Nie raz, nie dwa wspominałam już, że do powieści ze szczytów list bestsellerów podchodzę jak pies do jeża. To prawda, że niejednokrotnie zdarzyło mi się na nich naciąć, ale tyle samo razy trafiałam na prawdziwe perełki. Nie ma więc takiej reguły, która jednoznacznie stwierdzałaby, że dzieła wyeksponowane na wystawie w Empiku są złem wcielonym i zakamuflowaną opcją grafomańską. Zdarzają się jednak wśród nich takie pozycje, których poziom nie tylko wprawia mnie w stupor, ale i każe zadumać się nad kondycją współczesnego rynku wydawniczego. A konkretniej – nad mechanizmem powstawania bestsellera. Na branży książkowej, poza byciem jej częstym i intensywnym konsumentem, znam się tylko trochę, zaś promocja książek i windowanie ich na listach sprzedaży to temat, na który wypowiadać się mogę jedynie z pozycji zapalonego bibliofila, który wziąwszy do ręki daną pozycję i dokonawszy wstępnych oględzin okładki jest w stanie powiedzieć z jakich zabiegów promocyjnych marketingowcy skorzystali tym razem. Niemniej jednak jest to kwestia dla mnie niezwykle fascynująca. I chciałam się nad nią dzisiaj pochylić.
Weźmy sobie taki absolutny przebój ostatniego roku – Dziewczynę z pociągu Pauli Hawkins. Tytuł, który rozszedł się w setkach tysięcy egzemplarzy i zdominował listy bestsellerów na długie miesiące. Jego sukces każe sobie na poważnie zadać pytanie – jakież to środki dopingowe wydawnictwo dorzuciło do kociołka niesamowitości aby zarobić tyle kasy na takim gniocie? Albowiem Dziewczyna z pociągu jest książką wybitnie słabą, napisaną płaskim językiem, z miałką intrygą i odrzucającymi bohaterami. Proponuję wam więc taką zabawę – odnajdziemy w niej wszystkie zabiegi marketingowe, które mogły wpłynąć na tak ogromny sukces.
Po pierwsze – spijaj śmietankę z cudzej kawy
Nie byłoby Dziewczyny z pociągu, gdyby kilka lat wcześniej nie ukazała się Zaginiona dziewczyna Gillian Flynn (o której też kiedyś pisałam. Ale nie będę linkować, bo to był pierwszy tekst na blogu i dziś oczy mi krwawią, gdy próbuję go czytać. Nie skasowałam go jedynie z kronikarskiego obowiązku). Powieść Flynn na nowo rozbudziła popularność gatunku znanego jako thriller psychologiczny i niechcący otworzyła puszkę pandory. Ponieważ wzorem bazyliona innych wcześniejszych hajpów, rynek książki został momentalnie zalany falą bezwstydnych klonów. Pół biedy, gdyby chodziło wyłącznie o powieści wpisujące się w prawidła gatunku. Z tym, że to już nie wystarcza – ostatnie trzy lata pokazały, że nowoczesny thriller psychologiczny obowiązkowo musi zawierać te same elementy co książka Flynn: kobiecą bohaterkę, rozczarowanie związkiem, niewiarygodnego narratora i mniej lub bardziej udaną intrygę. Nie zapominajmy również o odpowiednio kojarzącym się tytule. Nie wierzycie? Kilka przykładów:
Większość powyższych pozycji reklamowana jest sloganem „następna Zaginiona dziewczyna” lub ewentualnie „dla fanów Dziewczyny z pociągu„. Wierzę, że mnóstwo osób na taki haczyk się złapie – to dla nich powstają listy w stylu „Dziesięć książek, które musisz przeczytać po Zaginionej Dziewczynie„. Jednocześnie istnieje pewna grupa czytelników, na których takie zabiegi marketingowe działają odpychająco. Zaliczam się do niej ja. Nie twierdzę, że wszystkie wydane ostatnio thrillery to bezwartościowa makulatura – zapewne znajdzie się wśród nich kilka całkiem niezłych książek. Ale żadna z nich nie będzie Zaginioną dziewczyną – będzie zupełnie inną historią. I umieszczanie czczych obietnic na okładce może odnieść przeciwny skutek i paradoksalnie – zaszkodzić danej pozycji. Bo gdy sięgnie po nią czytelnik liczący na spotkanie z kolejną „niesamowitą Amy” najprawdopodobniej będzie musiał przełknąć gorycz rozczarowania. Ale egzemplarz się sprzedał, więc kogo to obchodzi, prawda?
