Nie, nie kochajmy marzycieli! „La La Land”- recenzja

19 stycznia 2017

Siedząc wczoraj w kinie na La La Land miałam wrażenie, że mierzę się nie tylko z wizją reżysera, ale i z opiniami całego multum krytyków. Od zeszłego roku film Damiena Chazelle obsypywany jest takim deszczem nagród, że w konfrontacji trudno nie odczuwać pewnej presji: czy dostrzegę ten sam geniusz, co jury Złotych Globów? Przyznam, że z początku nie potrafiłam pozostać obojętną na pewne zabiegi stylistyczne, które mnie po prostu irytowały, ani na to, że film momentami mocno siłuje się z formą musicalu, którą sam sobie narzucił. Wszystko to jednak nabrało dla mnie sensu na samym końcu i ostatecznie stworzyłam sobie taką interpretację La La Landu, która pozwala mi akceptować film w całości, z całym dobrodziejstwem inwentarza. A ponieważ nie uważam, żeby mój pomysł był jakiś wyjątkowo oryginalny, nie wierzę, że nie wpadły na niego również wszystkie mądre głowy Hollywoodu – jeśli tak, to cały festiwal obrzucania La La Land statuetkami ma więcej sensu, niż mogłoby się wydawać.

Tej historii właściwie nie da się zaspoilerować. Bo też w filmie nie chodzi o to, jaką historię przedstawia, ale w jaki sposób to robi i gdzie się ona rozgrywa. Historia to banalna i wszystkim znana, pani spotyka niemiłego pana. Spotyka go na ulicach Los Angeles, gdzie każdy róg ulicy oddycha atmosferą Hollywoodu i przypomina o największych klasykach amerykańskiego kina. Hollywood zostało tu ukazane jako stolica marzeń, pomnik dla ludzi, którzy rzucają wszystko, aby tylko ziścić swój sen o sławie i karierze. Taka Mia na przykład od sześciu lat lata z jednego przesłuchania na drugie, wciąż goniąc za upragnioną pierwszą rolą, a Sebastian, niespełniony muzyk, ciuła każdy grosz, aby otworzyć upragniony klub jazzowy z prawdziwego zdarzenia. Ich spotkanie nie mogłoby się skończyć inaczej jak tylko wybuchem ogromnego uczucia (choć nie od razu). W tym miejscu jednak banał i feel good movie ustępuje miejsca bardziej realistycznym kontekstom – bo marzenia swoje, a w związki swoje i niekiedy życie zmusza nas do wybierania, na czym tak naprawdę nam zależy.

la la land recenzja gosling stone

Polski plakat do filmu obdarzono podtytułem „Kochajmy marzycieli!”. Tylko hmm, jakby to powiedzieć… to nie o to w tym filmie chodzi. La La Land nie jest historią o pozytywnej pogoni za marzeniami, ani tym bardziej za ich szczęśliwą realizacją. To opowieść o marzeniach, które są ułudą, które wymagają ogromu pracy, zmuszają cię do robienia rzeczy, które są poniżej twojej godności. A już na pewno nie jest to film o marzeniach, które dają szczęście absolutne.

Co ciekawe, to nie jest również film o bohaterach, których mogłabym obdarzyć bezgraniczną sympatią. Pomimo swojego eleganckiego wizerunku nieco niegrzecznego chłopca, Sebastian daje się poznać jako zapatrzony w siebie snob. I nie chodzi tu tylko o jego marzenie o elitarnym klubie dla prawdziwych koneserów jazzu. W scenach, w których opowiada o muzyce widać, że to jego wielka pasja, ale przez większość czasu jego podejście do jazzu zamyka się w pretensjonalnym patrzeniu z góry na wszystko, co nie jest Wielką Sztuką. Cały wątek jazzu i jego istoty zachowuje równowagę dzięki postaci Keitha, który próbuje przekonać Sebastiana, że oglądanie się wiecznie na historię muzyki i nieotwieranie się na możliwość jej przekształcenia to podejście złe. I choć główny bohater nie daje się mu chyba do końca przekonać, to przynajmniej dopuszcza do siebie myśl, że musi się niekiedy upodlić i zagrać, coś czego nie lubi, żeby przeżyć (wcześniej tego nie rozumie i traci przez to pracę). Z resztą odniosłam wrażenie, film próbuje nas przekonać o jego niewielkiej przemianie w scenie koncertu – gdy Sebastian gra współczesną muzykę, mimo wszystko czerpie satysfakcję z entuzjazmu publiczności.

