„Notre Dame de Paris” w Gdyni

30 grudnia 2016

Już poświątecznie, trochę wciąż leniwie przewracając się z boku na bok i oklepując sobie boczki z przejedzenia, przynoszę wam podsumowanie mojego niedawnego wyjazdu do Gdyni na polską wersję „Notre Dame de Paris”.

O Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej wspominałam już na początku tego roku, kiedy to wiedziona potrzebą odkrywania polskiej sceny musicalowej szlajałam się od Krakowa (Legalna Blondynka w teatrze Variete), przez Warszawę (Mamma Mia!) aż po sam Bałtyk (mogliście wtedy poczytać, że Ghost nie jest przedstawieniem bez wad). Na musicalową wersję Notre Dame de Paris szykowałam się od momentu, gdy tylko gruchnęła wieść, że Gdyni udało się wykupić licencję.

Kreując się tu i ówdzie na wielką fankę musicalu, zapominałam dotychczas uściślić, że mój fanatyzm nie ogranicza się jedynie do przedstawień anglojęzycznych. Broadway – zawsze, East End – tym zawszej, ale o Francji i jej musicalowych płodach jeszcze tu nie wspominałam. Tymczasem francuski musical zajmuje w mym sercu miejsce szczególne – głównie dlatego, że dzięki jego otwartości na widza, naprawdę mogłam większość jego realizacji zobaczyć na DVD. A Broadway? To najwyżej ukradkiem z poziomu czyjegoś kolana. Rzecz w tym, że francuscy twórcy uprawiają zupełnie odmienną politykę i ich musicale najpierw ruszają w trasę po całym kraju, a później od razu lądują na profesjonalnym wydaniu DVD. Nikt na tym nie traci, fani są szczęśliwi, tylko anglosaskie produkcje wypadają w kontraście jakoś smutno elitarnie.

notre dame de paris gdynia

Nie nastawiajcie się jednak na hiperwentylację z zachwytu. Stała się bowiem rzecz niesłychana – wystawienie Notre Dame de Paris uświadomiło mi, że tak naprawdę… ja go chyba niespecjalnie lubię. Z pewnością nie znalazłby się w pierwszej piątce moich ulubionych musicali, a jeśli trafiłby w ogonek dziesiątki, to tylko dlatego, że po prostu nie widziałam zbyt wielu na żywo. Nie jestem jego zaciekłą przeciwniczką, co to to nie, ale nie rezonuje we mnie tak intensywnie, jak można by się spodziewać po produkcji takiego kalibru.

A zaiste kaliber jest to wielki. Gdyńska wersja jest pierwszym wystawieniem Notre Dame od jego francuskiej premiery, która miała być idealną repliką oryginalnego przedstawienia – sami twórcy oryginału przylecieli do nas, by zamoczyć w niej palce (stąd na przykład otwarty casting do głównych ról i ten sam reżyser). Gdyńska wersja jest też po raz pierwszy w historii wystawiana z orkiestrą i chórem. Za twórcami przyleciały również dekoracje – te same, po których jako Quasimodo skakał Garou (podobno wymagały tylko lekkiego odświeżenia). Scenografia jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów spektaklu, głównie dlatego, że jak na tak słynny musical jest dość… skromna. Z resztą francuskie musicale mają to do siebie, że do wizualnej strony przedsięwzięcia podchodzą dość oszczędnie (widać to na przykład w Romeo i Julii, choć Le Roi de Soleil i Mozart L’Opera Rock nieco wymykają się temu schematowi ze względu na bogate kostiumy). Wynika to prawdopodobnie z tego, że Francuzi lubią wypuszczać swoje produkcje na długie tournée po kraju i nikt nie ma czasu instalować stałych dekoracji dla jednego przedstawienia, jak to się na przykład robi na West Endzie, gdzie jedna sztuka dominuje w danym teatrze przez cały sezon.

