Różowo mi, czyli dlaczego warto zobaczyć „Legally Blonde the Musical”

25 stycznia 2015
To będzie indoktrynacyjny wpis z rodzaju “nikt oprócz mnie tego nie widział, więc zachęcę was do obejrzenia, co by w pojedynkę nie fangirlować”.

Dopóki broadwayowski musical nie zostanie nakręcony jako pełnometrażowy film, rzadko się zdarza, żeby szary widz spoza USA mógł sobie obejrzeć jego oryginalną wersję. Przede wszystkim dlatego, że twórcom nie płaca się wydawanie musicali na DVD, kiedy te są jeszcze wystawiane na deskach teatru. Dlatego oficjalne nagranie publikowane jest dopiero gdy musical schodzi z afisza, nie odnosząc większego sukcesu („Love Never Dies” Andrew Lloyd Webbera),  albo gdy odnosi tak wielki sukces, że organizuje się uroczyste koncerty z okazji jego 10 i 25-lecia („Nędznicy”, „Upiór w Operze”). „Koty” to inna historia – w chwili wydania wersji były już tak popularne, że nagranie mogło jedynie przyciągnąć nowe pokolenie fanów.  No i w końcu można również zorganizować transmisję aby wypromować reality show swojej stacji. I tak właśnie zrobiło MTV z musicalową wersją „Legalnej blondynki”. Wkrótce po transmisji rozpoczęto emisję programu, który miał wyłonić następną odtwórczynię roli Elle Woods. Jednak niedługo po tym jak zwyciężczyni show Bailey Hanks zaczęła swoje występy, zakończono wystawianie musicalu na Broadwayu, co nie znaczy, że przestał być pokazywany w innych miejscach na świecie.

To tyle słowem wstępu. A teraz bardziej osobiście – uwielbiam ten musical. Ubóstwiam wręcz. Mogłabym go oglądać trzy raz pod rząd, a i tak by mnie nie znudził.  Mało tego – uważam, że jest o wiele lepszy od oryginalnego filmu. Wersję z Reese Witherspooon bardzo lubię, ale moim zdaniem dopiero wystawienie tej historii na scenie wyciągnęło z niej cały komediowy potencjał.


This photo provided by Barlow-Hartman shows Laura Bell Bundy and company in "Legally Blonde," now playing at Broadway's Palace Theater. (AP Photo/Barlow-Hartman/Joan Marcus)

Zakładam, że co jak co, ale „Legalną blondynkę” widział chyba każdy, więc nie będę jej tutaj streszczać. Pozwolę sobie więc przejść od razu do sedna, a mianowicie do wytłumaczenia dlaczego wersja musicalowa jest świetna i warta zobaczenia.

Po pierwsze przedstawienie znacznie pogłębia większość wątków z oryginalnej wersji. Niektóre znacznie rozbudowuje. Wiadomo, sprzyjają temu piosenki – dzięki nim scena, która w filmie trwała kilkadziesiąt sekund, w wersji scenicznej może zostać przedłużona do kilku minut. Tak dzieję się chociażby z przygotowaniami Elle do egzaminów na Harvard, które później płynnie przechodzą w esej dla komisji rekrutacyjnej. W filmie widzieliśmy jedynie video prezentację z Elle pluskającą się w basenie i mówiąc szczerze, nawet jak na komedię był to bardzo naciągany sposób na dostanie się do najsłynniejszej uczelni Ligii Bluszczowej. Tymczasem musical zamienia ten motyw w najazd Delta Nu na posiedzenie komisji rekrutacyjnej, skomplikowany układ choreograficzny z mażoretkami i akrobacjami, a w końcu w wyśpiewanie aplikacji na studia, motywowanej podążaniem za jedyną, prawdziwą miłością. Naciągane? Może. Ale nie zapominajmy, że oglądamy świat, w którym nieznajomi ludzie na ulicy mogą w dowolnym momencie wciąć się w twoją piosenkę i porwać do tańca, więc ja to kupuję.

Mówiąc o pogłębianiu wątków mam na myśli przede wszystkim rozwój relacji Elle i Emmetta. W filmie właściwie nie był to ważny wątek – Emmett został potraktowany jak trofeum, z którym główna bohaterka musi skończyć, bo przecież najgorsze co może spotkać bohatera komedii to samotny powrót do domu po utarciu wszystkim nosa. Tymczasem Emmett z filmu i musicalu to zupełnie różne postaci, które łączy tylko i wyłącznie imię. Na scenie zrobiono z niego kogoś na kształt doktoranta (wybaczcie, ale nie najlepiej orientuję się w stopniach amerykańskiego systemu edukacji), dodano mu odpowiednią historię i dokładnie pokazano nam jak od dobrego kumpla i korepetytora powoli przechodzi do ukradkowych spojrzeń (scena w sklepie z modą męską, która tak nawiasem mówiąc jest kolejnym potwierdzeniem prawdy znanej wszystkim kobietom, a mianowicie, że garnitur nawet największemu wypłoszowi dodaje +10 do seksapilu) aby w końcu zdać sobie sprawę z własnych uczuć. Przy czym muszę zaznaczyć, że nie znam tej roli w wykonaniu innego aktora niż Christian Borle, więc zapewne będę tu nieobiektywna, ponieważ od czasów Legalnej Blondynki kocham go obsesyjną miłością w każdej roli jaką zagra, od Smash, przez telewizyjne wersje musicali na NBC, aż do ostatniego występu w Masters of Sex.
legallyblonde05big
Twórcy przedstawienia bynajmniej nie zapomnieli, że oryginalnie historia Elle była przede wszystkim komedią. I z całkiem fajnej komedii zrobili zabójczo śmieszy musical – przynajmniej ja turlałam się ze śmiechu. To głównie zasługa piosenek –  „Serious” (moment, w którym Elle dowiaduje się, że Warren nie ma zamiaru się oświadczać jest rozbrajający), „There! Right There!”, „So much better”,  a także samych postaci, zwłaszcza Poulette, która nie jest tu tak irytująca jak w filmie. Irytujący jest za to chór rozwrzeszczanych przyjaciółek z Delta Nu, które może i są potrzebne do robienia tła w piosenkach, ale tak jak w prawdziwym życiu mielibyśmy ochotę wystrzelać bandę wrzeszczących bez powodu bab, tak i tutaj wydawane przez nie ultradźwięki są nie do zniesienia. Cóż, uznajmy to za przykład lokalnego folkloru.