La-La-Land-recenzja-John-Legend-and-Ryan-Gosling

Po drugiej stronę mamy Mię, która marzy o jedynej rzeczy, jakiej można pragnąć w Hollywood – karierze aktorskiej. Bardzo podobało mi się, w jaki sposób jej wątek pokazywał, jak wyglądają castingi w amerykańskim przemyśle filmowym – ogólny brak szacunku dla kandydata, przerywanie, ignorowanie, podejmowanie decyzji po trzydziestu sekundach. Tym bardziej, że w scenie przesłuchania z telefonem sam widz może się przekonać o tym, jak wielki talent ma Mia. Przy czym La La Land słusznie zauważa, że to nie wszystko – potrzeba jej też mnóstwo szczęścia. Mój ewentualny przytyk do bohaterki polegałby na tym, że nie wierzę w sens marnowania sześciu lat życia na uganianiu się za jakąkolwiek rolą. Ani próbowaniu swoich sił w monodramacie. Tutaj całkowicie zgadzam się z jednym z głosów, które strzelają w Mię po jej pierwszym samodzielnym występie: monodramaty na serio są najgorsze.

Ale właśnie dzięki temu, że nasi bohaterowie mają skazy, nie mam problemu z uwierzeniem w konflikt, który później pomiędzy nimi wybucha. Problem polega na tym, że oboje zbyt koncentrują się na dążeniu do swoich własnych celów, aby równie intensywnie poświęcać się dla związku. Bo oczywiście Mia mogłaby zrezygnować z szukania swojego miejsca w świecie filmu, aby towarzyszyć Sebastianowi w trasie. Sebastian mógłby porzucić granie muzyki, której nie lubi, aby zebrać pieniądze na klub w inny sposób, a jednocześnie wciąż być z Mią. Jednak bohaterowie się na to nie decydują, a film ich za to nie ocenia. Co więcej, pokazuje, że tak właściwie to każde z nich, ma w swojej postawie sporo racji. I nie ma nic złego w tym, że nie decydują się wspólnie zmierzać do happy endu. No bo, cóż, już tak czasami w życiu bywa, że nie każda wielka historia miłosna musi się nim skończyć.

La la land recenzja emma stone

La La Landu nie sposób oceniać bez omówienia jego formy, bo w końcu mówimy tu o musicalu. Film odwołuje się do złotych lat Hollywoodu nie tylko tematyką, ale również licznymi nawiązaniami do stylistyki największych historii muzycznych. Już sama scena otwierająca film, z ludźmi tańczącymi na samochodach stojących w korku, sugeruje, że mamy do czynienia z produkcją dość świadomą przynależności gatunkowej. Jeszcze z początku mogłoby się wydawać, że jest to stylistyka nieco przesadzona – niektóre sceny wypadają dziwnie z tym całym musicalowym magicznym realizmem z lataniem i tak dalej, a mnie samą w pewnym momencie zaczęło irytować nagminne ściemnienia ekranu w momencie przeniesienia uwagi na głównego bohatera. Z drugiej strony żywe kolory scenografii i kostiumów (sukienki Mii, o rety!), czy naprawdę urocza choreografia do każdej z piosenek sprawiały, że tylko ktoś o totalnie skamieniałym musicalowo sercu mógłby się tym filmem nie zachwycić.

Pod względem muzycznym to jest po prostu majstersztyk. Justin Hurwitz stworzył muzykę, która mogłaby służyć za książkowy przykład idealnego podkładu do musicalu – skoczna, melodyjna, z wyraźnym motywem przewodnim i chwytająca za serce dokładnie w tych momentach, kiedy trzeba. To jest po prostu nie fair, że Chazelle trzyma go pod butem i nie pozwala wyfrunąć w świat wielkiej muzyki filmowej (to znaczy – ja nie wiem, czy tak naprawdę jest, ale dziwi mnie, że Hurwitz nie napisał jeszcze nic poza Whiplash La La Land). W przypadku La La Land intrygujące jest to, że jak na musical, film posiada zaskakująco mało piosenek, co zbliża go bardziej do produkcji disneyowskich. Mianowicie jest ich sześć, w tym jedna to motyw przewodni całej drugiej części filmu i powraca właściwie co kilkanaście minut. Ale dzięki temu, że piosenek jest tak mało i są tak fenomenalnie napisane, gwarantuję wam, że po seansie nie będziecie mogli zapomnieć żadnej z nich. W tym miejscu dodam jeszcze, co zwykle mi się nie zdarza, więc zważcie na me słowa, że w polskich napisach ktoś naprawdę się postarał, żeby ładnie przełożyć słowa piosenek i zachować rymy w odpowiednich miejscach.

