Young adult grzech główny, czyli rant o „Następczyni” Kiery Cass

25 maja 2015
Przeczytałam złą książkę. Wróć – przeczytałam czyste ZŁO. Zło rozpleniające się po współczesnym nurcie powieści młodzieżowej i toczące ją niby rak. Co więcej – zrobiłam to z własnej nieprzymuszonej woli, na dodatek wiedząc doskonale na co się piszę. Ponieważ, droczy czytelnicy, książki Kiery Cass z serii Selection to, nie przymierzając, najbardziej gówniane YA po jakie zdarzyło mi się sięgnąć. A najnowszą czwartą część przeczytałam tylko i wyłącznie po to, aby móc ją teraz z pełną premedytacją zrównać z ziemią. Ponieważ nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłaby się okazać czymś innym niż paskudną szmirą. Ba! Była nawet gorsza niż się spodziewałam. Niniejszym prezentuję wam więc efekt hatereadingu w najczystszej postaci.

Powinnam pokrótce wyjaśnić moje motywacje – otóż jestem ogromną fanką YA. Ale dobrego YA. Uważam, że nie ma nic złego w czytaniu powieści młodzieżowych w trochę starszym, już dawno nie młodzieżowym wieku i nie wstydzę się tego. Ale, aby móc z czystym sumieniem bronić swojej postawy, czuję się zobowiązana do dbania o odpowiednią promocję dobrych tytułów i krytykowania tytułów złych. I jest jeszcze jedna sprawa: o ile pastwienie się nad książkami, dajmy na to Katarzyny Michalak można jeszcze uznać za pewien rodzaj radosnego sportu, ponieważ jej pożal się boże twórczość jest kierowana (teoretycznie) do dorosłego, czyli odpowiedzialnego za swoje doświadczenia literackie czytelnika, Kiera Cass pisze (znów – teoretycznie) dla nastolatek, więc robienie jej czarnego PRu traktuję z niejakim poczuciem misji. Po za tym do jej książek bardzo łatwo dotrzeć, bo z jakiegoś niezrozumiałego powodu (możliwe, że to ze względu na skądinąd bardzo ładne okładki) od lat lądują na szczytach list bestsellerów. I tutaj odczuwam już palącą potrzebę zainterweniowania. Leży mi bowiem na sercu problem czytelnictwa wśród młodzieży. I wiem, że jeśli teraz młode dziewczęta będą się karmić Rywalkami, to za kilka lat sięgną po Grey’a i uznają, że oto wspinają się tym samym na intelektualne wyżyny i dalej już iść nie muszą. Bo co z tego, że gówno, skoro wydrukowane na papierze, a jak papier to książka, a kto czyta książki ten mądry.

Wyjaśnijmy sobie na początek na czym właściwie polega seria książek Kiery Cass, ponieważ samo streszczenie powinno już wyraźnie pokazać z jaką skalą bullshitu mamy tutaj do czynienia. Otóż jest to baśniowa dystopia osadzona w nieokreślonej przyszłości, w której to przyszłą małżonkę młodego następcy tronu wybiera się spośród prostego ludu. Chętne panienki zgłaszają się do losowania, a te najszczęśliwsze trzydzieści kilka z nich spotyka później zaszczyt przeprowadzki do pałacu i tam konkurowania pomiędzy sobą o względy księcia. Pod czujnym okiem telewizyjnych kamer (tak, to jest reality show, co jakiś czas któraś odpada) i ku uciesze umęczonego podziałem kastowym ludu (gdyż naturalnie wybory narzeczonej dla księcia magicznie sprawiają, że wszyscy poddani zapominają o głodzie, buncie i nienawiści do monarchii). I oczywiście wśród wybranych dziewcząt jest ta JEDNA, która znalazła się tam przez całkowity PRZYPADEK, wcale nie chciała brać udziału w losowaniu i TYLKO ona uważa selekcję za idiotyzm. Na dodatek jako JEDYNA wcale nie czuje pociągu do rzeczonego księcia (w przeciwieństwie do reszty dziewcząt, które żyłki by sobie wypruły za jedno spojrzenie niebieskookiego dziedzica), a później rzecz jasne to właśnie ONA zapała do niego czystą, prawdziwą i głęboką jak morze durnych pomysłów autorki miłością.