Przechodząc do aktorów. Widząc po raz pierwszy Laurę Bell Bundy (ktoś pamięta „Boats, boats, boats!” z HIMYM?) jak wysuwa się na scenę na pneumatycznym podnośniku, wiedziałam, że na pewno nie będzie moją ulubioną Elle Woods. Szczerze mówiąc nie wiem, czy ktokolwiek byłby w stanie przebić Reese Witherspoon, która do tej roli była dobrana idealnie. Laura nie ma typowej urody słodkiej idiotki, w niektórych scenach wygląda wręcz zbyt poważnie i dojrzale, ale można się do tego przyzwyczaić, zwłaszcza, że śpiewa świetnie i bardzo dobrze wczuwa się w rolę. O Christianie Borle’u już mówiłam. Emmett w jego wykonaniu zyskuje dodatkowy rys, którego brakowało zarówno w filmie, jak i brakowałoby gdyby zagrałby go jakikolwiek inny, nieco przystojniejszy artysta. W musicalu wyraźnie widać jakie kompleksy dręczą tą postać – zdolny i wykształcony chłopak, który jednak całe życie poświęcił dążeniu do jednego określonego celu i nie miał czasu na odkrycie, że książki i marynarki z łatami na łokciach to nie wszystko. W tym pomaga mu dopiero przyjaźń z Elle. Dodatkowo chciałabym zwrócić waszą uwagę na mała rolę Nikki Snelson, która gra Brooke, czyli magnatkę imperium fitness oskarżoną o zamordowanie męża. Jej piosenka „Whipped into Shape” doskonale obrazuje, co znaczy być aktorem musicalowym i jak bardzo wymagająca jest to praca. Występując na Broadwayu musisz umieć nie tylko doskonale śpiewać i tańczyć jednocześnie, czasami twoja rola wymaga wykonywania w tym samym czasie skomplikowanych i wyczerpujących ćwiczeń fizycznych. A w przeciwieństwie do aktorów filmowych, tobie nie wolno złapać zadyszki, zafałszować, czy zrobić przerwy na kilka oddechów, bo wszystko grane jest na żywo. Obejrzyjcie sobie tą piosenkę na YouTube – to jest niemal 5 minut ciągłego skakania na skakance, machania nią i robienia tego wszystkiego, co robią dziewczynki w podstawówce pod blokiem, jakieś ósemki, przekładańce i Bóg wie co jeszcze. Masakra. Za każdym razem jak oglądam ten fragment, sama dostaję kolki.

Dodatkowo, jeśli dokładnie przyjrzycie się twarzom sióstr z Delta Nu, uda wam się rozpoznać Annaleigh Ashford, która wkrótce po tym występie przejęła rolę Glindy w Wicked, a w ostatnich latach bryluje jako Betty w Masters of Sex.

legallyblonde02big
Skoro mówimy o musicalu, nie sposób nie napisać paru słów o samych piosenkach. Należy zaznaczyć, że nie usłyszycie tutaj klasycznych arii, niesamowicie wysokich rejestrów ani zbyt głębokich tekstów godnych interpretacji w referatach. To jest komedia, ma być lekka i przyjemna, dlatego takie też są wszystkie utwory – popowe, dynamiczne i bardzo łatwo wpadające w ucho. Główny temat muzyczny „Omigod you guys” będzie za wami chodził przez wiele dni i nie będziecie potrafili przestać go nucić. Paradoksalnie chyba najbardziej klasyczny musicalowy utwór, czyli „Blood in the water” Callahana podobał mi się najmniej. No, nie licząc „Bend & Snap”, które jest po prostu głupie. Ale nigdy nie twierdziłam, że Legalna Blondynka jest idealna.

Legally Blonde –the musical to musująca tabletka z endorfinami w cukrowej otoczce. Przedstawienie, które nie dostało żadnej nagrody Tony (za to miało siedem nominacji), nie okazało się hitem na miarę Wicked ani Króla Lwa, a nawet zostało zdjęcie z afisza w wyniku słabnącej popularności. Mimo wszystko bardzo was zachęcam abyście go obejrzeli. Udowadnia bowiem, że w musicalach jest miejsce nie tylko na ambitne, monumentalne produkcje, ale również na młodzieżowe komedie, które ujmują humorem, prostą konstrukcją i chwytliwymi piosenkami.

Podobne posty