la la land recenzja

Trochę gorzej jest jednak pod względem wokalnym. Powiem tak: La La Land nie jest musicalem w sensie Broadwayowskim, raczej taką trochę indie wariacją na temat samej formy. Nie oczekujcie więc po nim śpiewania szerokich nut pełną piersią . Nie ma tu piosenek, od których skarpetki pospadają wam z zachwytu nad głosami aktorów. Gosling i Stone nie specjalizują się w musicalu i wcale nie udają, że jest inaczej. Dlatego śpiewają trochę ciszej, przez pół otwarte usta, głosy mają zamglone i przepona im niezbyt pracuje (Emma Stone śpiewa nieco mocniej tylko w „The Fools Who Dream” i to tyle). Z resztą nie tylko oni – nawet w scenach zbiorowych przy „Another Day of Sun” i „Someone in The Crowd” śpiewacy zdają się oszczędzać i nie wybuchają pełnym dźwiękiem. I nie ukrywam, że trochę mi to przeszkadza, bo jako fanka klasycznego Broadwayu na każdy nowy musical wychodzę z nadzieją, że ktoś mu ryknie w twarz pełną mocą trzech oktaw. A piosenki w La La Land są piękne, ale wokalnie niezbyt wymagające, więc wiem, że wystarczyłoby trochę delikwenta przycisnąć, żeby wydobyć z niego czystsze dźwięki. Dlatego właśnie uważam, że Ryan i Emma śpiewają tak, a nie inaczej, bo tego właśnie oczekiwał od nich reżyser.

Ta teza nabiera o wiele więcej sensu w świetle mojej interpretacji całego filmu, która naszła mnie dopiero w finale. Dostajemy w nim absolutnie fantastyczny, bajkowy montaż, jeszcze raz pokazujący całą historię związku Mii i Seba, a także dodający wariację na temat „co by było gdyby?”. Co by było gdyby bohaterowie się nie rozstali? I wtedy oczywistym staje się, że prawdopodobnie nigdy nie znaleźliby się w tym miejscu, w którym spotykamy ich na końcu filmu – jako spełnieni ludzie, którzy zapracowali na swoje marzenia. Może nie udało im się osiągnąć tego razem, ale wiedzą, że są dla siebie ważni i mimo wszystko zawsze będą się kochać. Jeśli miałabym więc zdecydować, jaka myśl przewodnia przyświeca filmowi, byłoby to właśnie: nie możesz mieć w życiu wszystkiego, aby zrealizować marzenia trzeba coś poświęcić i owszem, niekiedy jest to związek. I nie ma w tym absolutnie nic złego.

la la land recenzja

La La Land odczytuję więc jako wariację na temat klasycznej bajki o miłości, uzupełnioną o musicalową formę. Z jednej strony mamy tu ukłon w stronę tradycyjnego hollywoodzkiego kina, które sugerowałoby zbliżający się happy end, z drugiej zaś mamy do czynienia z pewnym wypaczeniem klasycznego wzorca. Bo taka kolorowa historia powinna zakończyć się triumfem miłości, prawda? Tym bardziej, że mówimy o musicalu, a te (zwłaszcza te z lżejszą, romantyczną fabułą) zawsze kończą się dobrze! No więc La La Land podchodzi do tego inaczej – przedstawiona w nim historia miłosna nie jest idealna. Bohaterowie nie są idealni. I właśnie dlatego jako musical też nie może być idealny. Stąd te pozorne muzyczne niedoróbki i, zdawałoby się, wokalne lenistwo aktorów. Dzięki temu całość, mimo swojej bajkowości, zdaje się jeszcze końcem stopy trzymać ziemi i być bliżej widza – z ludzkimi głosami, ludzkimi marzeniami i ludzkimi związkami, które, co tu dużo mówić, w prawdziwym życiu też czasami nie kończą się dobrze.

