Gej udaje Greka – „Legalna Blondynka” z Teatru Variete

23 czerwca 2015
 Kilka miesięcy temu w osobnej notce przyznałam się do bycia crazy fanką musicalu Legalna Blondynka. To jeden z moich ulubionych musicali – właściwie nie ma większych wad i jestem w stanie bez znudzenia oglądać go nawet trzy raz pod rząd. Jest to o tyle ciekawe, że krytyka nie poznała się na nim tak samo jak ja – nie był ani specjalnie chwalony przez krytyków, ani nagradzany przez grube ryby branży (siedem nominacji, ale żadnej statuetki Tony), już dawno zdjęto go z afisza na Broadway’u i z pewnością nigdy nie będzie jednym tchem wymieniany pośród takich klasyków jak Nędznicy, Król Lew czy Upiór w operze. Nie zmienia to jednak faktu, że to świetna, pulsująca pozytywną energią komedia, z mnóstwem wpadających w ucho piosenek i urzekającymi bohaterami, która wzięła wszystko co najlepsze z filmowego pierwowzoru i pomnożyła to razy cztery. Musicalowa Legalna Blondynka jest po prostu genialna. Nie próbujcie się ze mną o to kłócić.

Dlatego, kiedy kilka tygodni temu, przez absolutny przypadek, dowiedziałam się, że w Krakowie uruchamiają nowy teatr muzyczny Variete i jego pierwszą premierą będzie właśnie Legalna Blondynka, wiedziałam, że bez względu na wszystko muszę tam być.

Nie będę was oszukiwać – miałam mnóstwo obaw co do jakości samej produkcji. Na początku – kiedy dowiedziałam się, że w głównej roli obsadzono Basię Kurdej-Szatan i Basię Garstkę. O ile o Garstce wiedziałam niewiele, poza tym, że grała Sophie w Mamma Mia w Romie, co już pozwalało być dobrej myśli, Kurdej-Szatan wydawała mi się być wyborem podyktowanym głównie względami marketingowymi – aparycją idealnie nadawała się do roli Elle. Wiedziałam jednak, że poległa na castingu do Mamma Mia. Zastanawiałam się więc jak wypadnie wokalnie, ale pocieszałam się faktem, że Legalna Blondynka nie jest aż tak wymagająca jeśli chodzi o śpiew (to znaczy, dla nas muzycznych szaraczków, oczywiście będzie wymagająca. Jednak w porównaniu do innych klasyków gatunku już nie tak bardzo.)
Legalna Blondynka - Variete - Barbara Kurdej-Szatan
Wszystkie zdjęcia (poza następnym) pochodzą z profilu teatru Variete na FB. Ich autorem jest Łukasz Popielarczyk.
Później jednak okazało się, że Basię Garstkę w roli Elle zastąpi Natasza Urbańska. I tutaj rozszedł się wokół spektaktu mały smrodek, ponieważ kiedy wcześniej (właściwie już na samym początku produkcji) pojawiły się podejrzenia, że Janusz Józefowicz (znanym już sobie zwyczajem) będzie chciał do kolejnego projektu zaangażować żonę, twórcy szybko dali do zrozumienia, że ze względu na wiek Urbańska nie jest w ogóle brana pod uwagę. Cóż, jak widać jej wiek uznano w końcu za kwestię drugorzędną. We mnie cała sytuacja wzbudziła dodatkową irytację, uderzając w lokalno-patriotyczną nutę, ponieważ Basia Garstka tak jak ja, pochodzi z Bielska-Białej. Przyczyny jej rezygnacji nie były jasne – wytłumaczono ją „powodami osobistymi”, ferment jednak pozostał – zwłaszcza, że zmiana w obsadzie została ogłoszona w momencie, kiedy duża część biletów została już sprzedana. A umówmy się, że Urbańska niekoniecznie należy do tej grupy celebrytów, do których ma się neutralny stosunek. Albo się ją lubi, albo się jej nie cierpi i fakt, że rolę Elle będzie grała właśnie Natasza, dla wielu widzów miałby ogromne znaczenie przy wyborze daty spektaklu. Doprowadziło to sporego shitstormu na profilu teatru, na którym co rusz zaczęły się pojawiać prośby o wymianę biletu na spektakl z Urbańską, na taki, w którym gra Basia Kurdej-Szatan.

