„Defenders” – ostrożna recenzja przedpremierowa

10 sierpnia 2017

Poskromcie entuzjazm. Nie spodziewajcie się po mnie takiej eksplozji hurraoptymizmu jak ostatnio. Raz dostałam nauczkę i nie mam zamiaru drugi raz naciąć się na własne projekcje, bo nie chcę później niczego odszczekiwać. Dlatego przedpremierowa (i bezspoilerowa) recenzja czterech pierwszych odcinków Defenders będzie chłodno profesjonalna i zachowawcza. A ja zacznę się cieszyć dopiero wtedy, gdy druga połowa sezonu utrzyma zadowalający poziom. Bo po pierwszej moja reakcja jest… dość umiarkowana.

Serial wprowadza członków Defenders w zupełnie oderwanych od siebie wątkach, stanowiących niejako kontynuację historii, które bohaterowie przeżywali w swoich własnych produkcjach. U niektórych wszystko jest po staremu, u innych nadeszły zmiany. Jessica nadal udaje, że pracuje jako detektyw, choć bardziej wolałaby przeprowadzać śledztwo na dnie butelki whiskey niż z którymkolwiek ze swoich klientów. Najchętniej całkiem zapomniałaby o tej całej aferze ze swoimi supermocami. Historia Danny’ego płynnie łączy się oba seriale, kontynuując jego wątek niemal od tego samego momentu, w którym pożegnaliśmy się z nim w finale Iron Fista. Luke właśnie wyszedł z więzienia i robi to, co wychodzi mu najlepiej – rozwiązuje problemy Harlemu jako dobry wujek dzielnicy. Ale najwięcej zmian widać u Matthew, ponieważ porzucił on czerwony kostium na rzecz adwokackiej togi, całkowicie odcinając się od swojego superbohaterskiego alterego. Widz nie wie, co skłoniło go do tej decyzji, ale wyraźnie widać, że bohater toczy wewnętrzną walkę i ciężko się mu odnaleźć w świecie pełnym przestępczości, z którą nie może walczyć.

Recenzenci otrzymali tylko tyle historii ile potrzeba, żeby polizać sobie serial przez szybkę. Trzeba przeczekać trzy odcinki zanim produkcja z kontynuacji solowych produkcji poszczególnych bohaterów przeistoczy się w to, na co wszyscy czekamy – opowieść o drużynie. Wydawałoby się, że twórcy wsłuchali się w głosy krytyków, którzy wcześniejszym produkcjom Marvela dla Netflixa zarzucali dłużyzny i fabularne zapchajdziury – w przeciwieństwie do swoich poprzedników Defenders składają się tylko z ośmiu odcinków. Jeśli jednak wciąż trzeba przeczekać trzy godziny, aby główny wątek nabrał rozpędu, a serial zaczął naprawdę opowiadać o tym, co ma w tytule, to scenarzyści nadal mają jakiś problem z tempem. Bo moim zdaniem Defenders w wielu miejscach wciąż przynudzają. No dobrze, pojedyncze wątki konkretnych postaci nie są skonstruowane źle, ale nie mam aż tyle cierpliwości, aby czekać pół dnia, aż czwórka głównych bohaterów zacznie w końcu wchodzić ze sobą w interakcje.

 

Bo kiedy już do nich dochodzi, jest naprawdę przyzwoicie. Na tym właśnie polega urok produkcji drużynowych – na obserwowaniu, jak lecą iskry. Oczywiście najwięcej sarkastycznych komentarzy rzuca Jessica, ale najśmieszniej jest wtedy, gdy Danny wyskakuje ze swoją standardową gadką: „Jestem nieśmiertelny Iron Fist z mistycznej krainy Kunlun”, a reszta patrzy na niego jak na idiotę. Jeśli chodzi o samego Randa, to jego postać wiele zyskuje, przebywając w towarzystwie innych bohaterów. Czy też raczej – w tłumie łatwiej jest przymknąć oko na jego najbardziej irytujące cechy (gość bynajmniej nie wyzbywa się paskudnego zwyczaju rozwiązywania problemów za pomocą worków dolarów rzucanych w maluczkich). Ogólnie rzecz biorąc, podział czasu ekranowego pomiędzy poszczególnych bohaterów jest dobrze wyważony i nie ma się wrażenia, że któregoś z nich jest za mało (co najwyżej niektórzy antyfani Iron Fista westchną, widząc, że Danny’ego jest całkiem sporo), a jak na razie najlepsze w serialu są te sceny, w których wszyscy główni bohaterowie występuja razem.

