Singer, proszę cię, nie rób tego, czyli o „X-men: Apocalypse”

28 maja 2016

Sezon superbohaterski w kinie trwa. I jak każdy sezon, ma swoje lepsze i gorsze momenty – w tym roku zdążyliśmy już dotknąć dna przy BvS, sprężyście wyskoczyć na wyżyny po Civil War, a teraz poruszając się ruchem sinusoidalnym wracamy znowu do dolnych partii skali wraz z najnowszą odsłoną ekranizacji X-men. Oj, nie był to dobry film. Wciąż można się w nim doszukiwać elementów przyjemnie łechtających faniące serce, ale nic nie zmieni faktu, że Apocalypse jest dziełem smutnie nędznym. Okazuje się, że nie przez przypadek przez całe lata myliłam ze sobą nazwisko Snydera z Singerem – w chwili obecnej obu panów mam tak samo serdecznie dość i podpiszę każdą petycję, której celem będzie odsunięciu ich obu od franczyz, które z zimną krwią mordują.

Sporo racji mają ci, którzy twierdzą, że Brian Singer ze swoim pomysłem na mutantów zatrzymał się w roku dwutysięcznym – widać tu ogromną przepaść w koncepcji filmu w porównaniu z tym, co w ostatnich latach pokazał chociażby Marvel. Posługując się ogólnikami – wydawało się, że kino komiksowe zrozumiało już, że przenoszenie dymków na ekran to coś więcej niż wybuchy i emanacje nadludzkich mocy. Poszło w podteksty, odniesienia do współczesnej rzeczywistości, metatekstualność i podszycia rozmaitymi ideami. Singer nie skumał trendu – ma w rękach jedną z najbardziej spopularyzowanych historii o dyskryminacji i prześladowaniu odmienności, a nie potrafi z niej wycisnąć nic ponadto, co wycisnął już w poprzednich filmach. Nie twierdzę, że filmy o X-men mają polegać jedynie na monotonnym waleniu w bęben z napisem „wykluczenie mniejszości”. Mogłyby (i na wszystkich komiksowych bogów, powinny!) również, no nie wiem, oferować rozrywkę na nieco wyższym poziomie? Nope, w to Singer też już nie potrafi.

Moria_Beast_Havok_Mystique

Smerfne hity na gumijagodach

Mam z tym filmem całą masę problemów. Miałam je jeszcze zanim trafił do kin – jeśli ktoś śledził fanpage bloga, to może zauważył, że zżymanie się na materiały promocyjne do X-men: Apocalypse stało się dla mnie ostatnio czymś w rodzaju perwersyjnej rozrywki. Sam Apocalypse jest tutaj jednym z problemów wiodących. Ogólnie rzecz biorąc jest to idealny przykład dla odwiecznej bolączki wszystkich fabuł, które leżały obok fantastyki – jak wprowadzić do opowieści wszechmocny, teoretycznie niepokonany czarny charakter z niedookreślonym zestawem zdolności i…nie zepsuć go. Można próbować ratować się ciekawą motywacją dla jego postępowania – no chyba, że villain będzie po prostu dążył do zagłady ludzkości bo powody. Wtedy już nic go nie uratuje. A tym kieruje się właśnie filmowy Apocalypse i nawet mój ukochany Oscar Isaac, skryty pod grubą warstwą smerfnego makijażu nie jest tu w stanie pomóc, bo do zagrania dano mu niewiele – rzuca jedynie groźbami, złowieszczo wznosi ręce do góry i siedzi na skale. I siedzi na niej naprawdę długo.