La La Land wygrywa tym, że pomimo słodkiej otoczki bajkowego musicalu, pozostawia na języku gorzki posmak życiowego realizmu, kiedy do bohaterów dociera, że, no sorry, nie da się – jednak nie mogą mieć wszystkiego. Mia i Sebastian nie mogą jednocześnie podążać za marzeniami i być razem. I choć kino od lat pielęgnuje obraz idealnej miłości, zdolnej przezwyciężyć wszystkie przeszkody, La La Land rozgrzesza swoich bohaterów i nie piętnuje ich za przekładanie osobistych celów ponad wspólną przyszłość. Co więcej, nie pozostawia w nich żalu, raczej nostalgię za życiem, które mogliby mieć razem, ale do którego pewnie nigdy by nie doszło. I ja tę wizję kupuję w całości. Tak samo jak te całe worki nagród, które film otrzymał. Niech się mnożą.

  • Michu

    „film momentami mocno siłuje się z formą musicalu, którą sam sobie narzucił” (film sam sobie coś narzuca?), „w końcu mówimy tu o musicalu”, „La La Land nie jest musicalem w sensie Broadwayowskim, raczej taką trochę indie wariacją na temat samej formy”, „La La Land odczytuję więc jako wariację na temat klasycznej bajki o miłości, uzupełnioną o musicalową formę”. Proszę nie zrozumieć mnie źle, ale… czy pani na pewno wie, co widziała?:)

    • Musisz sprecyzować, co ci konkretnie w tych zdaniach nie pasuje, bo ja rozumiem, co chciałam napisać.

      • Michu

        Po pierwsze – używa pani słowa „wariacja” jako swoistego rodzaju wytrychu, który nie wiedzieć czemu pani zdaniem sprawdza się w każdym możliwym kontekście. Po drugie – „indie wariacja” to moim zdaniem potworek językowy. Rozumiem, że nie miałaby pani problemu z np. „trash wariacją”, „salsa wariacją” albo „happy hardcore wariacją”? Po trzecie, najważniejsze. W pierwszym zdaniu pisze pani o „siłowaniu się z formą musicalu” (sygnał dla czytelnika – to nie musical, tylko wykorzystuje jego elementy), w drugim już w pełni o musicalu (wyrok wydany), w trzecim teoretycznie rozwija pani myśl, stwierdzając jednak, że to nie musical, tylko „indie wariacja na temat (musicalowej) formy”, w czwartym zaś zdaniu o tym, że to wariacja o wierze w miłość, gdzie musicalowa forma pełni rolę ornamentu. No na miłość boską, proszę się zdecydować:) Po przeczytaniu tych czterech zupełnie odmiennych komunikatów czytelnik nie będzie miał już pojęcia, czym jest musical.

        • Myślę, że za bardzo czepiasz się słówek. Ale zachęcam do zanalizowania w ten sposób każdego mojego tekstu, będziesz miał mnóstwo frajdy ( a ja jeszcze więcej).

          • Michu

            Ma pani kłopot z określeniem formy i konwencji filmu, a pani odpowiedzią na ten zarzut jest to, że „czepiam się słówek”? Rozczarowujące, ale niechaj będzie.

          • Bo forma i konwencja to rzecz bardziej płynna niż gatunek, który w przypadku filmu jest jasny. Piszę tak, a nie inaczej, żeby mi czytelnicy z nudów nie posnęli przy musicalu musicalowym poganianym musicalem. Ewidentnie mój styl ci nie pasuje, ale na całe szczęście nie masz obowiązku mnie czytać.

          • Michu

            Powtórzę najprościej jak potrafię: czy pani widzi, że mój główny zarzut odnosi się do warstwy merytorycznej, a nie do pani stylu?

          • Nie.

          • Michu

            To już tak może zostawmy na koniec tutaj. Kłaniam się.

          • No strzałka.

  • Michał Kwiatkowski
  • Już nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ten film. Nie nastawiam się
    jakoś szczególnie, jestem po prostu ciekawa, czym ta produkcja sobie
    zasłużyła na tyle nagród i nominacji.Tematyka mi bardzo „leży”, bo żyję z podobnymi problemami jak bohaterowie.