notre dame de paris gdynia

Na czym więc polega mój problem? Tu nawet nie chodzi o to, że jako jednostka musicalowo wyposzczona wolę jednak te produkcje wystawiane „na bogato” z rozbudowaną scenografią i pięknymi kostiumami (bo przecież Notre Dame może się pochwalić wielkimi kolumnami, ścianą z tyłu sceny i zestawem dzwonów). Jednak tutaj nie przekonuje mnie styl narracji – Notre Dame zdaje się być sekwencją kolejnych obrazków, które stają się tylko pretekstem do wprowadzania kolejnych piosenek. Przejścia pomiędzy scenami są niespójne, a konsekwencje fabularne przedstawianych wydarzeń scenarzyści traktują bardzo umownie. W rezultacie widz musi sobie sam dopowiadać sporą część historii i motywacji bohaterów.

Przy tym Notre Dame de Paris jest jedną z tych produkcji, w których akt pierwszy jest o wiele lepszy od drugiego. Po antrakcie czeka nas więcej utworów wykonywanych solo (niekoniecznie skocznych, dodajmy) i to często w ciągu, jeden po drugim. Ciemny teatr, smętne piosenki, praktycznie zerowa choreografia (bo to akurat nie czas na sceny zbiorowe) – czy można się dziwić, że w pewnym momencie oczy same zaczęły mi się zamykać, a walcząc o resztki przytomności jęły niecierpliwie zerkać w stronę zegarka? Ghost ma tutaj tę przewagę, że mimo całej swojej przeciętności nie był nudny. A niestety Notre Dame nie tylko przynudza, ale i ugina się pod ciężarem własnego patosu.

notre dame de paris gdynia

Historia przedstawiona w musicalu i tak była dla mnie zawsze dość mroczna – to opowieść o ludziach, którzy nie potrafią się oprzeć sile własnego pożądania. Esmeraldę odbierałam jako niezawinioną ofiarę, kobietę, która przez swój seksapil i zmysłowość skupi na sobie destrukcyjne męskie spojrzenia, choć niekoniecznie o to zabiega. Dodatkowo wystawiane w naszych obecnych czasach Notre Dame zyskuje jeszcze jeden mocny rys, bo trudno chyba będzie znaleźć na widowni kogoś, komu sceny z cyganami szukającymi azylu nie będą się kojarzyć z obecnym kryzysem imigracyjnym w Europie.

Wracając znów do samej fabuły, to nie dość, że jest dla mnie mało spójna, to jeszcze nigdy nie rozumiałam w niej do końca roli Gringoire’a. Z jednej strony to on jest niejako narratorem całej historii, z drugiej zaś nie trzyma się z boku, ale chyłkiem wplątuje w główne wydarzenia. I o ile to dlaczego zostaje mężem Esmeraldy jest dla mnie jasne, to jego związki z Frollem w ogóle. Wydawałoby się, że Frollo i Gringoire nie mają skąd się znać, a jeśli już, to powinni pałać do siebie niechęcią, tymczasem drugi akt otwiera ich rozmowa o kondycji świata, toczona niemal w przyjacielskim tonie. Nawet jeśli książka Victora Hugo wyjaśnia, jak to jest możliwe, musical w ogóle tego nie robi i pozwala, aby widzowie wyszli z teatru zdezorientowani (jak ja). Tym bardziej, że Gringoire jest wyraźnie kreowany na bohatera pozytywnego (w przeciwieństwie chociażby do takiego Phoebusa). Tymczasem w finale nie tylko nie ratuje Esmeraldy, ale nawet nie podejmuje takiej próby, uciekając ze spuszczoną głową za kulisy. Można się kłócić, czy jest to próba stworzenia postaci niejednoznacznej, czy może jednak pisanie po łebkach.