Jeśli przyjmiemy pokrętną filozofię zakładającą, że czarny charakter filmu nie musi być dobrze napisany, o ile bohaterowie pierwszego planu nakreśleni są lepiej to…nie, niestety nic to tutaj nie zmienia. Pamiętacie First Class i niemożliwą wręcz do przeoczenia, magnetyczną chemię pomiędzy Xavierem i Magneto? Tę samą, z której twórcy zaczęli się powoli wycofywać w Days of Future Past, ku ogromnemu rozczarowaniu fanów na całym świecie? Cóż, nawet jeśli jakimś cudem zupełnie o tym zapomnieliście, Apocalypse wam przypomni. Bo nie dość, że w montażu wpleciono w niego mnóstwo scen-retrospekcji z First Class (niechcący dając nam w ten sposób do zrozumienia jak wielka przepaść dzieli oba filmy) to wielka nieobecność dawnego bromance’u pomiędzy parą głównych bohaterów dosłownie kłuje w oczy. Żrącym kwasem.

x-men-apocalypse

Musimy porozmawiać o Henryku

Cały wątek Magneto jest tym, co dla mnie najbardziej ciągnie film w dół. Wiem, że na wierzch wychodzi tu moja małostkowość, ale rozpoczynającego sceny z Pruszkowa sprawiły, że straciłam do historii całe serce i od momentu, kiedy pierwszy z aktorów zaczął kaleczyć na ekranie język polski, złapałam się za twarz jak na Krzyku Muncha i zostałam tak już do końca seansu. Nawet jeśli później w filmie pojawiły się jakieś lepsze momenty, to trudno było mi policzyć je produkcji na plus. Mogłabym powiedzieć, że Pruszków zepsuł mi nowych X-menów. Podejrzewam, że twórcom filmu nawet przez myśl nie przeszło jakie reakcje wywołają te sceny w naszych kinach – w moim widownia pokładała się ze śmiechu na widok polskiej milicji strzelającej do ludzi z łuków. Z drugiej strony – ta scena była tak bardzo absurdalna, że zapewne wywołała podobną wesołość na wszystkich innych szerokościach geograficznych (o ile nikt nie założył, że tak właśnie działały polskie służby porządkowe za komuny – w ogóle by mnie to nie zdziwiło!).

Wtrętek polski dodatkowo obnaża to, jak pretekstowymi pobudkami kieruje się w filmie Magneto – tylko po to aby na siłę można było skonfrontować go z głównymi bohaterami. Znając mniej więcej historię Apocalypsa i jego modus operandi można by założyć, że wcielając poszczególnych bohaterów w szeregi Jeźdźców Apokalipsy, nasz główny villain dokona na nich starego, dobrego prania mózgu. To, jak wiadomo, pozwoliłoby opętanych bohaterów rozliczyć w kategorii odkupywalności” za popełnione błędy – wszak w takiej sytuacji trudno obarczać ich odpowiedzialnością za wszystkie występki (patrz: Bucky). Tymczasem film zupełnie tę kwestię pomija – Jeźdźcy Apokalipsy dołączają do Apocia z własnej woli. Czy w takim razie będą musieli ponieść konsekwencje swoich działań? Bynajmniej. Magneto praktycznie doprowadza do zagłady ludzkości and nobody bats an eye. Poważnie – zakończenie filmu zastaje Xaviera i Magneto w jak najlepszej komitywie, po tej samej stronie barykady i żaden, absolutnie żaden z bohaterów nawet nie wspomni o tym, że z winy Magneto, poza kadrem zginęły prawdopodobnie tysiące niewinnych osób. Kino superbohaterskie zdążyło już przetrawić temat rozliczeń – ba! zrobiło to nawet głupie BvS. Tutaj fakt, iż Magneto zmienia stronnictwa jak mu wiatr zawieje (w końcu do porzucenia Apocalypse’a również nie potrzebował wiele – jedynie Raven, której nie widział od dekady, z mało porywającą mową o rodzinie na ustach) pozostaje właściwie bez komentarza i jest tak samo niezręczne jak to, że w pewnym momencie Eric niszczy Auschwitz. Powtórzmy to jeszcze raz – Magneto rozwala Auschwitz w drobny mak. Aha. Okey.

