Mokry sen nerda – „Ready Player One” Ernesta Cline’a

15 lipca 2015
 Ostatnie dwa tygodnie były dla mnie urlopem zarówno od pracy jak i od bloga, co można było łatwo zauważyć po absolutnie zerowej liczbie postów na temat Comic Conu na fanpage’u (co nie znaczy, że nie poużywałam sobie na moim prywatnym profilu, ale wierzcie mi – mocno się hamowałam). Na wakacjach udało mi się przeczytać siedem książek, mniej lub bardziej poważnych, ambitnych i godnych polecenia. W związku z tym przez kilka najbliższych dni będę was raczyć moimi przemyśleniami co do tych kilku najciekawszych. Na pierwszy ogień rzucam Ernesta Cline’a i jego Ready Player One.

Zapewne nie byłam jedyną osobą, która podchodziła do tej książki z niesamowicie wysokimi oczekiwaniami. Nie dziwcie się – mam wrażenie, że w środowisku fanów popkultury pozycja ta zaczęła w pewnym momencie urastać do rangi niemalże kultowej. Zachwyty płynęły ze wszystkich stron, co odzwierciedlały ranking na portalach czytelniczych. Wszystko przez to, że Cline spreparował produkt książkowy przeznaczony dla konkretnego typu czytelnika: geeka łaknącego reprezentacji w literaturze (bo dotychczas występował w niej głównie jako sidekick głównego bohatera), wzdychającego za nostalgią szalonych lat 80-tych. I w sumie zrobił to całkiem dobrze, choć jak zwykle mam wiele zastrzeżeń.

W latach czterdziestych XXI wieku światem targają zbrojne konflikty, powszechna bieda i kryzys energetyczny. Ludzie uciekają w świat wirtualny – OASIS, czyli najbardziej zaawansowaną technicznie grę komputerową wszechczasów. OASIS to wirtualny świat, do którego przeniesiono właściwie większość ludzkiej aktywności – chodzi się w niej do szkoły, prowadzi firmy, odbywa spotkanie dyplomatyczne, rozgrywa mecze sportowe i naturalnie spotyka z innymi ludźmi. To znaczy, z tą częścią nich, którą gotowi są pokazać; użytkownicy OASIS posługują się avatarami, a te można modyfikować tak, aby zawsze wyglądać młodo, pięknie i szczupło.

Ale to nie jest książka o wpływie komputerowej rzeczywistości na człowieka (no dobra, trochę jest, ale nie tylko). Całe clue fabuły polega na tym, że James Halliday – twórca OASIS i jeden z najbogatszych ludzi na świecie – umiera. A jego ostatnią wolą jest, aby cała jego fortuna trafiła do osoby, która odnajdzie ukryte gdzieś głęboko w grze wielkanocne jajo. Cały wirtualny świat rzuca się na poszukiwania, ale szczęście najbardziej sprzyja temu jednemu niepozornemu nerdowi, który okazuje się być naszym głównym bohaterem. Do biegu, gotowi, PRESS PLAY!

Fenomen Ready Player One można łatwo wytłumaczyć – któż nie dałby się uwieść tyloma odniesieniami do kultury popularnej. W książce aż się od nich roi, ponieważ aby rozwiązać zagadki pozostawione przez Hollidaya, niezbędna jest wiedza o epoce, w której się wychował, czyli rzeczonych latach osiemdziesiątych. Pierwsze gry komputerowe, specyfikacje sprzętu Atari i Commodore, scenariusze z Dungeons & Dragons, dialogi z Zaklętej w sokoła, nie wspominając już o tak oczywistym kanonie jak Gwiezdne Wojny, Star Trek, Władca Pierścieni – bohaterowie książki całą tą wiedzę muszą mieć w małym palcu i wciąż bombardują czytelnika popkulturalnymi nawiązaniami. Znajdziecie tutaj odniesienie właściwie do każdej możliwej nerdowej franczyzy, z Firefly i anime włącznie. I to jest bardzo miłe, to całe czytanie o rzeczach, które nas fascynują i są bliskie naszemu sercu. Bardzo możliwe, że wielu z was w czasie czytania zaleje fala wdzięczności w stronę autora: awww autorze, dziękuję, że napisałeś tą książkę właśnie dla mnie!

