Hejtem go! Czyli o irytującej popularności złych książek

17 lutego 2015
Dziś będzie mniej recenzencko, a bardziej publicystycznie. Od czasu do czasu pozwolę sobie wrzucić kilka słów odnośnie aktualnych około kulturowych tematów, bo w tej przestrzeni dużo się dzieje i czasem trudno trzymać język za zębami, gdy ma się do czynienia z jakimś palącym zjawiskiem. Albo, jak będzie w tym przypadku – irytującym zjawiskiem. Gwoli ścisłości dodam, że zamieszczone poniżej opinie są wyłącznie moje, tak więc jeśli ktoś będzie miał ochotę rzucić się komuś do gardła po przeczytaniu tego tekstu – wie, gdzie mierzyć.

Data publikacji tego rodzaju wynurzeń nie jest przypadkowa. Ile razy w ciągu ostatnich kilku tygodni ktoś zapytał was, czy wybieracie się do kina na 50 twarzy Grey’a? Mnie – pięć. Na szczęście we wszystkich przypadkach czułam, że w powietrzu zawisło niewypowiedziane: „Boże, powiedz, że nie, powiedz, że nie, powiedz, że nie”, jakby pytający przeprowadzał na mnie jednocześnie jakiś test na poczytalność. Ale jestem pewna, że wielu z was usłyszało to pytanie całkiem serio, a może nawet nastąpiło po nim złowrogie „Może pójdziemy razem?”.

Przechodząc do meritum – żyjemy w czasach, kiedy na listach bestsellerów lądują nędznie złe książki, a na ich podstawie kręci się potwornie złe filmy. Powiecie, że to nic nowego, że od lat sytuacja wygląda identycznie. Tylko, że o ile nawet w ostatnich bestsellerach o wątpliwej jakości, przy dużej ilości dobrej woli można odnaleźć jakieś pozytywy (tak, nawet w Zmierzchu), to okładka 50 twarzy Grey’a powinna ilustrować w encyklopedii hasło „największy gówniany troll literatury XXI wieku”.

Podejście zdroworozsądkowe podpowiada mi, aby całą tą sytuację zignorować i żyć dalej w spokoju, zakopując się w takich książkach, jakie lubię. No bo skoro taki typ „literatury” mi nie odpowiada, to dlaczego w ogóle się nim przejmuję? W końcu co roku na rynku pojawia się mnóstwo gniotów i żaden z nich nie wywołuje takiej sensacji. A 50 twarzy Grey’a znalazło się pod ostrzałem krytyki dlatego, że zdobyło popularność. „Pewnie zazdrościsz”, „Jak tak ci się nie podoba to napisz lepsze”, „Trzeba docenić wysiłek autorki!”. Blah, blah, blah. W nosie mam podejście zdroworozsądkowe. Jeśli nie mogę włączyć radia, telewizora albo Internetu nie będąc jednocześnie bombardowaną zmasowaną promocją tego pożal się boże hitu walentynkowego, to jest to też moja sprawa i mam prawo dać wyraz mojemu wewnętrznemu BLEH na tę serię. Ale nie tylko dlatego – uważam, że takie książki psują rynek. I Zmierzch też do tego zaliczam. Bo kiedy wchodzę do EMPIKu czy innego gastronomicznego, z półek atakuje mnie nie tylko Grey, czy Edward ale armia równie miałkich klonów o jeszcze bardziej seksownych kochankach i jeszcze bardziej magicznych stworach zakochujących się w jeszcze bardziej zwyczajnych dziewczynach. Bo takie książki nie powstają dlatego, że ich autorzy chcą pokazać nową jakość, zreformować gatunek, albo poruszyć kolejny problem społeczny. One mają sięgnąć do portfela nieodpornych na literacki marketing czytelników (a w tym są akurat wyjątkowo dobre. Gówniane serie mają genialny marketing, aż ręce same składają się do oklasków na myśl o kampaniach wielkich wydawnictw – bra-vo panowie marketingowcy, bra-vo) i to nie raz, a dwa, bo potem w dobrym tonie jest jeszcze udanie się na produkcję filmową do kina. Nie czuliście pokusy? Ani trochę? Nie dziwię się absolutnie osobom, które czuły. Bo trudno nie zacząć się łamać, kiedy wszyscy dokoła rezerwują bilety do kina na walentynki (a u nas trzeba było to robić dwa tygodnie wcześniej, bo podobno wszystkie seanse już wykupione), a ty zaczynasz się zastanawiać, czy oto nie omija cię filmowe wydarzenie dekady, a w końcu głupio nie wiedzieć o co chodzi w filmowym wydarzeniu dekady. Nie daj się, oni właśnie tego chcą. They will eat you for breakfast and munch on your soul.

