Miasto, magia, multi-kulti – Ben Aaronovitch „Rzeki Londynu”

30 września 2015
Czytałam już całkiem sporo dobrego urban fantasy, ale pierwszy raz trafiłam na takie, które stanowi kwintesencję wszystkich najlepszych cech gatunku. Mamy tu wszystko: interesujących bohaterów, dynamiczną akcję i miasto, w którym zaciera się granica pomiędzy tym co przyziemne i magiczne. Urban fantasy ma nad resztą fantastyki tą przewagę, że naprawdę można odwiedzić miejsca, w których rozgrywa się akcja i poczuć dreszczyk na myśl o tym, że oto stoimy w miejscu, gdzie na kartach książki bohater rozmawiał z duchem. Ben Aaronovitch zrobił dla fantastycznego Londynu o wiele więcej niż J.K. Rowling, a przecież to Peron 9 i 3/4 można w rzeczywistości odnaleźć na dworcu King’s Cross, podczas gdy elementów z Rzek Londynu nie uświadczymy nigdzie. Dlatego, drodzy mieszkańcy Londynu, kiedy następnym razem będziecie mijać kościół św. Pawła w Covert Garden, wspomnijcie proszę, że zaraz obok niego demon odrąbał głowę Williamowi Skirmishowi.

Zdaję sobie sprawę, że wybranie tutaj na miejsce akcji Londyn nie jest specjalnie oryginalne. Londyn aż pulsuje literacką magią, każde dziecko to wie. Ale to jest właśnie największa zaleta książki Aaronovitcha – garściami czerpie ze znanych schematów i nadaje im nową jakość, nie obrażając jednocześnie inteligencji czytelnika. Mamy więc Petera Granta, młodego policjanta, który trafia do maleńkiej jednostki zajmującej się rozwiązywaniem spraw paranormalnych. Jednak w przeciwieństwie do innych znanych nam już wcześniej adeptów sztuki magicznej, rozwój umiejętności naszego głównego bohatera nie polega jedynie na koksowaniu zaklęć przy dźwiękach Eye of the Tiger; Peter podchodzi do szkolenia w wybitnie indywidualistyczny sposób – jest ciekawy magii i jej działania, ale wielu rzeczy uczy na własny sposób, odkrywając przy okazji dodatkowe właściwości niektórych zaklęć, o których jego mentor nie miał wcześniej pojęcia. Zaakceptowanie faktu, iż oto istnieje magiczny świat, o którym nie miał dotychczas pojęcia przychodzi mu niezwykle łatwo, ale nie jest naciągane, co sprawiło, że polubiłam go jeszcze bardziej – przyznam, że mam dość bohaterów, którzy przy zetknięciu ze zjawiskami nadnaturalnymi muszą zawsze przejść przez fazę plątania się w niedowierzaniach („to niemożliwe, że duchy istnieją, na pewno jestem szalony”) i zaprzeczeniach („to pomyłka, nie mogę być wybrańcem”). Peter nie katuje się domysłami i bierze rzeczywistość na klatę.
Wiem, że fani namaszczają do głównej roli znanego z Harrego Pottera Alfreda Enocha, ale w mojej głowie Peter nosił przez cały czas twarz Michaela Ealy'ego.
Wiem, że fani namaszczają do głównej roli znanego z Harrego Pottera Alfreda Enocha, ale w mojej głowie Peter nosił przez cały czas twarz Michaela Ealy’ego.
Nasz mistrz magii w tym przypadku, również wydawałoby się, że jest powieleniem pewnego schematu – wyrafinowany angielski gentleman, który porusza się Jaguarem i nie wychodzi z domu bez eleganckiej laseczki wydaje się być dość charakterystycznym zestawieniem dla postaci mistrza w stylu Obi-Wana, nie ważne czy mówimy o tematyce szpiegowskiej czy fantastycznej (Kingsmen anybody?). Przy czym znowu – Thomas Nightingale z pewnością nie jest postacią sztampową – nie jest niezniszczalny i choć wisi nad nim jakaś tajemnicza przeszłość Peter nie próbuje jej za wszelką cenę odkryć. W ogóle to sam pomysł na wprowadzenie czarodziejów w szeregi stołecznej policji również wydaje się niezwykle uroczy, ponieważ magia w książce niekoniecznie jest ukrywana przed władzami – wiedzą o niej jedynie ci, którzy powinni, tak aby jednocześnie nie siać niepokoju wśród zwykłych ludzi. Podoba mi się to, że Grant i Nightingale w świetle prawa nie są jakimiś oficjalnymi reprezentantami magicznego świata, ale bezpośrednimi oficjelami na usługach korony, a równowagę pomiędzy światem czarów i ludzi kontroluje bliżej niedookreślone porozumienie. I choć mówimy tutaj o dwóch równych wymiarach rzeczywistości i w jednym i drugim odwołanie się do osoby królowej przywołuje zwaśnione strony do porządku.
O ile z poprzednim castingiem można jeszcze dyskutować, to chyba tylko szaleniec sprzeciwiałby się obsadzeniu w roli Nightingale'a Paula McGanna, jak chcą wszyscy
O ile z poprzednim castingiem można jeszcze dyskutować, to chyba tylko szaleniec sprzeciwiałby się obsadzeniu w roli Nightingale’a Paula McGanna, jak chcą wszyscy
Tym, co w Rzekach Londynu zachwyca najbardziej jest jednak zdolność autora do czerpania inspiracji nie tylko z samej z bogatej historii miasta ale najbardziej z jego współczesnego multikulturalizmu i społecznego kociołka różności. Bo widzicie, tak się składa, że Peter Grant jest czarny. Fakt niby nieznaczący, ale wyróżniający się na tle setek innych fantastycznych bohaterów o skórze białej jak mleko. Aaronovitch nie boi się podkreślać, że Londyn to obecnie miasto nie tylko białych Brytyjczyków, ale również imigrantów z Nigerii, Jamajki, a nawet Polski (tak, pojawiamy się w książce jeden raz! Jako naród fachowców od remontów łazienki ;P). Dlatego też pozostali bohaterowie również nie mają białej skóry – tytułowe rzeki to grupa ponętnych i czarujących czarnych kobiet. Jest to chyba najciekawszy zabieg w literaturze fantastycznej jaki napotkałam w ostatnim czasie – personifikacja wszystkich dopływów Tamizy w ludzkich postaciach, nad którymi panują pokłóceni ze sobą Mama Tamiza i Tata Tamiza. Wydawałoby się, że londyńską magią, rozumianą jako pradawna siła wyrastająca z ziemi i historii miasta mogą władać jedynie ci, którzy mieszkają w nim od pokoleń. Tymczasem Aaronovitch udowadnia nam, że można do całej sprawy podejść zupełnie inaczej.