Jednak pomimo całego hype’u i wspomnianego długu wdzięczności, jaki autor u nas geeków zaciągnął, wystawiając nam tak sympatyczny pomnik, Ready Player One jest ino jedynie czytadłem, które literacką miałkość rekompensuje czytelnikowi permanentnym nerdgasmem. Gdyby wysupłać fabułę z całego zalewu fandomowych faktów okaże się, że jest kolejną sztampową opowieścią o niepozornym dzieciaku ratującym świat i zdobywającym przy okazji dziewczynę. No i jest tu również ta wstrętna, zła korporacja, z zewnątrz poczciwa i pełna dobrych chęci, od środka bezwzględna, bez skrupułów mordująca ludzi, którzy staną jej na drodze (w pewnym momencie nasz bohater określa ich mianem „faszystów”, ponieważ chcą wprowadzić opłaty za korzystanie z OASIS, co wywołało u mnie atak śmiechu, bo udowadnia jak bardzo amerykocentryczna jest to książka, bo chyba nigdzie indziej nie szafują się pojęciem faszyzmu z taką lekkością i tak bardzo bez zrozumienia).

W niektórych momentach natężenie geekozy zaczynało być już nieznośne i widać było, że autor wrzuca kolejne nawiązania, tylko po to aby zmylić czytelnika i ukryć fakt, że właściwie nie ma nic świeżego do powiedzenia (większość popkulturowych wtrętków bynajmniej nie popycha fabuły do przodu). W rezultacie przy kolejnej już scenie, w której bohater musi odgrywać dialogi z Łowcy Androidów zaczęłam się autentycznie nudzić; z resztą sposób opowiadania historii również pozostawia wiele do życzenia – narracja przypomina niekiedy listę wyliczeń: zrobiłem to, zrobiłem tamto, poszedłem tam, chwyciłem tamto. Miałam mnóstwo frajdy z całego tego geek festu, ale nie trudno jest zauważyć, że autor bardzo często wykorzystuje go w roli zasłony dymnej i próbuje ukryć fakt, że w gruncie rzeczy nie jest zbyt lotnym pisarzem.

Chyba najbardziej zirytowało mnie tutaj znowu hołdowanie stereotypowemu wizerunkowi jedynego true nerda – jestem brzydki, jestem gruby, nie mam znajomych (poza kręgiem geeków z podobnego poziomu wykluczenia), dziewczyny mnie przerażają, nikt mnie nie rozumie. Ewentualnie ta sama kombinacja w wersji kobiecej. Buhuu, wypłacz mi rzekę. Ja wiem, że mainstream nie obfituje w produkcje (właściwie poza Big Bang Theory nic innego nie przychodzi mi w tym momencie do głowy), które robią z fandomu motyw przewodni, ale naprawdę moglibyśmy już zacząć powoli kończyć ze schematem geeka- wyrzutka. Nie trzeba być skrajnym introwertykiem, ani mieć problemów z integracją społeczną aby być prawdziwym entuzjastą popkultury.

Ogólnie mówiąc Ready Player One jest całkiem przyjemną, lekką lekturą, która cieszy geekowe serce, ale mam z nią kilka poważnych problemów. Nie odbierały mi przyjemności z czytania, ale sprawiły, że musiałam wyłączyć receptory odpowiedzialne za odbiór odpowiednio zbudowanej narracji, co sprawiło, że w pewnym momencie książka zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do granicy guilty pleasure. Z uwag pobocznych dodam, że całość bardzo (ale to bardzo, bardzo!) przypominała mi Małego Brata Coriego Doctorowa (który nota bene również pojawił się na kartach powieści Cline’a! Okazuje się, że razem z Wheadonem jest od wielu lat wybierany na prezydenta OASIS i obaj cieszą się nieograniczonym zaufaniem wszystkich graczy. Awww), dlatego najlepiej będzie jeśli przeczytacie sobie obie te książki i wybierzecie, która jest lepsza.

GAME OVER

Podobne posty