Ustalmy podstawową rzecz, zapiszmy ją tutaj i zapamiętajmy – 50 twarzy Grey’a to bardzo zła książka. Nie tylko ze względu na wartość literacką, ale przesłanie i ślad jaki odcisnęła na popkulturze. I stwierdzam to z całą powagą, mimo że (teraz – uwaga) nie przeczytałam jej. Słyszę świst wstrzymywanych w niemym oburzeniu oddechów. Widzę te brwi wędrujące wysoko do góry. „Ale jak to – nie przeczytałam? Jak tak w ogóle można? Jak można wypowiadać się na temat książki, której się nie przeczytało od deski do deski, nie przeanalizowało za pomocą odpowiedniej metodologii i nie podjęło próby odnalezienia w niej niezaprzeczalnie obecnej głębi, którą przy odrobinie dobrej woli można zauważyć tuż pod powierzchnią cuchnącego porno-romansu?”.

Ano, pardon my French, kurna można. Moja dobra wola skończyła się po kilkudziesięciu stronach książki, ponieważ podjęłam karkołomną próbę przebrnięcia przez to czytadło i poległam. I uważam, że jeśli książka jest aż tak zła, że obcowanie z nią sprawia niemal fizyczny ból, to nie widzę potrzeby dotrwania do końca, aby czuć się w pełni uprawnioną do stwierdzenia, że ssie. Ponieważ to nie jest jeden z tych momentów kiedy porzucam książkę, bo to po prostu nie moja bajka. Co więcej, czuję, że odpowiedni erotyk mógłby wręcz idealnie trafić w moje gusta, pod warunkiem, że byłby napisany choć odrobinę lepiej niż sprośne fanficki, których w Internecie jest na pęczki. Chociaż w sumie, czego ja oczekuję od książki, która sama zaczynała jako fanfick do Zmierzchu [i to jest ten moment, kiedy zaczynasz powątpiewać w sens powstania tej notki].

Przeglądając różne dyskusje na temat twórczości E. L. James na grupach czytelniczych zauważyłam, że ilekroć ktoś zdecydowanie określi jej książki jako gnioty, natychmiast pojawiają się magicy erystyki i rzucają zaklęciem ostatecznym, czyli: „TO PRZECIEŻ KWESTIA GUSTU”. Oto i on – uber argument, który w amatorskiej internetowej krytyce literackiej urósł do rangi dogmatu. I wiele osób święcie w niego wierzy. Dlatego w recenzjach praktycznie nie istnieje coś takiego jak zła, beznadzieja, niegodna polecenia książka. Są książki, które „nie trafiły w mój gust”, „mnie się nie podobają, ale może komuś innemu tak” – recenzenci chodzą na paluszkach wokół przewrażliwionych fanów, aby tylko nie dać po sobie znać, że uważają daną książkę za szmirę, bo z jakiegoś powodu ludzie bardzo źle przyjmują wiadomość o tym, że według innych ich ulubiona lektura jest gówno warta. Znam to uczucie, been there, done that. Bo w swoim czytelniczym życiu miałam bardzo dużo do czynienia z mało lotnymi książkami, mało tego, miałam z nich mnóstwo frajdy, ale nie raz zdarzyło mi się, że ktoś po zobaczeniu okładki mojego czytadła obdarzał mnie pobłażliwym uśmiechem, który bolał tak bardzo, że miałam ochotę wyjść na ulicę z transparentem „Ludzie, widzieliście? ON MNIE OCENIŁ!”. Tylko, że na litość boską, jest duża różnica pomiędzy guilty pleasure, a bezkresnym uwielbieniem dla 50 twarzy Grey’a. I widzę, że nawet niektóre ze znanych i szanowanych przeze mnie person jakoś nie potrafią sobie z popularnością Grey’a poradzić i na siłę szukają w nim szczątkowych resztek cech pozytywnych, jakby próbując przed samym sobą usprawiedliwić ludzi, którzy to czytają.

