Drama, k-drama, „Dramaworld”!

13 maja 2016

Jeśli kiedykolwiek ciągnęło was w stronę popkultury dalekiego wschodu, w pewnym momencie musieliście się zetknąć ze zjawiskiem azjatyckiej dramy. Potem są już tylko dwie drogi – albo was całkiem wciągnie, albo uciekniecie z wrzaskiem. Jestem jedną z tych osób, które do dram zupełnie się nie nadają i to mimo skończenia japonistyki – miałam do nich wiele podejść (głównie w czasie studiów), kilka serii udało mi się obejrzeć, ale była to ciągła walka o wytrwanie każdej następnej minuty przed ekranem, przeplatana wątpliwościami w rodzaju „co ja robię?”, „ile jeszcze?” i „dlaczego to takie głupie?”.

Azjatyckie dramy to już zupełnie inny rodzaj guilty pleasure. To guilty pleasure ostateczne. Aby dobrze wytłumaczyć na czym polega ich formuła można by się odwołać do latynoskich telenowel albo zachodnich oper mydlanych, ale to i tak nie odda w pełni…erm…głębi całego zjawiska. Ponieważ konwencja dramy to coś zupełnie wyjątkowego. W przeciwieństwie do takich telenowel dramy nie są tasiemcami – to mini serie z określoną liczbą odcinków. Co najważniejsze, przeważająca większość z nich to romanse. I kiedy mówię „romanse” mam na myśli historie, w których pierwiastek romantyczny podkręcono do absolutnego maksimum, a całość doprawiono wszelkimi możliwymi stereotypowymi zagraniami fabularnymi, jakie tylko przyjdą wam do głowy. Powiedzenie, że jeśli widziało się jedną dramę to tak jakby widziało się je wszystkie, nie jest dalekie od prawdy – to dogmat.

1097562v_1604060155_1

Chcecie przykładu? Oto streszczenie standardowej dramy z wykorzystaniem jak największej liczby elementów charakterystycznych dla gatunku: bogaty i arogancki protagonista z impetem wpada na skromną, biedną protagonistkę. Kiedy patrzą sobie w oczy świat zwalnia. I to dosłownie, bo dostajemy scenę nakręconą w perfidnym slow motion, podczas której wokalistka w tle jęczy coś po koreańsku o miłości od pierwszego wejrzenia, w tle wieje wieje wiatr, a wokół bohaterów wirują płatki kwiatów. BOOM! Instalove. On pewnie ma dziewczynę/narzeczoną/przyjaciółkę z dzieciństwa, która zawsze marzyła o tym, by zaciągnąć go przed ołtarz (bogatą i wredną sucz, of course), jej na krok nie odstępuje najlepszy przyjaciel, zamknięty w permanentnym friendzone. Bohaterowie pracują w jednej firmie. To znaczy, on w niej jest prezesem (ale z przymusu, bo wiecie – najchętniej hodowałby konie, albo sadził kwiaty, czy coś takiego, w końcu w środku jest taki wrażliwy), a ona zamiata korytarze. Oczywiście oboje się nie cierpią i przez większość czasu na siebie wrzeszczą – raz koniecznie muszą się pokłócić w deszczu, żeby ona (biedna mimoza) mogła dostać gorączki, zemdleć i pozwolić mu pielęgnować się na łożu boleści. Ona zaczyna rozumieć, że on to jednak strasznie wrażliwy jest i z ulgą konstatuje, że nie zakochała się w całkowitym bucu. A kiedy w końcu wyznają sobie miłość, on wpada pod samochód i dostaje amnezji. W tym momencie na scenę wraca wredna ex i próbuje go odzyskać. Po czym protagonista znowu uderza się w głowę i wraca mu pamięć. I kiedy już biegnie gnany siłą prawdziwej miłości do tej naszej eterycznej bohaterki (która w międzyczasie powinna stać się super sławna, albo super bogata, rozumiecie) i kiedy oboje już wiedzą, że będą żyli długo i szczęśliwie, ona nagle dostaje dramatycznego KRWOTOKU Z NOSA. Nie, nie delikatnego krwawienia – KRWOTOKU JAK NIAGARA. Bo wiecie, w azjatyckich dramach to może oznaczać tylko jedno – RAKA (It’s never lupus!). Potem ona umiera. On płacze. Taadaa. Koniec dramy.

dramaworld-liv-hewson-justin-chon

Oglądanie czegoś takiego w kółko naprawdę może stanowić nie lada wyzwanie. Jeśli jednak jest jakiś zabieg, który sprawi, że sięgnę po gatunek, od którego mnie odrzuca, to jest to autoparodia. Im bardziej meta tym lepiej. I właśnie czymś takim jest internetowy serial Dramaworld od portalu Viki (na którym, za opłatą, można oglądać azjatyckie dramy, rzecz jasna!) – dziesięcioodcinkowa (na chwilę obecną wyszło osiem epizodów) historyjka o fance k-dram z USA, która dzięki magicznemu zbiegowi okoliczności zostaje przeniesiona do świata, w którym rozgrywają się jej ulubione seriale. Brzmi fantastycznie? Bo jest fantastyczne! Całość przypomina uroczą mieszankę Lost in Austen Porwaniem Jane E. Jaspera Fforde, jest lekkie jak obłoczek, wsuwa się to jak paczkę ciastek (odcinki są naprawdę krótkie – 9-15 minut) i naprawdę śmieszy. Widzę tu tylko jeden minus – po seansie naszła mnie niespodziewana ochota na obejrzenie k-dramy z prawdziwego zdarzenia (podobno teraz króluje Descendants of the Sun). Mówiłam, że to cholerstwo wciąga!

