Za Wielką Kolekcję Komiksów Marvela jestem wdzięczna przede wszystkim dlatego, że gdyby nie ona, prawdopodobnie nigdy nie wróciłabym na stałe do regularnego czytania komiksów. Albo po prostu nigdy nie wyszłabym poza serie z X-menami w tytule. A już z pewnością nie przeczytałabym Thunderbolts, bo już po zapowiedzi od Hachette dodałam ten numer do listy tytułów, które kupię tylko po to żeby mieć piękny grzbiet.
Tak, jednym z powodów dla których dwa razy w miesiącu szastam krwawicą jest piękny obrazek na grzbiecie WKKM. Sue me.
Od razu powiem, że Thunderbolts pozytywnie mnie zaskoczył. I wymusił jednocześnie przegrzebanie Internetu, ponieważ roi się w nim od postaci, które pierwszy raz widziałam na oczy. Możliwe, że przez nieznajomość historii grupy nie jestem w stanie dostatecznie docenić go jako całości, ale uważam, że nawet w oczach kompletnego laika komiks świetnie broni się sam.
W dużym skrócie: pojawienie się nowej drużyny (czy też raczej, kolejnej jej reinkarnacji) związane było z wydarzeniami przedstawionymi w Civil War – spór o ustawę rejestracji superbohaterów doprowadził do rozłamu w ich społeczności. W rezultacie frakcja Kapitana Ameryki, ta która sprzeciwiała się rejestracji, została zepchnięta do podziemia, a wszyscy jej członkowie – wyjęci spod prawa. Rząd, z błogosławieństwem Tonego Starka (który nagle okazał się być strasznym dupkiem, nie pierwszy raz z resztą) namaścił Thunderbolts na nowy super team, którego głównym zadaniem od tej chwili będzie tropienie i wyłapywanie nielegalnych superbohaterów. Ironia losu polega na tym, że w skład zespołu wchodzą złoczyńcy, mordercy i psychopaci. A przewodzi im Tommy Lee Jones.
Na tle wszystkich innych drużyn superbohaterskich Thunderbolts prezentuje się o tyle ciekawie, że tak na prawdę członkostwo w niej nie jest do końca dobrowolne. Aby trzymać przestępców w ryzach wszczepiono im ustrojstwo powodujące elektrowstrząsy, na wypadek gdyby zerwali się z łańcucha, na pole walki transportuje się ich w kajdanach i nie mogą poruszać się bez strażników. Poszczególni członkowie zespołu nawet nie próbują ze sobą współpracować (bo w sumie po co marnować czas na budowanie więzi, skoro chodzi tylko o kasę i ewentualnie zamordowanie kilku cywili dla przyjemności), tarcia są częste, a atmosfera gęsta. Jednocześnie każdy z nich ma jakieś hidden agenda – Moonstone chce całkowitego przywództwa, Bullseye ponapawać się mordowaniem, Swordsman wskrzesić siostrę, Penance cierpieć za miliony, a Venom odgryźć kilka kończyn. W całej tej bandzie za bohaterów z pozytywną rysą można uznać jedynie Songbird (wciąż przeżywającą rozterki moralne) i Radioaktywnego Człowieka. Dodajmy do tego jeszcze ich naczelnika i otrzymamy tykającą bombę – Norman Osborn został mianowany przywódcą grupy tylko dlatego, że rzekomo wyleczył się ze swoich problemów z tożsamością i z bycia Zielonym Goblinem. Kolejne sceny pokazują jednak, że nie tak łatwo pozbyć się obsesji Spidermanem, zwłaszcza jeśli walczy się ze Steel Spiderem, a ich pseudonimy brzmią przecież tak podobnie…
W Thunderbolts interesująco sytuacja społeczno-polityczna zarysowana w tle. Znana dotychczas społeczność superbohaterów przestała istnieć. Ludzie potrzebują nowych herosów, którzy mogliby zająć miejsce Avengers w społecznej świadomości. Jak na ironię, rolę tę przejmują ci, z którymi Kapitan i jemu podobni niegdyś walczyli, a ocieplanie wizerunku nowych strażników praworządności trwa w najlepsze. Dzieciaki mogą bawić się figurkami Venoma, czy Moonstone i walczyć z Kapitanem Ameryką, który w telewizyjnych reklamówkach nazywany jest „terrorystą”. W tym samym czasie dorośli karmieni są medialną papką w programach publicystycznych (tradycyjny przytyk w stronę Fox News, która w wielu kręgach w USA uchodzi za siedlisko wszystkiego poza rzetelnym dziennikarstwem).
Aby historia była spójna, twórcy wrzucili do fabuły kilku pomniejszych pozytywnych bohaterów: Jacka Flag, Shadowoman, Steel Spider i American Eagle, którzy mają stanowić przeciwwagę dla bandy łotrów, jaką są Thunderbolts. Nie jest to jednak ich jedyna rola w komiksie – wprowadzenie mało rozpoznawalnych superbohaterów jest okazją do pokazania jak „zwykli, szarzy” herosi radzą sobie z rzeczywistością po politycznym przewrocie, jakim było wprowadzenie ustawy o rejestracji. Czytelnik może więc zaobserwować jak walczą o swój związek, radzą sobie z samotnością, szukają nowej pracy, a jednocześnie nadal nie potrafią do końca zerwać ze starym stylem życia.
Naturalnie, oprócz tego wszystkiego, co opisałam powyżej, w tomiku znajdziemy również sceny ostrej nawalanki, wybuchów i mocnych ciosów w szczękę. Niektóre kadry są wyjątkowo brutalne, ogólnie to cały komiks wydaje mi się być o wiele mroczniejszy niż inne podobne tytuły – sam Venom może budzić przerażenie, a widać też, że twórcy widoku krwi się nie boją. Ostrej jatki nigdy dość, a ta w wykonaniu Mike’a Deodato prezentuje się wyjątkowo okazale.
Ogólnie komiks czyta się bardzo przyjemnie i jest miłą odskocznią od innych tytułów o podobnej tematyce. Nie jestem pewna, czy będę kontynuowała przygodę z tą serią (możliwe, że nie, bo tyle innych do nadrobienia!), ale na pewno nie uznam pieniędzy wydanych na ten numer za zmarnowane.
Thunderbolts – Wiara w potwory
Scenariusz: Warren Ellis
Rysunki: Mike Deodato
Wydawnictwo Hachette, 2015