Po drugie – with a little help of your friends
Ja bardzo lubię Stephena Kinga. Bardzo szanuję Stephena Kinga – za tytaniczną pracę, za artystyczną płodność, nieskończone morze pomysłów. Niewielu pisarzy może poszczycić się takim tempem pisania, a King tworzy kolejne książki tak szybko, że jego wydawcy nie nadążają z wypuszczaniem kolejnych pozycji na rynek. Drugą równie intensywnie uprawianą przez Kinga czynnością jest pisanie blurbów na okładki. Gdyby tak przejść się po księgarni i przejrzeć wszystkie książki, które ostatnio polecał, można by sobie zadawać pytanie – ile „ulubionych książek” w jednym roku może mieć autor? Wydaje się, że pod tym względem King nie zna ograniczeń. Jego blurba znajdziemy również na okładce Dziewczyny z pociągu – „Znakomity thriller. Nie mogłem się oderwać przez całą noc” (nie ośmieliłabym się zasugerować, że ocena ta jest nieszczera. Zastanawia mnie tylko w jakich okolicznościach została zarejestrowana. Niektóre okładkowe „polecanki” od słynnych pisarzy brzmią tak jakby jakiś stażysta działu reklamy w wydawnictwie przydybał ich w tunelu, przy przesiadce z jednej linii metra do drugiej i poprosił aby na szybko krzyknęli przypadkową zbitkę słów zanim zamkną się za nimi drzwi wagonu). Nie twierdzę, że tak nie było – kto wie, może dzieło Hawkings rzeczywiście zafundowało Kingowi bezsenną noc. Ale coś we mnie słabnie kiedy przypominam sobie jak długo sama męczyłam się, aby książkę dokończyć. Może to wiara w prawdziwość słów Kinga? A może w samego Kinga? W każdym bądź razie po pisarzu takiego kalibru oczekiwałabym jednak polecania mi książek rzeczywiście wartych mojej uwagi. Dziewczyna z pociągu taką książką nie jest.
Po trzecie – obiecuj cacanki
Skoro już ustaliliśmy, że Dziewczyna z pociągu trzyma się kurczowo spódnicy Zaginionej Dziewczyny, czas przejść do tego, co się z tym faktem wiąże – Hawkins musi dać czytelnikom to, czego po takim klonie oczekują, czyli główną oś fabularną i zajmującą intrygę. Historia prezentuje się mniej więcej tak:
Główna bohaterka – Rachel – jest poturbowaną przez życie alkoholiczką, dla którym najprzyjemniejszymi chwilami w ciągu dnia (poza momentem otwarcia kolejnej butelki wina) są te, które spędza podróżując pociągiem. Jej codzienna trasa przebiega obok domu idealnego, zamieszkałego przez idealne małżeństwo. A przynajmniej taki obraz Rachel kreuje w swojej głowie – obserwując codziennie wycinek z życia obcej pary dopowiada sobie ich biografie, problemy rodzinne i projektuje na nich własne niezrealizowane ambicje. Wszystko jednak zmienia się gdy Rachel przez przypadek staje się świadkiem sceny, która ten wyidealizowany obraz burzy. A sytuację jeszcze bardziej komplikuje nagłe zaginięcie obserwowanej przez nią kobiety jakiś czas później. Pikanterii całej historii dodaje fakt, że sąsiadem zaginionej jest były mąż Rachel – ten sam, który wcześniej porzucił ją dla młodszej kobiety i teraz ma z nią dziecko.
Ot, intryga. To jest właśnie ta rzecz, na której powieść się całkowicie wykłada. Zagadka jest tu bowiem koszmarnie wtórna, a inteligenty czytelnik jest w stanie domyślić się rozwiązania gdzieś w okolicach połowy książki. Jeśli więc ktoś da się złapać na porównania do Zaginionej dziewczyny i będzie się spodziewał po Dziewczynie z pociągu błyskotliwej rozgrywki pomiędzy bohaterami, czy wodzenia czytelnika za nos – spotka go gorzkie rozczarowanie. To nie jest dobrze wymierzona historia – rozkręca się zbyt powoli aby utrzymać uwagę i kończy się zbyt gwałtownie, pozbawiając czytelnika okazji do jej przetrawienia. Jeśli ktoś ma ogromną potrzebę oddania sprawiedliwości autorce, na upartego można docenić odpychającą główna bohaterkę. Rachel nie tylko nie wzbudza sympatii (wciąż próbuje postawić się w centrum wydarzeń, nieustannie wymaga zainteresowania i uwagi, przeszkadza w śledztwie, nachodzi świadków – wszystko dlatego, że w całej historii chce odegrać jak największą rolę), ale przez jej alkoholizm nie można ufać jej punktowi widzenia, ponieważ zapomina wydarzenia ważne dla śledztwa i myli chronologię. Z tym że, to nie był pomysł Hawkins – niewiarygodnego narratora wykorzystała już wcześniej Flynn.