A teraz czas rzucić łajnem w wentylator. Ponieważ jeśli już przyznaliśmy, że Grey złą książką jest, to uczciwość nakazuje pójść o krok dalej, i wyraźnie powiedzieć że za jego popularnością nie stoi jakaś niezidentyfikowana szara masa, tylko Ty droga czytelniczko (bo nie oszukujmy się, że chodzi głównie o kobiety). Twoja mama, Twoja babcia, Twoja najlepsza koleżanka i ta pani w warzywniaku, której mimochodem napomknęłaś, że jest taka książka i wszyscy ją teraz czytają. Ale skoro już pozwalam sobie rzucać kupą, to przynajmniej rozdam większości z was parasole i dodam, że całkowicie rozumiem recenzencki obowiązek, ludzką ciekawość, złapanie się na marketingowy haczyk lub po prostu chęć przeczytania książki dla tak zwanej „beki”. Ale jeśli uważasz Grey’a za pozycję co najmniej dobrą, odnajdujesz w niej ciekawych bohaterów, interesujący opis relacji damsko-męskiej, a seks traktujesz jedynie jako dodatek (taaak, powtarzaj to sobie…), to wybacz, ale przeczytałaś w życiu zdecydowanie za mało książek i poważnie masz coś nie teges z gustem.

Już, powiedziałam to. A teraz idźcie nieście tę nowinę dalej.

Pozostaje jeszcze kwestia realnej społecznej szkodliwości Grey’a. Z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu niektórzy uznają serię E. J. James za odkrywczy manifest kobiecej seksualności w literaturze. Po drugiej stronie natomiast stoją ci, którzy upatrują w nim promocji przemocy wobec kobiet. I choć duszą bliżej mi do tej drugiej opcji, to nie czuję potrzeby aby identyfikować się chociażby z akcjami bojkotującymi na tumblrze. Bo ja nie bojkotuję filmu ze względu na przekaz ideologiczny (chociaż podobno filmowa wersja jest i tak grzeczniejsza niż książka). Ja go bojkotuję bo szkoda mi pieniędzy na takiego gniota. I podejrzewam, że większością przeciwników filmu kierują podobne pobudki. A dopisywanie do takiego nędznego tworu ukrytej ideologii i podprogowych przekazów ma jedynie sprawić, że protestujący będą mogli spojrzeć z góry na fanki książki. Bo 50 twarzy Grey’a niczego nie promuje – ono wypacza obraz zdrowego związku, bo po pierwsze bazuje na niespełnionych i nieprzemyślanych fantazjach autorki (dam sobie rękę uciąć, że gdyby sama znalazła się w tak toksycznej relacji jaką wciska swoim czytelniczkom, nie byłoby już tak podniecająco), a po drugie jest po prostu ZŁĄ KSIĄŻKĄ. I basta.

Tak więc, droga miłośniczko greyowych erotyków, wiedz, że nie wyśmieję cię w autobusie (parsknę tylko w duchu, tak żebyś nie słyszała), nie porysuję ci wszystkich egzemplarzy w bibliotece ani nie podrę ci biletów do kina, ale przyjmij do wiadomości, że 50 twarzy Grey’a to paskudna franczyza. Szkoda na nią twojego czasu i pieniędzy. A kiedy już pojmiesz, że spadłaś do siódmego kręgu literackich piekieł i potrzebujesz pomocy, żeby się z niego wydostać, podnieś rękę do góry, a ja i rzesze innych ludzi dobrej woli polecimy ci coś lepszego do czytania.

grey

Podobne posty