X-Men-Apocalypse-Trailer-Magneto-Factory

Mutancki sztuczny tłum

Pozostali Jeźdźcy Apokalipsy służą wyłącznie za jakościowo słabe tło. Po prostu SĄ. Co przy całym ogromie uwagi, jaką film poświęca wątkowi Magneto (tak bardzo spieprzonemu na całej linii) jedynie podkreśla niedociągnięcia scenariusza. Dlaczego Psylocke dołącza do Apocalypse’a? Kim w ogóle jest Psylocke? Dlaczego Apocalypse zakłada, że ten nieciekawy Angel jest właśnie tym, czego mu w drużynie brakuje? Kreacja Jeźdźców, niestety, leży na całej linii. Kilka cieplejszych słów można by powiedzieć jedynie o Storm. Chociaż łatwość z jaką zarówno ona jak i pozostała dwójka (choć może akurat oni mieli racjonalne powody żeby mścić się na ludzkości? Cóż, nie dowiemy się tego, bo film słowem nie wspomina o ich motywacjach) zgadzają się na sprowadzenie na świat (nomen omen) apokalipsy i wybicia ludzkiej populacji, jest skądinąd niepokojąca.

Bohaterowie. To jest problem tego filmu. To jest ogromny problem tego filmu. Chyba najmniej pretensji można mieć do Xaviera, bo ani to postać nowa, ani specjalnie w historii rozwinięta, więc scenarzyści po prostu nie mieli okazji, żeby ją zepsuć. Z kolei wprowadzenie młodego pokolenia X-men pozwalało mi mieć nadzieję, że w końcu dostaniemy film o mutantach, który odwoła się do lżejszych klimatów i młodzieżowych perypetii – tych samych, dzięki którym w X-men: Evolution pokochałam X-menów gorącą miłością (oh golly, jak ja uwielbiałam ten serial!). Dla wielu osób nastoletni członkowie drużyny to jeden z niewielu pozytywów, dla których Apocalypse’a da się jeszcze oglądać – osobiście jednak jestem nimi rozczarowana. Wszystko, co wiem na temat postaci Jean, Cyclopsa i Nighcrawlera musiałam sobie przekalkować z innych mediów, w których już ich spotkałam wcześniej. A to dlatego, że młodzież w tym filmie jest niedopracowana, jest jej zdecydowanie za mało, a kiedy już pojawia się na ekranie, to niezręczne aktorstwo od razu sprawia, że cały czar pryska. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego Sophie Turner podoba mi się (od niedawna) w GoT, a nie mogę na nią patrzeć tutaj. Nie kupuję niczego, co twórcy chcą mi sprzedać w tej postaci – ani jej pozornego wyobcowania, ani jej kiełkującej relacji ze Scottem (bo ta, oczywiście, musi się pojawić, nieważne jak bardzo na siłę będą nam ją wciskać do gardła), ani sugerowania, że jest super potężną mutantką. Scena, w której Jean w końcu „odpuszcza” (Ma tę moc!) i uwalnia Phoenixa miała być zapewne czymś w rodzaju epickiej kulminacji – tymczasem ze mnie udało się jej wykrzesać jedynie znudzone „meh”.

xmen0002

Prawdopodobnie jedyną postacią z Apocalypse, która budzi we mnie cieplejsze emocje jest Quicksilver. Trudno się dziwić twórcom, że postanowili obdarzyć go tutaj bardziej rozbudowanym wątkiem – trochę z rozwagi, trochę z wyrachowania. W Days of Future Past Peter był w końcu tym bohaterem, który wzbudził najwięcej emocji, a dzięki scenie z rozbrajania więzienia Fox wyszedł zwycięsko z pojedynku na Quicksilverów z Marvelem. Nic więc dziwnego, że w nowy film próbuje ten mały sukces powtórzyć – dostajemy więc dwie sekwencje w slow motion, w tym jedną do Sweet Dreams Eurythmics (co chyba jest najbardziej zauważalnym nawiązaniem do czasów, w których toczy się akcja – serio, Apocalypse tak bardzo nie korzysta z faktu, że rozgrywa się w latach 80-tych!). Scenę ratowania uczniów Instytutu przed wybuchem ogląda się przyjemnie… przez pierwsze dwie minuty – później dociera do nas, że to trwa już PONAD dwie minuty, dłużyzna nie daje o sobie zapomnieć, a całość niestety staje się doskonałą ilustracją do pojęcia „przerostu formy nad treścią”. Slowmo Quicksilvera zdają się być jakby wyjęte z innego filmu i wklejone do tego na ślinę i słowo honoru – tym bardziej, że zaraz po tym jak Peter w komiczny i lekki sposób ewakuuje cały budynek, dowiadujemy się, że Havok zginął, a nagła zmiana nastroju przywodzi na myśl zgrzyt zacinającej się płyty. Cały wątek przewodni Quicksilera, który dołącza do drużyny, aby odnaleźć Magneto i objawić się mu jako jego syn, pozbawił mnie w zakończeniu poczucia satysfakcji. Dzieje się tak zawsze ilekroć scenariusz kreuje bohaterowi cel, do którego ten ma dążyć przez cały film, po czym…duh, nie osiąga go.