  • Jan Uzi

    Piszesz o „La la land” , że opowiada o tym, że nie można mieć wszystkiego. O cenie za spełnuenie marzeń. Zgoda ale w jaki sposób jest to pokazane? Czy naprawdę nikt tego nie dostrzega? W sposób nie tyle banalny co cholernie powierzchowny, przez co kompletnie nierealny. Mia pyta Sebastiana: „Co z nami”? A ten jej odpowiada, że nie wie bo będzie musiała całkowicie się poświęcić aby zostać gwiazdą. I tylko tyle. Załatwione. Spoko. Naprawdę scenarzystę i reżysera w jednej osobie nie stać było na nieco więcej emocjonalnej głębi w tym bądź co bądź ważnym dla obojgu momencie? I dlaczego Mia wyszła za mąż? Miała na to czas? Domyślam się, że facet nie jest raczej kierowcą autobusów miejskich tylko pewnie osobą związaną z branżą filmową. Dlaczego nie miałaby się związać z Sebastianem? Kompletnie tego nie rozumiem. Miałoby to sens gdyby w dążeniu do samorealizacji sami gdzieś się pogubili się w swoim uczuciu. Tymczasem pod sam koniec pojawiają się wręcz nieznośne telenowelowe sceny: Miałkość i banał życia rodzinnego Mii, Mia wryta podczas pobytu w klubie Sebastiana, kompletnie niepotrzebna fantasmagoria na temat ich wspólnego życia. Jest w tym filmie sporo wspaniałych scen ale jako całość film zwyczajnie się nie broni. Rozstanie tych dwojga jest nierealne, sztuczne i nie wiem jakie jeszcze. Kompletnie nie wpisuje się ten mega hype tego filmu – w ogóle istnieje choćby jedna, negatywna recenzja? Film niewątpliwie bardzo dobry ale nie jest to żadne arcydzieło.

    • Wiesz, ja patrzę na to trochę inaczej. Kiedy Mia i Sebastian byli jeszcze parą, oboje podjęli decyzję, że w tym konkretnym momencie chcą się skupić na swoich własnych marzeniach, a nie na związku. Nie znaczy to, że automatycznie rezygnują ze związków na całe życie w ogóle, po prostu na tym etapie swojego życia wybierają pracę. Dlatego dla mnie to, że Mia w końcu wychodzi za mąż i ma dziecko wcale się z tym nie kłóci (a jej córka na moje oko wygląda jakby miała 2 latka) – zakładam, że spotkała swojego męża wtedy, gdy była już znaną aktorką i po rozwinięciu kariery w końcu pozwoliła sobie skupić się na życiu uczuciowym. Dlaczego nie poleciała wtedy z powrotem do Sebastiana? Bo byli już innymi ludźmi, a uczucie między nimi w dużym stopniu musiało wyparować, bo przez lata go nie pielęgnowali. I wątpię, żeby tak po prostu udało im się je odbudować, bo Mia i Sebastian sprzed pięciu lat nie będą tacy sami, jak ci starci, bardziej doświadczeni Mia i Sebastian. To, co kiedyś ich w sobie pociągało, niekoniecznie musi wciąż działać. Co nie znaczy, że nie mogą do siebie czuć pewnego rodzaju nostalgicznej sympatii i właśnie to, moim zdaniem, pokazuje ostatnia scena.
      Jednocześnie myślę, że masz sporo racji z tym „słuchaj mała, potrzebny Ci facet z branży”, bo aktorstwo i muzyka to jednak bardzo angażujące pasje i, jakby na to nie patrzeć, wygodniej jest je przeżywać z ludźmi, którzy je podzielają. Wydaje mi się, że Sebastian nie powiedział czegoś takiego wprost, bo to trochę brzydko świadczyłoby również o nim – bo dałby Mii do zrozumienia, że tak samo, jak jej byłoby lepiej z kimś z branży filmowej, jemu również byłoby lepiej z kimś z branży muzycznej. A to już taki uczuciowy pragmatyzm, który raczej nie jest dobrze widziany.
      Nie podoba mi się stwierdzenie „skurwienie się” w stosunku do Mii. Niby dlaczego? Bo skończyła z innym mężczyzną i wygląda na to, że jest z nim szczęśliwa? Zwróć uwagę, że nie wiemy, jak wygląda w tym momencie życie Sebastiana, bo scena jest przedstawiona z punktu widzenia Mii. Nie możemy wykluczyć, że on też sobie kogoś nie znalazł i jest z tą osobą szczęśliwy. Dlatego żadnego z bohaterów nie oceniam tak surowo, a tym bardziej nie demonizowałabym tak Mii. Zwłaszcza, że z twoich słów wynika, że jej jedyną winą jest to, że widzimy, że z w końcu z kimś się związała.
      Ogólnie chodzi mi o to, że nie poczytuję takiego rozwiązania za błąd albo miałkość scenariusza – zamiast tego widzę tu dużo prawdziwych, ludzkich uczuć.
      Ale to prawda, że „La La Land” nie jest jakimś arcydziełem. Przynajmniej nie scenariuszowo, bo historyjkę ma banalną. Za to wizualnie i muzycznie broni się jak najbardziej.