No dobrze, ale to już wszystko było w pierwszej trylogii. Jak można się domyślić nasza heroina po przebyciu otchłani nieskończonej dramy selekcję wygrała i zaciągnęła księcia przed ołtarz. W czwartej części cyklu mamy już do czynienia z ich najstarszą córką, która…ach! czy to możliwe? ma przeprowadzić własną selekcję kandydatów na małżonka i to mimo tego, że cała poprzednia trylogia opierała się na zamyśle, że selekcja to idiotyzm i wykorzystywanie niewinnych i jeśli America Singer (bo tak właśnie nazywała się bohaterka pierwszych części. Bo wiecie, jej śmieszny kraj nazywał się kiedyś Ameryką. I Singer, bo America jest z zawodu śpiewaczką. Surprise!) wygra, to już nikt nigdy nie będzie musiał brać w tych emocjonalnych torturach udziału.

Takie oto piramidalne głupoty składają się na całą książkę. A przez to, że tym razem wszystkie wydarzenia są przedstawione z punktu widzenia królewny, która wybiera narzeczonego spośród rzeszy chłopaków jeszcze lepiej widać jak durny jest cały zamysł fabularny książki. Bo o ile Rywalki można było jeszcze uznać za w miarę niewinne guilty pleasure, to gdzieś w okolicach końca Elity przyjemność wyparowała, a zostało samo gorzkie poczucie wewnętrznej skazy, wstydliwej nieczystości wynikającej z samego faktu trzymania tych książek w rękach.

Próbując samej sobie wytłumaczyć te odczucia doszłam do wniosku, że książki Kiery Cass można spokojnie uznać za soft porno dla nastolatek. Oczywiście nie ma tam scen łóżkowych, a same akcje cielesne nie wychodzą poza namiętne pocałunki i obściskiwanie się po kątach, jednak tak samo jak samcza moc Christiana Grey’a trafia do szukających sensualnych podniet kobiet, tak też i romantyczne losy bohaterek Kiery Cass odwołują się do pierwotnych instynktów buzujących w sercach większości nastolatek – pragnienia rozdawania pocałunków (z których każdy wywołuje więcej fajerwerków od poprzedniego), przebierania w adoratorach i poczucia władzy nad nimi oraz do potrzeby bycia ubóstwianą przez wszystkich mężczyzn. Największym problemem niskich lotów YA jest to, że według obecnych prawideł gatunku sam romans wystarczy żeby książka trafiła na sklepowe półki. I nie ważne jak wielkimi bzdurami będzie nasączała papier, byleby tylko przekonać czytelniczkę, że miłość w danej historii jest psychologicznie i emocjonalnie wiarygodna.

W Następczyni już po kilku pierwszych stronach można z wysokim prawdopodobieństwem przewidzieć, kto będzie wybrankiem serca głównej bohaterki – Eadlyn. Jest to tak oczywiste, że postawiłabym na to mojego kota. Oczywiście rozwiązanie zagadki znajdzie się dopiero w następnej książce (tym razem Cass okazała się łaskawa i rozpisała swoją historię do duologię). Naturalnie aby zmylić trop autorka dorzuci nam po drodze kilka zasłon dymnych. A dokładnie – trzydzieści pięć zasłon dymnych w postaci chłopców z selekcji, którzy na przekór statystycznemu charakterowi przeciętnych osiemnastoletnich mężczyzn, przybędą chętnie do pałacu, już od progu pałając do królewny prawdziwym uczuciem, mimo że wcale jej nie znają. Otrzymujemy tym samym zgraję młodzieńców, którzy zachowują się dokładnie tak jak dziewczyny z selekcji z poprzedniej trylogii i robią wszystko żeby zdobyć względy Eadlyn – w jednej scenie nawet organizują dla niej występy, podczas których żonglują, śpiewają i deklamują wiersze. Powaga.

Sama Eadlyn to najbardziej odpychająca bohaterka powieści młodzieżowych jaką poznałam. W jej kreacji dopatruję się celowego działania autorki, która chyba miała zamiar przemienić w pewnym momencie samolubną księżniczkę w dobrą istotę, ale po drodze o tym zapomniała. Eadlyn to sucz. Co gorsza – głupia sucz. To ten typ suczy, któremu ma się ochotę wbić obcasy od własnych szpilek w oba oczodoły naraz. Przez cały czas myśli o swoich kieckach. Strofuje służbę i jest wielce zdziwiona, gdy ta się na nią obraża. Po tym jak prosty lud obrzucia ją zgniłym jedzeniem nie może rozumieć jak do tego doszło – bo myśli, że cały naród ją kocha (wyszła z tego przeżałosna scena, bo naturalnie wszyscy chłopcy z selekcji rzucają się by zasłonić ją własną piersią przez krwiożerczymi pomidorami). I cierpi bo musi dokonać selekcji, nie dopuszczając do siebie myśli, że może nie znajduje się w najgorszym położeniu z możliwych (zwłaszcza, że sama selekcja polega jedynie na braniu udziału w balach, polowaniach i organizowaniu randek). Mało tego – sama autorka również jest święcie przekonana, że Eadlyn ma ciężkie życie. Słowo daję, w pewnym momencie służąca królewny mówi do niej coś w rodzaju: „Oj panienko, rzeczywiście jesteś biedna. Za żadne skarny nie zamieniłabym mojej pracy w pralni na twoje spotykanie się z chłopcami na randkach”. AAA!!!