Okazało się, że nam udało się dostać bilety właśnie na dzień, w którym występować będzie Kurdej-Szatan. W związku z tym w sobotnie popołudnie stawiłyśmy się pod świeżo wyremontowanym budynkiem teatru Variete, aby na własnej skórze sprawdzić, czy trzy miesiące (bo właśnie tyle trwały próby) wystarczyły ekipie Józefowicza, aby podłożyć podwaliny po krakowską scenę musicalową.

Teatr Variete to jednak ma trochę pecha. Bo trafił na mnie – czepialską crazy fankę, która wyrwana ze snu o trzeciej nad razem będzie w stanie wyrecytować wszystkie kwestie z oryginalnego przedstawienia. Otwartą na ingerencje w scenariusz, jednak świadomą pewnych stałych elementów spektaklu, których absolutnie nie powinno się tykać. Na domiar złego, zaledwie miesiąc wcześniej udało mi się zobaczyć Mamma Mia! w Romie i nikt mi teraz nie wmówi, że nie da się u nas zrobić genialnego musicalu na światowym poziomie. W związku z tym argument „proszę się nie czepiać, tylko cieszyć, że w ogóle wystawia się u nas musicale. To w końcu Polsza” będzie w tej sytuacji całkowicie nietrafiony.
Legalna Blondynka - Variete
Na wstępie Variete robi bardzo dobre wrażenie i wita widzów błyszczącym złoto-czerwonym lobby w stylu glamour. Muszę przyznać, że bardzo ładnie to wszystko wygląda i świetnie oddaje ideę samego teatru, nawiązując klimatem do rewii, burleski i innych „lżejszych” form teatralnych, z którymi bardziej mi po drodze. Lekkie otrzeźwienie przyszło jednak w momencie, kiedy już usiadłam na swoim miejscu. Dopiero wtedy z pełną mocą uderzył we mnie obraz starego kina, które niegdyś mieściło się w tym budynku. Pewne pocieszenie stanowi fakt, że siedzenia schodzą w dół, miałam więc pewność, że nikt mi nie będzie zasłaniał, ale scena…no cóż scena jak naprawdę mała. Co więcej – nie ma szans aby kiedykolwiek zmieściła się pod nią orkiestra. W ten sposób już na samym poziomie architektonicznym Variete sam spycha się do drugiej ligi teatrów musicalowych, ponieważ nigdy nie usłyszmy w nim muzyki na żywo. I o ile w przypadku Legalnej Blondynki można jeszcze uznać, że nie ma to aż tak wielkiego znaczenia, w przypadku mniej popowych, bardziej klasycznych musical różnica będzie już znacząca. Mniejsza scena oznacza również ograniczone możliwości, jeśli chodzi o rozbudowaną choreografię.

W tym miejscu reporterski obowiązek nakazuje mi również napomknąć, że ceny biletów na Legalną Blondynkę są niewspółmiernie wysokie w stosunku do możliwości jakie teatr oferuje. Bowiem niezależnie od wybranego miejsca wejściówka kosztuje tutaj niebagatelne 120 zł. Do Romy da się dostać za o wiele mniejsze pieniądze, a przypomnijmy, że tam scena jest ogromna, a muzyka grana na żywo. Jak na debiutujący teatr, bez żadnego dorobku Variete ceni się niezwykle wysoko…
Legalna Blondynka - Variete - Barbara Kurdej-Szatan
Ale pomówmy o samym spektaklu. Choć byłam skłonna przymykać oko na niektóre niedociągnięcia, koniec pierwszego aktu pozostawił we mnie niesmak rozczarowania. Nie będę owijać w bawełnę – nie tak to sobie wyobrażałam. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że rozminęłam się z twórcami w artystycznej wizji, powód jest o wiele bardziej przyziemny. Otóż pierwszy akt dobitnie udowadnia, że trzy miesiące to zdecydowanie za mało na dopieszczenie musicalu z prawdziwego zdarzenia. Na przedstawienie wystawiane przez licealną trupę teatralną – owszem. Na profesjonalny spektakl muzyczny w teatrze, który chce pokazać nową jakość na scenie musicalowej – nie.

