„Moja Lady Jane” – recenzja

7 sierpnia 2017

Jane Grey to nie miała łatwego życia. Nie dość, że urodziła się w dość nieprzyjaznych dla kobiet czasach, to jeszcze zrobiono z niej pionka w politycznej grze o tron Anglii. Kilka podpisów w odpowiednich miejscach i rach-ciach-ciach – zamiast córek Henryka Najlepszego-Męża-Na-Świecie VIII, na tronie zasiada siedemnastoletnia Jane. Oczywiście takie mącenie przy sukcesji, zwłaszcza za plecami dwóch córek Henryka – Marii i Elżbiety – które ostrzyły sobie pazurki na tron, nie mogło skończyć się dobrze. Dlatego po dziewięciu dniach Jane wraz z mężem została skazana na śmierć i ścięta. Do ostatnich chwil próbowała zachować resztki godności, jednak za sprawą obrazu Delaroche’a w kulturze utrwalił się moment, gdy dziewczę wpada w panikę, bo z zawiązanymi oczami nie jest w stanie znaleźć pieńka, na którym ma złożyć swą niewinną, młodą główkę.

Smutny to koniec dla dziewczynki, która w naszych czasach prawdopodobnie zaczytywałaby się w powieściach młodzieżowych. Właśnie dlatego trzy autorki: Cynthia Hand, Brodi Ashton i Jodi Meadows postanowiły przywrócić postać Jane Grey dla popkultury i, aby oddać dziewczęciu sprawiedliwość, napisały jej historię od nowa, tylko tym razem na zupełnie niepoważnie.

No dobrze, kawa na ławę – sama byłam zaskoczona, jak szybko dałam się tej historii kupić. Mojej Lady Jane zajęło to jakieś dziesięć stron. Po latach pochłaniania opowieści o dzielnych bohaterkach YA, narażających własne życie by ratować baśniowe krainy, zdobywać serce młodzieńca czy tam mierzyć się z piętnem wybrańca, w końcu trafiłam na młodzieżówkę, która nie zapada się pod ciężarem własnego patosu. To rzadkość, zwłaszcza w obecnych czasach galopującej popularności dystopii i epic fantasy, bo jakoś tak się przyjęło, że young adult ma po pierwsze emocjonować i chwytać za serce romansem, a nie bawić. Tymczasem Moja Lady Jane jest po prostu odświeżającą komedią, bez zadęcia, za to pełną niezobowiązującej lekkości. Ja się śmiałam. Tak, też byłam tym zdziwiona.

Próba opowiedzenia zaktualizowanej historii Jane mogłaby się nie udać, gdyby na samym początku nie wyłożono nam zasad rządzących tym światem. Prolog książki to bezpośredni zwrot autorek do czytelnika. Mówią w nim wyraźnie: hej, jest nas trójka, jesteśmy niepoważne, a ty przy naszej książce masz się przede wszystkim dobrze bawić. Więc od samego początku warunki są jasno określone – najważniejsze to nie brać tej powieści zbyt na serio. I taka postawa przydaje się już kilka zdań później, kiedy w następnym akapicie atakuje nas dwustronicowy, skondensowany strzał ekspozycji, za który inną książkę pewnie bym skrytykowała, ale tutaj robię to, o co proszą autorki – spuszczam z tonu i pozwalam sobie na odrobinę rozrywki.

Miejscem akcji może i jest szesnastowieczna Anglia, ale targające nią konflikty pomiędzy katolikami i protestantami zastąpiono czymś strawnym dla nastoletnich czytelniczek. W rezultacie zamiast wojen religijnych otrzymujemy świat, gdzie obok zwykłych ludzi żyją Eðianie (czyt. ewianie), czyli zmiennokształtni, którzy mogą się zamieniać w konkretne zwierzę. Wciąż jest to metafora na prześladowania protestanów, bo Eðianie są tropieni i wydawani w ręce sprawiedliwości, ale pozwala do kostiumowej opowieści wprowadzić odrobinę magii.