Ale to jeszcze nie wszystko – trzeba wspomnieć o tym, że Rzeki Londynu czyta się fantastycznie ze względu na styl. Peter Grant jest ujmującym, zabawnym, a przy tym niezwykle bezpośrednim narratorem. Tutaj rzuci kawałkiem mięska, tam jakimś błyskotliwym żartem, znowu w innym miejscu kąśliwą uwagę. A przy tym przebija przez niego świadomość samego autora, który Londyn zna przecież od podszewki, stąd brak tutaj fałszu i większego zmyślania w opisach miasta. Dodatkowo można się również uśmiechnąć czytając skąpane w brytyjskiej kulturze odniesienia do obecnej sytuacji w kraju, a nawet wtrętki typowo geekowe – czego innego zresztą można się spodziewać po pisarzu, który maczał palce przy produkcji Doctora Who?

Książka, a raczej cała seria książek ma tylko jedną wadę i jest nią to, że polski wydawca jakoś się nie pali do wypuszczania na rynek następnych części – dostaliśmy Rzeki Londynu i Księżyc nad Soho (za który naturalnie wezmę się już wkrótce), tymczasem w oryginale cykl liczy już pięć części i planowane są kolejne. Co więcej już jakiś czas temu można było usłyszeć plotki, że fani dostaną serial, niestety na razie na plotkach się skończyło. Jednak, jak widać wyżej, fandom nie znosi próżni i już doskonale wie, kto powinien zagrać główne role.
Rzeki Londynu

Ben Aaronovitch

MAG, 2014

Podobne posty