Gala Animacji na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie – relacja

31 maja 2016

Stając w obliczu popularnego towarzyskiego pytania „jakiej muzyki słuchasz?” lubię mówić, że mój gust muzyczny jest eklektyczny. Bo to tak ładnie brzmi. I kojarzy się z eklerką. O wiele trafniej byłoby jednak stwierdzić, że słuchana przeze mnie muzyka to taka zupa śmietnik albo miszmasz dźwięków, bo moje uszy rezonują z bardzo szerokim spektrum gatunków. Gdyby jednak przyprzeć mnie do muru i wymusić podanie jednego ulubionego typu muzyki, musiałabym powiedzieć, że jest to muzyka filmowa, wraz z orbitującym na jej obrzeżach musicalem. Muzyka filmowa to trochę niezdecydowany gatunek, rozkraczony nad dwoma skrajnościami – za mało poważny, aby zaliczyć go w poczet muzyki klasycznej, a jednocześnie wciąż zbyt symfoniczny, aby uznać go za muzykę popularną. Na całe szczęście nikt się tym nie przejmuje, kiedy trzeba zorganizować dla takiej muzyki festiwal – imprezę na najwyższym poziomie, ogłoszoną przez samego Hansa Zimmera „najlepszym festiwalem muzyki filmowej na świecie”.

Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie jest właściwie jedyną imprezą muzyczną, którą się interesuję i na którą od lat wielu regularnie jeżdżę. Na studiach marzłam na krakowskich błoniach, oglądając Władcę Pierścieni z muzyką na żywo, mdlałam z zachwytu na bruku hali ocynkowni ArcelorMittal przy dźwiękach koncertu Joe Hisaishiego (do dzisiaj twierdzę, że było to najbardziej niezwykłe i intensywne doświadczenie muzyczne mojego życia), a po tym jak festiwal przeniósł się do nowej Tauron Areny odwiedziłam Galę Seriali i pokaz Star Treka z muzyką na żywo. W tym roku moją uwagę przykuł jeden punkt programu, bo co jak co, ale taki kreskówkowy nerd jak ja nie mógł nie pojawić się na imprezie nazwanej Galą Animacji.

Źródło. Fot. Robert Słyszniak
Źródło. Fot. Robert Słuszniak

Problem z tego rodzaju koncertami, grającymi na hodowanych przez lata fanowskich emocjach, polega na tym, że na ich ostateczny odbiór spory wpływ ma to, czy widziało się te wszystkie filmy z programu. Nie ukrywam, że od kiedy złota era filmów rysunkowych zamieniła się w epokę 3D wiele filmów po prostu sobie odpuszczam, bo animacje komputerowe muszą się sporo namęczyć, żeby zaskarbić sobie moją sympatię. W związku z tym, nie byłam w stanie cieszyć się z każdego utworu, niektóre wlatywały jednym uchem, a wylatywały drugim, za to te kilka hitów mojego dzieciństwa (i nie tylko), które uderzyły dokładnie w te włókna serca, w które miały uderzyć – to dopiero były niesamowite przeżycia (i łzy. Całkiem sporo łez, co tu dużo kryć).