      • Paul

        Podzielam opinię Jana. Odnoszę wrażenie, że rozmawiacie o filmie przez pryzmat własnych doświadczeń więc pozwólcie, że i ja dołączę. Catus zapominasz, że Sebastian zaczął zarabiać również dla Mii (podsłuchana rozmowa telefoniczna z matką). Tak, wiemy o jej życiu więcej po rozstaniu, ale to nie znaczy, że on nie czekał. Sądzę, że to Sebastian był głównym bohaterem, prawdziwym romantykiem. On zrealizował swój cel, a Mia? Trudno nazwać bogatego męża i dziecko pochodną wielkiej kariery aktorskiej, jakkolwiek szowinistycznie by to nie zabrzmiało. Przypominam, że Mia biegnąc na randkę z Sebastianem zostawiła partnera przy kolacji z rodziną w restauracji! Kobieca pogoń za marzeniami, rycerzami, wygodami… „Kim jesteśmy? -KOBIETAMI. Czego chcemy? -NIE WIEMY. Kiedy tego chcemy? -TERAZ!”. Catus, za łatwo odpuszczasz Mii. Gdy mężczyzna tak postępuje, kobiety oceniają go surowo. Gdy facet jest ofiarą nie jest lepiej, bo „pewnie sobie zasłużył”. Po pierwszej zdradzie zostałem rogaczem, po drugiej nieudacznikiem. Kobiety są okrutne, a ich wyrachowanie często nazywane jest „poszukiwaniem drogi”. Wracając do filmu 🙂 chciałbym wyrazić zdanie, że motywację, intencje i drogę postaci Sebastiana oceniam dużo wyżej mimo, że za bohaterów filmu uważa się ich obydwoje. W końcowej scenie widzę jak wraca do niego wspomnienie cierpienia po tym jak Mia go rozczarowała i zraniła swoimi wyborami. Wątpię czy jest prawdziwie szczęśliwa. Jak można o takiej miłości zapomnieć i wejść z mężem do tego akurat klubu jazzowego?! Kobiety… Polecam Wam film „Take this waltz” z Michelle Williams.

  • Jej, myślę że się zupełnie zgadzam. Poszłam na tej film na zasadzie „faceta na komedii romantycznej”, czyli do towarzystwa z koleżankami. Sama w życiu nie poszłabym na historię o miłości. Jednak zakończenie totalnie mnie zauroczyło, szczególnie ten moment szoku „Jak to, to ona nie jest z Sebastianem? To jakiś żart?” A potem zrozumienie – bez tego zakończenia ten film na pewno by mi się nie spodobał. A tak jest całkiem niezły, chociaż musicalowy charakter na początku mnie nie przekonywał (scena z lataniem i taki cyniczny uśmieszek z mojej strony: „Jeny, jakie to lukrowate…”), to świetna muzyka przekonała mnie do reszty. Pierwszy raz żałowałam, że w kinie trzeba siedzieć, bo przy niektórych kawałkach bym poszła potańczyć 😀