Po czwarte – mierz nisko
Największą różnicę pomiędzy obiema Dziewczynami widać w języku i treści narracji. Co by nie mówić o książce Flynn (a sama przyznaję, że w ostatecznym rozrachunku podobała mi się umiarkowanie), autorka do maksimum wykorzystała w niej cały „psychologizm” związany z gatunkiem. A to znaczy, że nie tylko stworzyła skomplikowanych, nieprzewidywalnych bohaterów, ale posiliła się również na analizę pewnego zjawiska – w tym przypadku był to trop „cool girl”, czyli domniemanej postawy niektórych kobiet, zgodnie z którą aby przypodobać się mężczyźnie należy wznieść się ponad stereotypowe kobiece przywary i okazać zainteresowanie rzeczami zarezerwowanym dotychczas dla mężczyzn. Nie koniecznie musimy wierzyć w to, że zjawisko takie rzeczywiście istnieje, ale trudno nie przyznać, że obserwacje Flynn zawarte w książce były dość interesujące i to nie tylko te dotyczące wojny płci, ale również różnic klasowych, wychowywania dzieci itede.
Tymczasem Dziewczyna z pociągu nie sili się na podobne analizy. Właściwie trudno odnaleźć w niej jakąkolwiek głębszą refleksję niezwiązaną z aktualnym tokiem wydarzeń. Powieść Hopkins to sucha relacja – wypełniona krótkimi zdaniami litania czynności, wykonanych przez bohaterkę w czasie przejścia od punktu A do punktu B. To nie jest thriller psychologiczny, tylko po prostu czerstwy kryminał udający dreszczowiec. Równie dobrze można go było dołączyć jako gratis do któregoś z poczytnych tygodników. Tym bardziej, że pozbawiona głębi warstwa narracyjna specjalnie została napisana w taki sposób, aby nie spychać myśli czytelnika na boczne tory i nie zajmować go kwestiami niezwiązanymi z głównym wątkiem. Ale wciąż reklamuje się ją jako thriller psychologiczny, czyli twór, który powinien jednak wykraczać nieco poza klasyczne whodunnit?.
Po piąte – obiecuj więcej cacanek, czyli sfilmuj się
Jedną z najbardziej znienawidzonych przeze mnie zagrywek przy promocji książki jest dodawanie na okładce informacji o nadchodzącej ekranizacji. Wróć, nawet nie o ekranizacji – o sprzedaniu praw filmowych do konkretnej wytwórni. Akurat w przypadku Dziewczyny z pociągu film rzeczywiście powstaje i zobaczymy w nim sporo znanych twarzy (w Rachel wcieli się Emily Blunt, zaś w męża zaginionej kobiety – Luke Evans), ale kiedy książka ukazała się u nas, ekranizacja nie była jeszcze taka pewna, więc z okładki dowiadujemy się, że prawa do niej posiada Dreamworks. Dlaczego nie cierpię takich sloganów? Bo to, czy na podstawie danej książki zostanie nakręcony film nie oznacza automatycznie, że książka jest dobra. Kino widziało już wiele ekranizacji słabych powieści. To raz. A dwa – sama sprzedaż praw filmowych nie oznacza automatycznie, że w film w ogóle kiedykolwiek powstanie. Na moich półkach stoi wiele książek z podobnymi hasłami na obwolucie, z których tylko połowa rzeczywiście trafiła do kin. Kuszenie czytelnika ewentualną ekranizacją jest według mnie okropnie nieuczciwe i trochę poniżej pewnego poziomu – taki żebromarketing.
Ale żebromarketing jak widać się sprawdza – liczby nie kłamią, podobno co piętnaście sekund na świecie ktoś kupuje Dziewczynę z pociągu. Powieść przereklamowaną, przehajpowaną i z całą pewnością niezgodną całej sławy (i pieniędzy), którą na całym świecie zebrała. Cóż, człowiek o takich literackich porażkach musi się przekonać na własnej skórze – sama odczekałam ponad dwa miesiące w kolejce w bibliotece zanim ją przeczytałam. I to mimo że zewsząd docierały do mnie jęki rozczarowania. A to wszystko o czym powyżej napisałam? Cóż, okazuje się to mało ważne w konfrontacji z niezbywalną prawdą popkultury – wszyscy to już czytali, więc przeczytam i ja, chociażby po to aby dowiedzieć się o co tyle szumu. Ale kto wie, może po tym tekście komuś z was uda się oprzeć pokusie.