z satysfakcji.

Podobne posty