Notka zwana również jako „początek tego cyklu co miał się nazywać Tego dziecku nie puszczaj, czyli jak doceniać filmu animowane i oszczędzić na terapeucie”, ale tytuł był za długi.
Zapewne wszyscy znacie ten stan znudzenia pozawirtualną rzeczywistością, który każe wam zapuszczać się w tak nieodkryte zakątki YouTube’a, że w normalnej sytuacji wasza stopa nigdy by w nich nie postała. Podczas jednej z takich dzikich wypraw trafiłam na kompilację najbardziej traumatyzujących scen z filmów animowanych. Jedna z nich była szczególnie ciężka do zniesienia – był to psychodeliczny koci sen, w którym z morza rozkładającego się kociego ścierwa wynurzył się gigantyczny katolicki duchowny i diabolicznym głosem udzielał bohaterowi enigmatycznych wskazówek. Fakt, że mówił po niemiecku jeszcze bardziej podkreślał upiorność całej sceny. Całe doświadczenie było tak niezwykłe i niepokojące, że od razu wiedziałam, że będę kiedyś musiała obejrzeć cały film, z którego fragment pochodził. Nie podejrzewałam tylko, że zajmie mi to aż tyle czasu – ta krótka scena ztraumatyzowała mnie tak bardzo, że potrzebowałam ponad pół roku, aby móc do niej wrócić.
Film z którego pochodzi wspomniana scena to Felidae – niemiecka animacja z 1994 roku. Do dziś jest to najdroższa animowana produkcja, jaka powstała w Niemczech (według różnych źródeł kosztowała od 10 do 15 milionów marek). i jest to tym bardziej dziwne, że wbrew temu co zwykliśmy myśleć o animacjach (i czemu niejako kłam ma zadać niniejszy cykl) Felidae nigdy nie miało być produkcją dla dzieci. Mało tego, powiedziałabym wręcz, że jest to produkcja, która nie nadaje się nawet dla niektórych dorosłych. Wydaje mi się to niezwykle ciekawe, że niemieccy producenci zdecydowali się zainwestować tyle pieniędzy w produkcję, która ze względu na swój dojrzały charakter automatycznie nie miała szans trafić do szerszej widowni, a tym samym – zarobić ogromnych pieniędzy.
Niech więc nie zwiodą was koci bohaterowie i design przywodzący na myśl filmy Dona Blutha – puszczając ten film dziecku zafundowalibyście mu wieloletnią traumę i lata terapii. Felidae jest najbardziej brutalnym i najmroczniejszym filmem animowanym, jaki kiedykolwiek miałam okazję zobaczyć. To ekranizacja pierwszej części z serii książek Akifa Pirinçci, który by tu również autorem scenariusza (książki można przeczytać po polsku, ale przyszłość cyklu wśród nieniemieckojęzycznych czytelników czarno wygląda, bo pan Pirinçci jakiś czas temu puścił się peronu i wygłosił w mediach mnóstwo rasistowskich i nacjonalistycznych komentarzy, za co jego amerykański wydawca zerwał z nim kontrakt). Historia spełnia wszystkie założenia mrocznego noir-thrillera – mamy tu brutalne zbrodnie, samotnego detektywa, ciężki klimat, a także psychodeliczne wizje, które wprowadzają do filmu elementy prawdziwego horroru gore.
Lista triggerów do Felidae jest długa: przemoc wobec zwierząt, brutalne eksperymenty, krwawe morderstwa,, przekleństwa, zwierzęcy seks, diaboliczni duchowni… Z pewnością nie jest to film dla każdego. Trudno jednak zaprzeczyć, że robi wrażenie.
Historia rozpoczyna się w momencie, gdy nasz główny bohater – Francis – przeprowadza się ze swoim panem do nowego domu. Francis, typowy dachowiec, od razu bezbłędnie wczuwa się w rolę typowego protagonisty kryminału noir – widzi więcej niż inni, błyszczy intelektem i głosem z offu dostarcza filozoficznych dywagacji na temat kondycji kociego świata i relacji z człowiekiem. Okazji do wygłoszenia egzystencjalnego komentarza już na samym początku dostarcza mu widok martwego ciała innego kota – jak się okazuje kolejnej ofiary seryjnego mordercy kotów, który od dłuższego czasu grasuje w sąsiedztwie. Jego przewodnikiem po nowej okolicy zostaje Blaubart, koci odpowiednik miejscowego żulka i pijaczyny, który nieco zmaltretowany życiem na ulicy, wciąż klnie (bardzo mnie rozbawiło jak koty w tym filmie nadają sobie od kastratów), narzeka na szarość dnia codziennego albo szuka kolejnej rzeczy do jedzenia (oraz znaczy teren, za każdym razem wypowiadając chyba najbardziej charakterystyczną kwestię filmu, czyli „Blaubart war hier”). Szybko okazuje się, że brutalne morderstwa miejscowych kotów nie są przypadkowe i pojawiają się kolejne ofiary. W międzyczasie intryga się spiętrza i tam, gdzie na początku mieliśmy tylko martwe kocie ciałka z poprzegryzanymi gardłami, scenariusz stopiono dodaje eksperymentowanie na zwierzętach w laboratorium, tajemniczą kocią sektę , której członkowie dają się usmażyć elektrowstrząsami dla wyższego dobra i zabawę w tworzenie czystej, kociej rasy za pomocą starej, dobrej genetyki.