notre dame de paris

A jak wypada polska wersja? Cóż, z musicalami tak już jest, że każdy ma co najmniej dwie obsady i aktorów zastępczych, więc nawet jeśli sobie upatrzysz jakiegoś wykonawcę, trzeba mieć szczęście, żeby na niego trafić. Ja na przykład byłam bardzo ciekawa, jak wypadnie polski Gringoire. Bo musicie wiedzieć, że wśród fanów musicali Notre Dame de Paris zapamiętano nie ze względu na występ Garou, ale dzięki niezapomnianej roli Bruno Pelletiera, który jako pierwszy wcielił się w Gringoire’a. Jego wykonania są tak fantastyczne, tak dźwięczne i poruszające, że nie sądzę, aby kiedykolwiek udało się mu komuś dorównać. W Gdyni przełomu nie było – Maciej Podgórzak nie zaśpiewał źle, powiedziałabym wręcz, że bardzo ładnie, jednak do perfekcyjnego wykonania nieco mu zabrakło. Miarą dobrego wykonania partii Gringoire’a są dla mnie „schodki” melodii w pierwszych nutach refrenu „Katedr”. A tutaj Podgórzak kilka razy się zachwiał.

Widmo francuskiego oryginału nie daje o sobie zapomnieć nie tylko przy słynnym utworze otwierającym. Trudno było pozbyć się wrażenia, że Janusz Kruciński jako Quasimodo i Krzysztof Wojciechowski jako Clopin nie potrafią zapomnieć, że odtwórcy tych samych ról z oryginalnej obsady śpiewali z chrypką. Otóż z chrypką to jest tak, że u niektórych występuje naturalnie, a inni muszą na nią silić – i to niestety słychać. W rezultacie Grobelny usilnie stara się brzmieć jak Garou i choć śpiewa nieźle, wyraźnie słychać, że to nie jest jego naturalny głos.

Na osobny akapit komentarza zasłużył sobie Przemysław Zubowicz w roli Phoebusa. Ponieważ pan Zubowicz ssał tak bardzo, że do teraz noszę ślady paznokci, które wbijałam sobie w twarz podczas jego partii. Czy jestem wymagająca? Tak, jestem wymagająca – jeśli idę na profesjonalny musical to oczekuję, że aktorzy będą mieli wytrenowane głosy i wyciągną wyższe nuty. Że nie będę słyszeć, jak dwoją się i troją, aby złapać powietrze i zaśpiewać czysto. Naprawdę przykro jest słuchać, jak rola aktora wykańcza. Tymczasem Zubowicz dokonywał jakieś dziwnej ekwilibrystyki głosem, maskując niedoróbki techniczne cichszym śpiewem w momentach, kiedy powinien gruchnąć mocniej. Będę wredna i nie okażę zrozumienia – dla mnie coś takiego jest niewybaczalne, żebym tłukła się trzy godziny pociągiem, a potem fizycznie cierpiała słuchając jednego z głównych bohaterów. I nie ma z tym nic wspólnego moja osobista niechęć do postaci Phoebusa. Bo jeśli ktoś wychował się na disnejowskim Dzwonniku może przeżyć szok widząc, że w oryginale kapitan straży nie był bynajmniej dzielnym rycerzem o złotym sercu. A w Notre Dame większa część jego roli opiera się na tym, że chce Esmeraldę, tak po zwierzęcemu, puknąć i przez cały musical symbolicznie siłuje się z własnym rozporkiem.

Wokalnie o wiele lepiej wypadli odtwórcy pozostałych ról. Moją faworytką została Esmeralda, czyli Ewa Kłosowicz, która emanując zmysłowością i niewypowiedzianym erotyzmem idealnie wpasowała się w rolę nieokiełznanej cyganki. Kłosowicz najlepiej z całej obsady poradziła sobie z trudnymi utworami i jak dla mnie wypadła o wiele lepiej od Hélène Ségary z oryginalnej obsady (która grała zupełnie bezbarwnie) – jej głos był dźwięczny, a każda nuta krystalicznie czysta. Aż miło było tego słuchać. Równie dobrze sprawił się Piotr Płuska jako demoniczny Frollo. Miarą dobrego odtwórcy tej roli jest głęboki, przejmujący głos rodem z dna piekieł (pun intended)a Płuska swoim mógłby przywoływać demony. Jeśli zaś chodzi o Fleur de Lys, obawiam się, że rola nieco przerosła Kaję Mianowaną. Nie ukrywam, że piosenki narzeczonej Phoebusa są bardzo trudne (La Monture” skacze sobie po całej rozpiętości dostępnych oktaw), jednak aby wyższe partie wybrzmiały, należałoby w nie uderzać z większą pewnością siebie.