Niedociągnięcia widać praktycznie wszędzie, ale najłatwiej je zauważyć tam, gdzie są najprostsze do usunięcia – w kwestiach technicznych. Nie powinnam była zwrócić na nie uwagi, ponieważ szczerze mówiąc, ja nigdy nie patrzę na takie rzeczy. Ale tutaj gafy były tak rażące, że nawet ja nie byłam ich w stanie przeoczyć. Oświetleniowcy nie nadążali za aktorami, w efekcie czego, kiedy przychodziła kolej na osobę, która nie była głównym bohaterem (bo ci akurat doświetleni byli lepiej) często nie widać było jej twarzy. Na dodatek niektóre reflektory tak drżały jakby technik je obsługujący dostał właśnie ataku epilepsji. Inna sprawa – nagłośnienie. Co najmniej raz w ważnym momencie aktorowi wysiadł mikrofon, częściej zdarzało się też, że niektóre mikrofony były zbyt ciche lub zbyt głośne. No i rzecz, która mnie osobiście raziła najbardziej – głosy zza kulis. Z początku myślałam, że się przesłyszałam, ale chwilę później spośród chóru śpiewających głosów wychwyciłam głośne: „Teraz Edyta”. Kilka minut później krótkie „Test!”, poza tym wielokrotne chrząknięcia i kaszlnięcia. Nie wiem do kogo należały te głosy – do aktorów, którzy akurat schodzili ze sceny, do suflerów czy kierowników produkcji. W każdym bądź razie wiem, że nie powinnam była ich usłyszeć.
Legalna Blondynka - Variete - Kamila Kropkowska
Widać wyraźnie, że aktorom przydałoby się jeszcze kilka tygodni prób, zwłaszcza jeśli chodzi o układy taneczne. Ponieważ scena jest niewielka, liczbę profesjonalnych tancerzy ograniczono do minimum i ciężar utrzymania wszystkich układów tanecznych spadł na cały zespół. I choć choreografia została mocno uproszczona, wciąż dało się zauważyć pomyłki w krokach, gubienie rytmu i brak synchronizacji (choć tutaj muszę przyznać, że w wyłapywaniu takich lapsusów o wiele lepsza była moja siostra, zwłaszcza jeśli chodzi o ostatnie rzędy, na które ja praktycznie nie zwracałam uwagi).

Napisałam, że rozczarowanie dopadło mnie po pierwszym akcie. Spieszę jednak wyjaśnić, że drugi wypada już o wiele lepiej. Głównie ze względu na samą historię, która to dla mnie dopiero później nabiera rozpędu i zawiera najlepsze piosenki. Dlatego jeśli chodzi o stronę muzyczną, właściwie nie mam się do czego doczepić – wyszło bardzo dobrze. Pod tym względem nawet Basia Kurdej-Szatan miło mnie zaskoczyła, ponieważ wcześniej nie byłam do końca pewna jej umiejętności. Jednak jeśli mam wybierać, to na tle całej obsady wyraźnie błyszczała Mariola Napieralska w roli Paulette, zarówno wokalnie jak i aktorsko.
Legalna Blondynka - Variete - Mariola Napieralska
Skoro przeszłam już do aktorstwa, to tutaj muszę niestety westchnąć nad główną rolą. Elle w wykonaniu Kurdej-Szatan jest zupełnie pozbawiona charakteru: ani to było słodkie, ani zadziorne, za to niebezpiecznie zbliżające się do kliszy typowej głupiej blondynki. Nie wiem czy to występowanie na żywo tak na nią wpływa, czy może ogólny brak charyzmy i predyspozycji do udźwignięcia głównej roli, ale wyglądanie jak Elle nie znaczy jeszcze, że dobrze się ją zagra. Wyraźnie dało się odczuć tutaj jakiś brak entuzjazmu – jak na kogoś, kto aż tak tryska energią w reklamach PLAY, aktorka popisała się wyjątkowo ograniczonym repertuarem wyrazów twarzy. W pewnym momencie złapałam się nawet na myśli, że jednak chciałabym zobaczyć Urbańską w tej samej roli, chociażby po to żeby sprawdzić, czy czasem nie wypadła lepiej. Nie można w końcu zapomnieć, że oprócz zmysłowego wicia się wokół sanitariatów Natasza posiada kilka innych talentów i w musicalu doświadczenie ma bez wątpienia większe.