Azjatyckie dramy mają wyjątkowo niski próg wejścia, ale to wcale nie znaczy, że trzeba być ich fanem aby mieć z Dramaworld radochę. A jeśli ktoś naprawdę uważa, że wschodnie seriale to dla niego zbyt hermetyczne środowisko, Dramaworld chętnie wytłumaczy mu wszystkie prawidła rządzące gatunkiem – i to tak naprawdę łopatologicznie, bo główna bohaterka po przejściu do alternatywnej rzeczywistości dostaje do rąk książkę ze zbiorem zasad, jakie ma przestrzegać. Ach, bo zapomniałam wspomnieć – Claire, nasza protagonistka, zostaje w Dramaworld jednym z Ułatwiaczy, czyli przemykającą w tle postacią, której zadaniem jest sprowokować zza kadru jak najwięcej „zbiegów okoliczności”, dzięki którym główni bohaterowie serialu mogą się do siebie zbliżyć, a w konsekwencji zakochać. Jej ostateczny cel jest jasny – doprowadzić do tego, aby para głównych bohaterów się pocałowała. Każda szanująca się drama musi się skończyć pocałunkiem (bo wiecie,  to jest absolutny szczyt erotyzmu, jakiego możecie oczekiwać po azjatyckich produkcjach. Tutaj jeden pocałunek to deklaracja równa oświadczynom) – inaczej nastąpi koniec świata. Nie, poważnie, to jest podstawowa zasada w Dramaworld – bez pocałunku rzeczywistość imploduje.

Kolejna klisza koreańskich dram - kiedy bohaterka się upije, bohater musi zanieść ją do domu na barana. Tak, na serio.
Kolejna klisza koreańskich dram – kiedy bohaterka się upije, bohater musi zanieść ją do domu na barana. Serio, serio.

W tym konkretnym przypadku Claire odpowiada za pomyślne rozwinięcie historii Joon Parka, zdolnego szefa małej restauracji i jego podkuchennej – Seo Yeon. Przy czym, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, od chwili gdy Claire przekracza próg dramowej rzeczywistości, w fikcyjnym świecie wszystko zaczyna się walić, a nasza główna bohaterka popełnia błąd za błędem, spychając główną oś fabularną serialu z drogi, po której miał kroczyć. Ponieważ jeśli jest jedna zasada, której Ułatwiaczom nie wolno łamać, to jest nią niezajmowanie ważnego miejsca w fabule serialu. A nagłe awansowanie na love interest głównego męskiego bohatera to już prosta droga do totalnej katastrofy.

Dramaworld jest uroczo samoświadomy i pomimo bycia swoistą parodią, nie odcina się od swoich drama-korzeni. Każdy odcinek to obnażanie kolejnych absurdów i klisz rządzących światem azjatyckich seriali – nie z satyryczną złośliwością, ale fanowskim uwielbieniem. Nie chcę wymieniać tutaj wszystkich przytyków, bo ich samodzielne wyłapywanie jest chyba najprzyjemniejszą częścią oglądania tego serialu, wspomnę więc tylko o kilku: wyśmianie typowego wzoru na k-dramowego leading man (męski bohater dramy nie może pozwolić aby kobieta upadła na ziemię. Więc gdy Claire teatralnie mdleje, ma sto procent szans, że spod ziemi wyskoczy jakiś facet, żeby ją złapać), product placement (ale takie naprawdę perfidne, w stylu naszej Rodzinki.pl), strzała amora, czyhająca za każdym rogiem (w świecie dram absolutnie nie wolno nikogo ratować z opresji, jeśli nie chcecie, aby zapałał do was gwałtowną, gorrącą miłością).

Czy to z rakiem, czy ze strzałą w serce (dosłownie!) w typowej dramie ktoś MUSI skończyć na szpitalnym łóżku.

Jednocześnie serial przez cały czas pozostaje dokładnie tym, co wyśmiewa – typową dramą. Mamy więc pewność, że na wszystkich bohaterów czekają wielkie miłości, morze pustego dramatu, a sama Claire przeżyje dokładnie te same klisze fabularne, co jej ulubione postaci. Serial jest więc meta, ale w umiarkowanym stopniu – nie zabiera się za całkowitą dekonstrukcję parodiowanego formatu, ale płynnie się w niego wtapia, dodając do niego coś od siebie. Można by się zastanowić, czy nie powinien być przy okazji jeszcze bardziej samokrytyczny, ale obawiam się, że mógłby wtedy stracić sporo lekkiego uroku. Dramaworld to taka produkcja dla fanów od fanów, doskonale zdająca sobie sprawę z tego, że może i dramy nie są najbardziej wysublimowanymi produkcjami na świecie, ale dostarczają widzom mnóstwa radości i niezobowiązującej rozrywki. Dlatego ja serial bardzo polecam – do finału zostały jeszcze dwa tygodnie, odcinki są krótkie, więc jeśli ktoś ma ochotę, to bez problemu zdąży całość nadrobić.

Podobne posty