X-Men-Apocalypse-Trailer-Quicksilver-Suit

Let it go, Singer! Let it go!

Miarą złego filmu jest dla mnie to na ile drobnych nielogiczności i niedociągnięć jestem w stanie przymknąć oko. Tutaj miałam wrażenie, że ktoś z rzędu za mną świecił w ekran czerwonym wskaźnikiem lasera, podkreślając absolutnie KAŻDĄ niedorzeczność. A to znaczy, że pozostałe elementy filmu, te które pozornie mogły zostać zakwalifikowane jako pozytywy, były zbyt słabe aby przyciągnąć moją uwagę. Albo nie było ich wcale. I takie właśnie pojedyncze głupotki mocno wpłynęły na mój odbiór całego filmu – niesamowicie nienaturalne sztuczne rzęsy Psylocke (przecież to oczywiste, że wszystkie filmowe aktorki je noszą, dlaczego więc te muszą tak głośno wrzeszczeć „Hej, zobacz – JESTEŚMY SZTUCZNE!”), dwudziestowieczny polski paszport w szufladzie Henryka, wystrój domu, w którym na pewno nie mógł mieszkać skromny polski hutnik w latach osiemdziesiątych, modele samochodów na zewnątrz huty, którym mógł jeździć Węgier, Czech, ale raczej nie Polak (tak, sceny w Pruszkowie dostarczyły mi mnóstwo okazji do wywracania oczami). Czy chociażby taka pierdoła – Angel próbując się wydostać z prowizorycznej klatki z gruzu, do której przeteleportował go Nightcrawler, obraca się jak bączek naruszając skrzydłami ściany po bokach, po czym…wylatuje górą. To po jaką cholerę się obracał, ja się pytam?!

Patrząc obiektywnie X-men: Apocalypse to zły film. Nie tak zły jak Ostatni Bastion, ale trzeba mu przyznać, że robi wszystko, aby mu dorównać. Jeśli ktoś chce (ja nie chcę), albo posiada resztki dobrej woli (ja nie posiadam) to pewnie uda mi się odnaleźć w filmie mikroskopijne fragmenciki, dzięki którymi będzie się na seansie bawił dobrze. Ok, niech będzie – seans nie wywołał u mnie fizycznego bólu, raczej miażdżące poczucie rozgoryczenia, ale na powtórkę szybko się nie zdecyduję. Nie bez wina. Ogromnych ilości wina. Moje emocjonalne podejście do tematu wynika z mocno osobistych pobudek – ja naprawdę chcę, żeby filmy o X-men były dobre, bo to moja ulubiona część superbohaterskiego uniwersum od czasów dzieciństwa, kiedy to pochłaniałam TAS w niezdrowych ilościach. Pewną iskierkę nadziei budzi we mnie ostatnia scena – szereg młodych X-men (w kolorowych kostiumach!) w sali ćwiczeń naprzeciwko komputerowo wygenerowanych Sentineli. To jest ten film, który chciałabym zobaczyć. Proszę – dajcie mi ten film. Tylko, na Boga, niech ktoś zwiąże Singera, żeby nie mógł go zepsuć.

Podobne posty