  • Jan Uzi

    Jasne, muzycznie i wiualnie jest więcej niż dobrze. A „City of stars” zachwyca tak jak i ostatni song Mii. „Łenewer”… (jak mawiają Amerykanie) rozstanie Mii i Sebastiana pokazano po prostu źle, moim zdaniem, w czysto telenowelowej manierze. Przez tyle miesięcy byli razem, wspierali się we wszystkim co było dla nich najważniejsze a swoje rozstanie zredukowali do dosłownie jednego zdania. Absurd. Zresztą przecież oni oboje wiedzieli o tym od samego początku – że kręci ich angażująca pasja jakoś wtedy im to nie przeszkadzało. Zupełnie tak jak gdyby się umówili. „- Słuchaj, kochamy się ale jak zacznie się coś naprawdę dziać to się rozstajemy, ok? – Ok, spoko” . To jest kompletnie bez sensu. Zwróć uwagę na scenę kiedy Mia z mężem trafia do klubu Sebastiana. Ten gra ich wspólny, muzyczny motyw a Mia reaguje na to bynajmniej nie z dystansem tylko siedzi jak wryta a jej głupi małżonek pyta czy mogą jeszcze zostać. Ta stwierdza, że powinni już iść – czyli uczucie wciąż trwa. No i ta jej małżeńska sielanka, jest to beznadziejne. Tak jak gdyby była z kamienia nie zaś bardzo wrażliwą osobą a zerwanie z Sebastianem kompletnie spłynęło po Niej jak po kaczorku. Tak to jest w tym filmie pokazane. Choreografia – super, muzyka – tak samo, zdjęcia – tudzież. Scenariuszowo jest słabo. I naprawdę nie do końca ogarniam powodów do 14 nominacji. Przynajmniej zgadzamy się, że nie jest to arcydzieło.

  • Anna M.

    Pani Magdaleno,
    Tak się składa, że wczoraj po obejrzeniu filmu spytałam retorycznie mojej rówieśniczki, pięćdziesięcioletniej koleżanki: Ciekawe, czy młodzi zrozumieją coś z tego filmu… Dlatego po przeczytaniu Pani tekstu natychmiast sprawdziłam wiek 🙂 Z wszystkim, co Pani napisała, zgadzam się niemal w 100%, ale moją uwagę przykuł fragment, z którego zaczerpnęła Pani tytuł:
    „Polski plakat do filmu obdarzono podtytułem „Kochajmy marzycieli!”. Tylko hmm, jakby to powiedzieć… to nie o to w tym filmie chodzi. La La Land nie jest historią o pozytywnej pogoni za marzeniami, ani tym bardziej za ich szczęśliwą realizacją. To opowieść o marzeniach, które są ułudą, które wymagają ogromu pracy, zmuszają cię do robienia rzeczy, które są poniżej twojej godności. A już na pewno nie jest to film o marzeniach, które dają szczęście absolutne.”
    Zgadzam się z ostatnim zdaniem – to nie jest film o marzeniach, które dają szczęście absolutne, ich realizacja jest jednak dla bohaterów najważniejsza, płacą za nie
    wyrzeczeniem się prawdziwej miłości (słusznie utożsamianej z pielęgnacją uczuć, związku).
    Pominęła Pani wątek wspierania się bohaterów w dążeniu do tych marzeń – przestają wówczas na chwilę myśleć wyłącznie o sobie: ona namawia go do potraktowania kontraktu wyłącznie jako celu do realizacji marzenia, jakim jest klub jazzowy (mimo że to źródło ich dochodu), on przekonuje ją do udziału w ostatnim castingu i jedzie po nią do rodzinnego domu (mimo że właśnie się pokłócili). Podświadomie oboje czują, że to ich marzenia są najważniejsze! Przejmująca historia
    opowiedziana podczas ostatniego castingu – piosenka o przewrotnym tytule „The fools who dream” – jest w rzeczywistości apoteozą marzycieli – Don
    Kichotów. Realizacja ich marzeń musi się odbywać jakimś kosztem – happy end możliwy jest tylko w hollywoodzkiej scenografii (dosłownie – tylko w filmie). Doskonała jest zarówno ta idylliczna, ale nierzeczywista wersja życia obojga, jak i gorzka konstatacja, że coś zyskali, ale i coś stracili…

  • Małgorzata Świtalska

    „Gosling i Stone nie specjalizują się w musicalu i wcale nie udają, że jest inaczej.”
    Emma Stone debiutowała i o ile się nie mylę nadal występuje na Brodwayu.

    • Emma na Broadwayu grała tylko w Cabarecie. To mało żeby była specjalistką od musicalu.

Podobne posty