Naprawdę trudno jest spamiętać kolejność i listę wszystkich utworów, jakie zagrano tego wieczoru, pozwólcie więc, że będę się podpierać moją kulawą pamięcią i oficjalnymi materiałami prasowymi, ale nie oczekujcie tu zachowania chronologii, raczej ogólnych wrażeń, na temat utworów, które w jakiś sposób wbiły mi się w pamięć. Koncert otworzyła suita z Epoki Lodowcowej 2 i piosenka Still Dream ze Strażników Marzeń, w wykonaniu sopranistki Wioletty Chodowicz. Oba filmy są mi raczej obojętne (patrz: uwaga o animacji 3D), więc na nich dopiero rozgrzewałam uszy. Ogólnie rzecz biorąc to duża część koncertu skupiała się raczej na tych nowszych produkcjach, niestety – komputerowych. Pierwszy gwałtowny wybuch emocji na sali miał miejsce, gdy na scenę wyszła Katarzyna Łaska i zaśpiewała Mam tę moc. I w tym miejscu muszę się oficjalnie pokajać, bo od kilku miesięcy mam serdecznie dość tej piosenki, jak i całej Krainy Lodu (nagranie na YT), więc z początku szłam w zaparte powtarzając w myślach: Boże, tylko nie to, ileż można tego słuchać. Zapomniałam jednak jak wielką moc mają (huehue) utwory odtwarzane na żywo, z orkiestrą symfoniczną i fragmentami filmu na ekranie – tym bardziej, że Łaska (która przecież śpiewała piosenkę w polskiej wersji filmu) ma naprawdę niesamowity głos i nawet na żywo, przed tysiącami ludzi zaśpiewała fenomenalnie – do samego końca! A trzeba w tym miejscu powiedzieć, że Mam tę moc jest dość trudnym utworem, zwłaszcza w końcowej partii i osobiście za udane wykonanie uznaję tylko takie, które zakończy się czystą, ostatnią nutą (a nie wiem, czy pamiętacie – tej nie dała rady nawet sama Idina Menzel na rozdaniu Oscarów dwa lata temu).

13323735_10154427197403646_6677271132021580081_o
Źródło. Fot. Robert Słuszniak

W międzyczasie na ekranie wyświetliła się wiadomość od Micheala Giacchnino, który pozdrawiał z prób orkiestry do soundtracku z nadchodzącego Star Trek: Beyond (a ponieważ na koncercie byłam z Aeth z bloga Wiedźma na Orbicie, możecie sobie wyobrazić tą serię pisków, które zaatakowała mnie z lewej strony), po czym orkiestra zagrała suitę ze Zwierzogrodu (nagranie na YT), co było małą niespodzianką bo utwór nie pojawił się wcześniej na setliście koncertu dostępnej w internecie. Niedługo później moje biedne serce zostało wystawione na kolejną próbę, ponieważ na scenę wyszła Magdalena Wasylik (która odpowiadała za piosenki Anny w polskiej wersji Frozen) i słowiczym głosem odśpiewała Once Upon a December z Anastazji (nagranie na YT). Boże drogi, jakie to było piękne! Najprostsza droga do wywołania u mnie problemów kardiologicznych to wykonanie utworu z jakiejkolwiek niedocenianej, niedisnejowskiej animacji lat dziewięćdziesiątych – strasznie cieszy mnie to, że organizatorzy nie zapomnieli również o takich filmach (choć, z typowym dla siebie cynizmem muszę dodać, że było ich zdecydowanie za mało).

Finał pierwszej części zamknął chyba najbardziej oklaskiwany i wypisany wielkimi literami na plakacie występ Edyty Górniak. I tu, przyznam szczerze, musiałam przeżuć kilka słów gorzkiego rozczarowania, bo wykonanie bardzo różniło się od tego, co wszyscy znamy z oryginalnego nagrania. Nie tego się spodziewałam. Nie mam nic do samej Górniak, ba! uważam, że ma jeden z najlepszych głosów polskiej muzyki rozrywkowej, ale w tym, co pokazała na koncercie mocno widać, że od jej debiutu minęło już ponad dwadzieścia lat, w ciągu których mocno ugruntował się jej status gwiazdy estrady, czy może raczej – pierwszej polskiej divy. Jej najnowsza interpretacja Kolorowego Wiatru (nagranie na YT) to niesamowicie zmanierowana seria przydechów, koziego wibrato i nadliczbowych falbanek w miejscach, w których są zupełnie niepotrzebne. Brakowało w tym płynności i chociażby jednego fragmentu, który nie ugiąłby się przytłoczony wokalnymi ozdobnikami i, co tu dużo kryć, przeszarżowanym aktorstwem. Całość wypadła bardzo gwiazdrosko i, niestety, blado, a mnie samej chciało się strasznie śmiać, bo Górniak brzmiała dokładnie tak jak ja, kiedy śpiewam do szczotki w łazience i dla beki udaję wielką piosenkarkę, krztusząc się i tracąc dech w zachwycie nad własnym talentem.