Trudno mi pozbyć się wrażenia, że w pewnym sensie Felidae jest takim nieoficjalnym dziadkiem Blackasada. Po szybkim namyśle łapię się jednak na tym, że opieranie tego pokrewieństwa tylko i wyłącznie na fakcie, że w obu historiach główną rolę odgrywają koty, jest jednak daleko idącym nadużyciem. W sensie, że jedno dzieło niekoniecznie musi wynikać z drugiego. Z drugiej strony, wydaje mi się, że nie będę jedyną osobą, która uważa, że z całego antropomorficznego świata fikcyjnych postaci, nic tak bardzo nie pasuje do klimatu noir jak właśnie kot – chodzący własnymi drogami, nieco tajemniczy i sprawiający wrażenie, że rozumie o wiele więcej niż ludzie zakładają. Koty w Felidae zostały obdarzone wystarczającą ilością ludzkich cech, aby fascynować, a jednocześnie wciąż pozostają na tyle zwierzęce, że nie wymykają się definicji swojego gatunku. Te bardziej inteligentne potrafią czytać i korzystać z komputera. Te mniej mądre dają się wciągnąć w szemrane szeregi kultu Claudandusa. Wszystkie jednak wciąż dają się kierować pierwotnym instynktom, co pozwala wpleść w scenariusz scenę, w której główny bohater najpierw pokrywa nieznajomą kotkę, a później ze spokojem i wyniosłością opowiada o tym innemu kotu, łącząc tym samym zupełnie nie-kocią inteligencję z typową kocią potrzebą przedłużenia gatunku.
Felidae nie chce skupiać się jedynie na kryminalnej zagadce i dorzuca nam do przemyślenia tematy bardziej ważkie. Można w nim usłyszeć echa Folwarku Zwierzęcego, kiedy bohaterowie zastanawiają się kto jest większym zwierzęciem: kot czy człowiek? i próbują określić poziom swojej zależności od tego drugiego. Film, który wprowadza motyw eksperymentowania na zwierzętach nie może nie dywagować w kwestiach relacji pomiędzy zwierzętami, a ludźmi. Oczywiście ci, którzy znajdują się na krańcach spektrum opinii kończą jako radykałowie – tak samo jak główny czarny charakter całej historii. Jego plan stworzenia idealnej kociej rasy, czy też może powrotu do tego poziomu czystości, jakim ta szczyciła się setki lat temu, nie bez powodu przywodzi na myśl kwestię czystości rasy aryjskiej i Holocaust. W filmie wyprodukowanym w Niemczech, sięganie po takie nawiązania jest tym bardziej widoczne.
W czasach, w których seriale takie Gra o Tron coraz bardziej przesuwają poprzeczkę poziomu brutalności dopuszczalnej na ekranie, sceny, jakie serwuje widzowi Felidae powinno się dać przełknąć bez popitki. Niemniej jednak zestawienie klasycznej dwuwymiarowej animacji ze zbliżeniem na odgryzioną kocią głowę czy rozpruty brzuch ciężarnej kotki stworzyło w mojej głowie tak bolesny dysonans, że niekiedy miałam ochotę film wyłączyć i nigdy więcej do niego nie wracać. Tym bardziej, że twórcy naprawdę przeszarżowali z brutalnością – ja wiem, że stylistyka noir nakazuje wetknąć bohaterom pistolet w dłoń, a gdy ci nie mają przeciwstawnego kciuka należy radzić sobie inaczej, ale wypadałoby przy okazji trzymać się anatomicznej poprawności. Z małego zadrapania krew nie będzie tryskać jak z otwartej tętnicy. A koci pazur nie jest w stanie rozpruć innemu kotu brzucha w taki sposób, że ten zaplącze się we własne jelita.
Jeśli więc jesteście wrażliwi na kocią krzywdę, a niepisana zasada o tym, że zwierzę zawsze musi przeżyć horror jest dla was święta, obejrzenie Felidae może być dla was niemałym wyzwaniem. Od was już będzie zależeć, czy chcecie się takowego wyzwania podjąć. Felidae bez wątpienia jest filmem wyjątkowym w swoim gatunku, choć wykorzystywanie postaci zwierząt, aby wyłożyć widzowi poważniejszą tematykę akurat w animacji (dla dorosłych) jest całkiem powszechne (i jeśli ten cykl doczeka się kontynuacji, z pewnością sięgnę po inne podobne produkcje). Filmowi nie można odmówić wyjątkowego klimatu – mrocznego, ciężkiego i przytłaczającego atmosferą brutalnych zbrodni. I choć powstał ponad dwadzieścia lat temu, zestarzał się z godnością – co prawda poziom animacji odrobinę odstaje od amerykańskich produkcji (jeśli porównamy go jedynie z Disneyem), ale jak na europejski projekt, oderwany od zastrzyku gotówki wielkich wytwórni, rezultat i tak jest bardzo dobry. Jeśli macie ochotę na animowaną alternatywę, odnajdziecie ją właśnie tutaj.