Chyba najbardziej irytującą cechą tej książki jest to, że udaje poważną literaturę i próbuje przedstawiać realne problemy społeczne. Kreacja prostego ludu u Cass jest tak grubymi nićmi szyta, że każdy kto choć trochę interesuje się socjologią złapie się za głowę. Autorka, a zarazem jej bohaterowie wychodzą z założenia, że zorganizowanie selekcji zadziała jak magiczna różdżka i jest jedynym sposobem na uspokojenie nastrojów w kraju. Takiego myślenia można by się spodziewać po Eadlyn, ale nie po królu Maxonie, który to sam jest świecie przekonany, że jego poddani nie marzą o niczym innym tylko o oglądaniu jak jego córka na żywo przebiera w chłopcach. Polityka w książce właściwie nie istnieje, a te nikłe jej przebłyski i sposób myślenia tamtejszej rodziny królewskiej najlepiej podsumowuje scena, w której Eadlyn żali się bratu, że nie rozumie o co chodzi ich poddanym – przecież rodzina królewska chce dla wszystkich jak najlepiej, ale to NIE ICH WINA, ŻE W PAŃSTWIE DZIEJE SIĘ ŹLE. Tak, dokładnie – przyszła następczyni tronu stwierdza, że zła sytuacja kraju absolutnie nie ma nic wspólnego z ludźmi, którzy tym krajem rządzą.

Jakby tego było mało, autorka próbuje w tej części dorzucić do akcji pierwiastek emancypacyjny i w związku z tym Eadlyn wciąż powtarza, że jest samodzielną i odważną kobietą, która o małżeństwie nie marzy i mężczyzna do szczęścia jej nie potrzebny. Oczywiście wszystkie jej zachowania temu przeczą – wiecznie musi być ratowana, nie potrafi samodzielnie podejmować decyzji, w ogóle nie myśli o tym, co jest ważne dla jej kraju i mimo że bez przerwy powtarza, że nie chce randkować przed kamerami, cała historia opiera się wyłącznie na tym jak próbuje uwodzić kolejnych adoratorów. Kreuje się przy tym na kobietę o wielkim sercu, w związku z tym każdy flirt jest przez nią uznawany za oddawanie kolejnym chłopcom przysługi – bo w końcu oni marzą o jej sympatii, dlatego jej okazywanie należy uznać za akt łaski.

I na koniec ostatnia część składowa słabego YA – morze dramatu. W tej książce każdy najmniejszy afont, każda możliwa wymiana zdań może stać się przyczyną wzburzonej emocjonalnej reakcji. Eadlyn obrywa pomidorem – płacze przez trzy dni. Zmuszają ją do zorganizowania własnej selekcji – płacze przez trzy dni. To ona całuje chłopaka – delikwent musi przyjść i zapytać, czy czasem ją swoim zachowaniem nie uraził. Ktoś na nią krzywo spojrzał – nie wyjdzie z pokoju do wieczora. BOŻE! Cała akcja tej książki napędzana jest przez kolejne kaprysy i pustą dramę. A potem młode dziewczęta czytają te bzdury i dochodzą do wniosku, że podstawą zdrowego związku jest kompulsywne obrażanie się o każdą pierdołę, nie wytłumaczenie o do chodzi i oczekiwanie, że chłop sam się domyśli i pełen skruchy przeprosi. Za to właśnie Cass dostaje najgrubszą krechę – za hołdowanie znienawidzonej przeze mnie instytucji kobiecego focha.

Książki Kiery Cass to zło. To zło literackie w najczystszej postaci – puste, nieskażone głębszą refleksją i promujące haniebne postawy i stereotypy. Boli mnie niezmiernie, że to właśnie one są jednym z najchętniej kupowanych YA ostatnich lat. Napisano dziesiątki innych, lepszych książek dla nastolatek, które przedstawiają wiarygodnie historie i bohaterki bardziej godne waszej sympatii. Wszystkich, którzy mają zamiar sięgnąć po Selection ostrzegam – robicie to na własną odpowiedzialność. Za godziny frustracji nikt wam zdrowia psychicznego nie wróci.

A następną część oczywiście przeczytam – żebyście wy nie musieli.

Podobne posty