Źródło. Fot. Paulina Frączek/lovekrakow.pl
Źródło. Fot. Paulina Frączek/lovekrakow.pl

I mniej więcej to właśnie próbowałam opowiedzieć Aeth w przerwie, kiedy na korytarzu przydybał nas reporter RMFu i zaczął wypytywać o wrażenia z koncertu (jeśli mieliście okazję usłyszeć na antenie, że ktoś chrzani coś naprędce bez ładu i składu – tak, to była moi). Przy okazji przemiły skądinąd dziennikarz zadał nam obu pytanie, na które nieco się zatchnęłyśmy z oburzenia, a mianowicie: „Dlaczego dorosłe osoby przychodzą na koncerty z muzyką do filmów dla dzieci?”. Wrażenia i brak czasu nie wpływają dobrze na takie dyskusje, więc wspomnę o tym tutaj – od lat wielu walczę z tym, żeby nie definiować widowni filmów animowanych jedynie jako dzieci. W ogóle określanie animacji mianem „filmów dla dzieci” jest wysoce krzywdzące i – pośrednio – deprecjonujące dla tych wszystkich fanów, którzy animacje kochają, a od dawna dziećmi już nie są. I nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie powyżej pewnego wieku oglądają i kochają animacje. Naprawdę nie powinniśmy musieć się z tego tłumaczyć.

Koniec dygresji. Po przerwie zaczęła się część druga – o wiele lepsza, o wiele bardziej emocjonująca i o wiele bardziej szkodliwa dla mojego organizmu. Po pierwsze – pojawiła się w niej suita z Sindbada: Legendy siedmiu mórz, kolejnego, zdawałoby się, zapomnianego filmu, z racji tego, że nie tknął go złoty palec koncernu Disneya. Fantastyczny utwór, w którym zawarto wszystkie możliwe tematy muzyczne typowe dla filmu przygodowego. Muzyka z produkcji Dreamworks i Universalu była w czasie koncertu wykonywana o wiele częściej niż ta z filmów Disneya – później przyszła pora również na Jak ukraść księżyc i Minionki (na które znów zareagowałam obojętnie, jako że fenomen żółtych przydupasów jest mi całkowicie obcy). Z innych, mniej ważnych trójwymiarowych animacji pojawiły się również Smerfy (światowa premiera suity), Angry BirdsOdlotowa Przygoda (o której nigdy w życiu nie słyszałam, ale jeśli wierzyć materiałom video wyświetlanym w tle – w tym filmie NASA ma skafandry w rozmiarze dziecięcym). Dopiero później, na sam finał, zaczął się emocjonalny rollercoaster.