Reszta obsady wypadła za to o wiele lepiej. I choć dało się tu odczuć lekką mechaniczność w przypadku aktorów, którzy w spektaklu znaleźli się chyba bardziej ze względu na głos niż umiejętności aktorskie, to ich maniera nie raziła aż tak jak u głównej bohaterki. Miło było zobaczyć na scenie osoby, których kariery śledzi się już od jakiegoś czasu – w gronie przyjaciółek Elle miga Natalia Piotrowska z Accantusa (poważnie wam mówię: polubcie Studio Accantus na FB – wasze życie stanie się o niebo lepsze) i Basia Gąsienica Giewont, którą jeszcze jakiś czas temu można było zobaczyć na koncertach Grzegorza Turnaua. Niesamowite wrażenie robi Kamila Kropkowska jako Brooke Wyndham, jednocześnie śpiewając i skacząc na skakance (zawsze będę pełna podziwu dla każdej aktorki, której się to uda, bo według mnie jest to wyczyn porównywalny z przebiegnięciem maratonu na szpilkach. Poza tym, to był chyba najlepszy występ taneczny w całym musicalu). Nie sposób tutaj nie wspomnieć również o Maćku Pawlaku, który absolutnie uroczo wypada w roli Emmeta. Właśnie tak zawsze wyobrażałam sobie jego postać – jako niepozornego chłopaka o złotym sercu, a nie człowieka-szafę z głową niczym łepek od szpilki (jak w filmie). (no i kurier UPS! Tej postaci chyba nie da się zepsuć, tutaj też był fantastyczny!)
Legalna Blondynka - Variete - Barbara Kurdej-Szatan i Maciej Pawlak
Skoro już jednak wspominam o Emmecie, muszę w tym miejscu poważnie sarknąć na scenariusz polskiej wersji. Mianowicie – wycięto z niego piosenkę „Chip on my shoulder”, skracając tym samym cały spektakl o jakieś 10 minut. Jeśli twórcy koniecznie chcieli skrócić przedstawienie, mogli wyciąć utwór, który nie wpływał aż tak bardzo na rozwój postaci (jak na przykład „Be positive”) . Brak tej konkretnej piosenki automatycznie uderzył w to, co pozwalało mi zawsze stawiać musical ponad filmem – rozwój relacji Elle i Emmetta. „Chip on my shoulder” przedstawia bowiem narodziny ich przyjaźni oraz nakreśla przeszłość chłopaka. Bez niej ich związek w musicalu właściwie traci logikę – w polskiej wersji poznają się, a chwilę później już są najlepszymi kumplami i wspólnie wyruszają odzyskać psa Paulette. Wielka szkoda, zwłaszcza, że Pawlak stracił tym samym okazję na dodatkową solówkę, których w całym spektaklu nie miał zbyt wiele. Domyślam się, czym mogła być podyktowana taka decyzja (poza chęcią skrócenia przedstawienia) – utwór ten wymaga dodatkowej scenografii do sceny w pokoju Elle. Niemniej jednak niezmiernie zirytowało mnie jego wycięcie.