Mimo że autorki ciągnie w stronę fantasy, wciąż dość wiernie odtwarzają losy lady Jane, łącznie z groźbą niesłynnej egzekucji. Główną bohaterkę poznajemy na krótko przed tym, zanim wbrew swojej woli zostaje wydana za mąż za Gifforda Dudleya. Jane małżeństwo nie w głowie, ponieważ chętniej wyszłaby za kałamarz i papier (dziewczyna uwielbia czytać. Cudowne jest to, że do jej ulubionych lektur należą takie poematy jak wielotomowa saga na temat uprawy buraka cukrowego). Warto tutaj nadmienić, że w przeciwieństwie do większość bohaterek nastoletnich romansów historycznych, Jane nie odwołuje się usilnie do naszych współczesnych zasad dowolności kobiet w sprawie zamążpójścia, tylko wie, że jak matka kazała się wydać, to Jane się wyda, bo nie ma nic do gadania. Jedyne, czego Jane nie wie, to to, że jej małżonek o świcie zamienia się w konia, co jest wielką ujmą na honorze, zarówno dla niego, jak i całej jego rodziny. Przy okazji prowadzi to do wielu fantastycznych momentów, w których autorki nieco kpią sobie z tandetnych motywów typowych dla young adult – między innymi zamiast raczyć nas opisem pierwszego spotkania pary, podczas którego dziewczynie serce zwykle bije szybciej, a narracja winna poczęstować nas kwiecistym opisem urody młodziana, Jane spotyka Gifforda po raz pierwszy, gdy ten jest koniem. Więc otrzymujemy entuzjastyczny opis aparycji i muskulatury konia. Serio, serio.

Skoro już książka na samym początku zaznacza, że wiarygodność historyczna całej opowieści jest dla niej kwestią umowną, nic jej nie broni wkładać w usta bohaterów język współczesnych nastolatków. I Moja Lady Jane dokładnie to robi – bohaterowie rozmawiają ze sobą, jakby właśnie opuścili mury liceum, autorki co kilka rozdziałów wyskakują zza narracji jak chór grecki, co by dorzucić gdzieniegdzie nieco ekspozycji i naprawdę nikt nie przejmuję się tym, że czterysta lat temu ludzie się tak nie zachowywali.

Przedstawioną w książce historię opowiada nam nie tylko Jane, ale również Gifford i król Edward (naturalnie ten drugi w książce nie schodzi z tego świata tak szybko, jak jego historyczny odpowiednik). Chłopcy są równie wdzięcznymi narratorami, co Jane, a ich główne problemy wiele mówią o samych postaciach. Gifford, oprócz tego, że miewa kopyta, jest niespełnionym poetą, którego repertuar zamyka się niestety w tematyce hippicznej i zbożowej (dzieło jego życia to poemat pt.: „Trawę skubię w ekstazie”), a dodatkowo chłopak cierpi przez brak względów u nowo poślubionej żony. Z kolei Edward pół książki przeklina swój los nieszczęsny, ponieważ ten zrzucił na niego krztusicę. A jak łatwo się domyślić krztusica uniemożliwia uprawianie takich atrakcyjnych aktywności jak całowanie z języczkiem, w związku z czym królowi śmiertelne chorowanie jest wyjątkowo nie w smak. Dzięki temu, że bohaterowie są niezwykle sympatyczni, ich przygody, cała walka o obsadzenia prawowitego władcy na tronie i obowiązkowe romanse, składają się na wyjątkowo uroczą historię, którą spokojnie mogę każdemu polecić.

Całość to wyjątkowo zabawna i urocza odskocznia od poważnych młodzieżówek z kijem w tyłku, gdzie ratowanie świata i obalanie reżimów rodzą nieskończone pokłady angstu. Tym bardziej cieszy fakt, że to dopiero początek serii reinterpretującej historie kilku znanych Jane – następne mają opowiadać o siostrach Bronte i Calamity Jane. I jeśli ten pojedynczy przypadek, zwyczajem znanym z tego segmentu literatury, miałby dać początek nowej modzie na lekkie komedie w literaturze młodzieżowej, to ja jestem absolutnie za.

Książkę do recenzji podesłało wydawnictwo SQN.

Moja Lady Jane recenzjaMoja Lady Jane

Cynthia Hand, Brodi Ashton i Jodi Meadows

Wydawnictwo Sine Qua Non

Liczba stron: 400

 

Podobne posty