notre dame de paris

Powinnam jeszcze wspomnieć o polskim tłumaczeniu libretta. Cóż, po oratoriach Piotra Rubika, nie zaliczyłabym Zbigniewa Książka do grona wybitnych polskich tekściarzy. Nie inaczej jest i tutaj, bo całość jest bardzo nierówna. Miejscami kiwałam głową z uznaniem, bo autor tak zgrabnie dobrał słowa, że sama bym tak nie potrafiła, a chwilę później już wywracałam oczami na dźwięk częstochowskich rymów rodem z pieśni kościelnej. Problemów Książkowi bez wątpienia nastręczała naturalna melodyjność języka francuskiego. Zdanie zaśpiewane z francuskim akcentem, będzie wymagało nieco pracy, aby równie dobrze wybrzmieć po polsku, zwykły przekład tego nie załatwi. Niekiedy aktorzy musieli zbyt wiele kłapać jadaczkami, żeby wyrobić się w głoskach (jak Kłosowicz śpiewając „Cyganka”). Zgrzyta mi też przełożenie słynnego refrenu „Il est venu le temps des cathédrales” na „Po nieba kresy pięły się katedry”, bo okrągłe i głębokie przedłużenie dźwięku w cathédrAAAles, zamieniono na płaskie katEEEdry i w rezultacie aktor zamiast naturalnie pomagać sobie szerokim otwarciem ust, musi szczerzyć się na boki jak żaba.

Nie znaczy to oczywiście, że w musicalu zabrakło dobrych momentów. Niesamowicie wypadają sceny zbiorowe i układy taneczne cyganerii, które nie oszczędzają akrobatów i sprawiają, że mimo niezbyt liczebnego zespołu tancerzy, na scenie naprawdę mnóstwo się dzieje. Piękny efekt dają również iluminacje świetlne, naśladujące kościelne witraże, zwłaszcza w piosence „Beau comme le soleil”, gdzie reflektory oświetlają scenę z boku i rzucają na kurtynę cień sylwetek dwóch zakochanych w Phoebusie kobiet. No i co by nie mówić o samym Phoebusie, jego flagowy otwór „Déchiré” („Dręczy mnie”) zachwyca wizualnie, dzięki oświetlanym na przemian tancerzom w tle. Chyba najwięcej podziwu mam właśnie dla tanecznej części ekipy, bo to głównie oni sprawiają, że pomimo oczywistych mankamentów, spektakl wciąż robi wrażenie (a te ogromne dzwony zwisające z sufitu przy dźwiękach „Le Cloches”, cudo!).

Po wyjściu z teatru zaczęłam się zastanawiać, czy Notre Dame de Parinie ślizga się dziś po patynie, którą obrosło od końca lat 90-tych. Przy odmawianiu litanii największych francuskich musicali, Notre Dame zawsze umieszcza się na pierwszym miejscu, ale może nie zauważamy tej cienkiej granicy pomiędzy musicalem i widowiskiem? Bo nie mam wątpliwości, że na deskach Teatru Muzycznego spektakl wypada bardzo widowiskowo, ale do miana musicalu w moim rozumieniu brakuje mu jednak spójności fabularnej. Nie twierdzę, że wina leży po stronie polskiej wersji, bo ta nie była w stanie naoliwić tego, co zgrzytało już w oryginale (jako spektakl na licencji, musiała być tak wierna, jak to tylko możliwe). Możliwe również, że to po prostu nie jest produkcja dla mnie. Nie żałuję, że wybrałam się do Gdyni, trochę tylko szkoda, że Notre Dame de Paris uderzyło we mnie w nie ten dzwon, co trzeba.

Podobne posty