Źródło. Fot. Wojciech Wandzel
Źródło. Fot. Wojciech Wandzel

Oto bowiem mikrofon przejęła ponownie Kasia Łaska i partnerujący jej Marcin Jajkiewicz, aby zaśpiewać razem singiel Celine Dion i Peabo Bysona do Pięknej i Bestii (nagranie na YT)Przymknęłam nieco ucho na fakt, iż Jajkiewicz ze swoim nieco cieńszym głosem, strasznie starał się powtarzać wyjcze wstawki Bysona z oryginału i słychać było, jak bardzo się męczy, ale ostatecznie piosenka i tak wypadła wspaniale – jednak co Menken to Menken. Chwilę później rozpoczął się długo wyczekiwany przeze mnie fragment z Jak Wytresować Smoka (nagranie na YT) i tu z wrażenia trudno było mi już usiedzieć w miejscu – soundtracki Johna Powella do obu części filmu są dla mnie najlepszym przykładem na to jak powinno się pisać muzykę nie tylko do animacji, ale do filmów kinowych w ogóle, a usłyszenie ich na żywo, z orkiestrą i chórem, było czymś niesamowitym – tylko bywalcy koncertów znają to uczucie basu rezonującego w ciele i gęsiej skórka na rękach. A potem było już tylko gorzej, na wielki finał zaplanowano bowiem When You BelieveKsięcia Egiptu (nagranie na YT), nie w wersji singlowej, ale filmowej, tej ze wstawką dziecięcej żydowskiej piosenki w środku. Mam ogromny problem z  tą piosenką – polega on na tym, że ta piosenka mi coś robi. Robi z głową, robi z ciałem, z oczami zwłaszcza (no pocą się, no) – bo jest absolutnie, totalnie przepiękna. To prawdopodobnie najpiękniejsza piosenka filmowa, jaka kiedykolwiek powstała. A danie jej na sam koniec, na wielki finał, jako tę wisienkę na torcie w specjalny sposób grzeje mi serce – bo miło widzieć, że dla innych osób, jest ona tak samo wartościowa.

Festiwal Muzyki Filmowej jest dla mnie wyjątkowy nie tylko ze względu na repertuar, ale również niezwykłą atmosferę – w zapowiedziach kolejnych dyrygentów i kompozytorów przemyka jakieś, takie miłe odczucie, że oni się wszyscy znają, a filmowa branża muzyczna to taki mniejszy światek, w którym wszyscy żyją ze sobą blisko i bardzo się lubią (no, przynajmniej chcę w taką wizję wierzyć). Zresztą, da się to też zauważyć w relacji pomiędzy publiką, a wykonawcami – wystarczy tylko wspomnieć, że Diego Navarro, taki „etatowy” dyrygent festiwalu, jest w Krakowie witany chyba największymi brawami ze wszystkich artystów. Muszę również pokiwać z głową uznaniem nad prowadzącymi, a zwłaszcza nad tłumaczem – Piotrem Krasnowolskim. Bardzo możliwe, że już o nim słyszeliście – został prawdziwą gwiazdą ostatniego konkursu Chopinowskiego, po tym jak bezbłędnie i bez przygotowania przetłumaczył przemówienie jury. W każdym razie, jako osoba niejako siedząca w branży tłumaczeniowej, bardzo chcę wspomnieć, że słuchanie tego gościa przy pracy to prawdziwa przyjemność – nie powtarza słowo po słowie oryginalnej wypowiedzi, bez względu na presję czasu potrafi formułować piękne, staranne zdania oddając jednocześnie jej sens i stylistyczne ozdobniki, a przy tym w ogóle nie pozwala sobie na pauzy czy choćby zacinające „yyy”. Klasa, klasa i jeszcze raz klasa.

13323660_10154427166028646_3520284612489176609_o
Żródło. Fot. Wojciech Wandzel

Choć nie wszystkie odegrane utwory pochodziły z moich ulubionych filmów, cały koncert zostawia niesamowite wrażenie – sama możliwość słuchania muzyki symfonicznej na żywo, niezależnie od tego z jakich produkcji ona pochodzi, sprawia, że nie sposób wyjść z takiego wydarzenia zupełnie niewzruszonym. Jeśli zaś miałabym wyrazić jakieś egoistyczne nadzieje, co do tego jakie koncerty związane z animacjami zobaczyłabym w ramach FMFu w przyszłości to marzy mi się koncert z muzyką wyłącznie z klasycznych filmów animowanych, z okolic złotej dekady lat 90-tych, bez tych robionych komputerowo. A już chyba absolutnym szczytem marzeń byłby całe osobne wydarzenie poświęcone wyłącznie muzyce z filmów Disneya – z ekipą Accantusa na wokalach.

Podobne posty