To jeszcze nie koniec. Następna rzecz – tłumaczenie libretto. Jednym słowem –zgrzytało. I to srogo. Nie tylko dlatego, że tłumacz zdecydował się na dodatkowe sylaby w poszczególnych wersach, co dziwnie wpływało na rytmiczność niektórych utworów i sprawiało, że aktorzy musieli strasznie szybko mamlać ozorami żeby wyrobić się z tekstem w takcie. Niektóre kwestie zostały przetłumaczone dziwnie, jak chociażby okrzyk Elle: „Callahan hit on me!” jako „Callahan mnie zniszczył!” (yyy?), czy w końcu motyw przewodni chyba największego przeboju z całego musicalu, czyli „Gay or European?”. Z niezrozumiałego dla mnie powodu w polskiej wersji zdecydowano się na kilka tłumaczeń: gej czy zwykły pedant?, gej udaje Greka, a to najbardziej oczywiste, czyli gej czy Europejczyk? pojawia się zaledwie raz i to gdzieś pod koniec, tak że właściwie przemyka niezauważone. Nie będę się tutaj rozwodzić nad zasadnością takiego a nie innego przekładu, zwrócę tylko uwagę, że majstrowanie przy tym konkretnym wersie poważnie odbiło się na jego wydźwięku komediowym. A raczej – całkowicie go tego wydźwięku pozbawiło.
Legalna Blondynka - Variete - Barbara Kurdej-Szatan
Z elementami komediowymi to w ogóle był tu ogromny problem. Przypomnijmy sobie, żeby była jasność – Legalna Blondynka jest przede wszystkim komedią. A przy wersji Józefowicza tak szczerze uśmiechnęłam się może ze dwa razy. Dlaczego? W końcu scenariusz jest identyczny, większość kwestii jest taka sama (choć spolszczono niektóre fragmenty. Wiedzieliście, że Elle ma referencje od Dżoany Krupy?). A jednak – przy oryginale sama zarykuję się ze śmiechu, tutaj widownia ledwie parskała chichotem przez nos. Wszystko rozchodzi się o złe rozłożenie akcentów – mimo że padały tutaj te same komediowe kwestie, pozostawały one niepodkreślone – ani gestem aktora, ani odpowiednią intonacją. Przykład: w utworze „So much better” jest taki moment, kiedy Elle udaje orgazm. I to naprawdę jest zabawny fragment. Tutaj chyba nikt nie wychwycił podtekstu i jej „o wie-e-e-e-ele lepiej” zostało zamienione w jakąś wokalną falbankę. A jedna z pierwszych scen, kiedy Elle aż pali się żeby Warner się jej oświadczył? Zupełnie niezrozumienie kontekstu – blondynka powinna tam machać lewą dłonią, tak aby było wiadomo, że boleśnie odczuwa brak pierścionka zaręczynowego. Tymczasem w polskiej wersji westchnienie „Oto dłoń, oto dłoń!” (swoją drogą kolejne kuriozalne tłumaczenie. Chwyć mą dłoń? Dam ci dłoń? Cokolwiek innego!) kończy się jedynie romantycznym trzymaniem za rączki. Wiele potencjału komediowego zmarnowano właśnie przez niedopracowanie takich szczegółów. A wystarczyło raz obejrzeć wersję z MTV i odpowiednio odczytać zamysł poszczególnych scen.

Nie chciałabym pozostawić was z wrażeniem, że Legalna Blondynka jest musicalem złym . Moim zdaniem jest jedynie rażąco niedopracowana. Nie można było dać sobie trochę więcej czasu na przygotowania? Dodatkowy miesiąc albo dwa? Rozumiem, że właściciele Variete chcą aby inwestycja w nowy budynek szybko się zwróciła (zauważył to chyba każdy, kto musiał zmusić swoją świnkę skarbonkę do wyplucia 120zł na bilet…), ale ja na ich miejscu miałabym spokojniejsze sumienie, gdybym była pewna, że pokazuję widzowi gotowy spektakl. Możliwe też, że to po prostu młody zespół aktorów potrzebuje kilkudziesięciu minut żeby się rozgrzać – jak już wspominałam pierwszy akt wypadł o wiele gorzej od drugiego. Ze spektaklu wyszłam umiarkowanie spokojna – lekko rozczarowana, zdecydowanie ukojona drugim aktem i na szczęście bez poczucia, że zmarnowałam mój czas i pieniądze. Ja wiedziałam, że muszę tam być – bo nikt nie zdoła zmienić tego, że Legalna Blondynka wciąż pozostaje moim ulubionym musicalem. Jeśli kogoś tak bardzo interesuje taka forma teatru, wydaje mi się, że warto wersję Józefowicza zobaczyć. Zwłaszcza, że umówmy się – istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że nie zauważycie wszystkich problemów, które omówiłam wyżej i całość zrobi na was o wiele większe wrażenie niż na mnie. Tylko obiecajcie mi, że później obejrzycie nagranie oryginału z MTV – chociażby po to, żeby przekonać się o ile lepiej można było to zrobić.

Podobne posty