Przy okazji twórcy stosują ciekawy zabieg wizualny i osobne wątki poszczególnych postaci kręcone są w takiej palecie barw, w jakiej pokolorowany był ich solowy serial. Sceny Luke’a Cage’a są unurzane w żółciach (a poza tym w każdym kadrze z Lukiem zawsze jest żółty rekwizyt w tle, niekiedy to jest naprawdę śmieszne), u Danny’ego ekran zalewają zielenie, u Jessiki szarości z błękitem, a u Matta czerwień miesza się z intensywnym fioletem. To każe się zastanowić, jakie filtry serial zaadaptuje, gdy bohaterowie zaczną już występować na ekranie razem, ale na razie wygląda na to, że będą to jednak kolory zbliżone do stylistyki Daredevila.

Nie jestem fanką kontynuowania wątku Hand ani robienia z nich przeciwnika dla całego runu marvelowych seriali Netflixa. Z konceptu wielkich ilości ninja naraz jak na razie nie wyszło nic nowego – mistyczni wojownicy położyli dla mnie drugi sezon Daredevila i choć klimatycznie pasowali do Iron Fista, wcale nie uczynili tego serialu lepszym. Dlatego cały ich wątek mnie po prostu nudzi i trochę szkoda, że do całej afery wciągnięto tych ulicznych superbohaterów, których najlepszą cechą było to, że walczyli z bardzo przyziemnymi przeciwnikami, silnie związanymi z ich własnym kręgiem kulturowym i przeszłością (Luke Cage i Jessica Jones). W związku z tym, żeby wciągnąć Jones i Cage’a do drużyny, scenariusz musi się wysilić na mocno pretekstowe zawiązanie akcji. Bo tak naprawdę nie ma większych powodów, aby ta dwójka angażowała się w walkę.

Najciekawszym dodatkiem do Defenders jest zupełnie nowa postać Alexandry, grana przez Sigourney Weaver. Chociaż na razie trudno o niej powiedzieć coś więcej poza tym, że ma jakiś plan i najlepszą garderobę ze wszystkich dotychczasowych postaci. Alexandra specjalnie kreowana jest na kobietę zagadkę, nie wiemy nic o jej przeszłości i serial oferuje nam ledwie lekki zarys jej motywacji. To sprawia, że bohaterka wypada jednocześnie bardzo ludzko i tajemniczo, bo posiada ogromną wiedzę, do której zwykli ludzie nie mają dostępu. Niestety nie udaje się tu uniknąć klisz, bo serial zalicza obowiązkową scenę z villainem słuchającym muzyki klasycznej. Niemniej jednak w zestawieniu najlepszych przeciwników netfliksowych seriali Alexandra wciąż wypada blado obok Kingpina i Killgrave’a, za to o wiele lepiej od sztampowej Madame Gao.

Po czterech odcinkach brakuje mi tu powiewu świeżości. Na tle swoich elementów składowych Defenders nie wyróżniają sie absolutnie niczym, choć przecież solowe seriale Jessiki, Luke’a czy Iron Fista starały się (z różnym skutkiem) wybijać na tle poprzedników. Chciałabym, żeby pozostałe cztery odcinki udowodniły mi, że za powstaniem serialu stało coś więcej poza branżowym imperatywem tworzenia zbiorowej superbohaterskiej historii. Na razie jest ciekawie, ale produkcji nie udaje się uniknąć problemów z tempem fabuły. Z drugiej strony, tak na dobrą sprawę nie miałam jeszcze wielu okazji, żeby pooglądać jak Defendersi działają razem w zespole – jeśli scenarzystom uda się ten wątek poprowadzić dobrze, istnieje bardzo duża szansa, że serial okaże się sukcesem. Na razie pozostaje nam czekać.

Podobne posty