Stając w obliczu popularnego towarzyskiego pytania „jakiej muzyki słuchasz?” lubię mówić, że mój gust muzyczny jest eklektyczny. Bo to tak ładnie brzmi. I kojarzy się z eklerką. O wiele trafniej byłoby jednak stwierdzić, że słuchana przeze mnie muzyka to taka zupa śmietnik albo miszmasz dźwięków, bo moje uszy rezonują z bardzo szerokim spektrum gatunków. Gdyby jednak przyprzeć mnie do muru i wymusić podanie jednego ulubionego typu muzyki, musiałabym powiedzieć, że jest to muzyka filmowa, wraz z orbitującym na jej obrzeżach musicalem. Muzyka filmowa to trochę niezdecydowany gatunek, rozkraczony nad dwoma skrajnościami – za mało poważny, aby zaliczyć go w poczet muzyki klasycznej, a jednocześnie wciąż zbyt symfoniczny, aby uznać go za muzykę popularną. Na całe szczęście nikt się tym nie przejmuje, kiedy trzeba zorganizować dla takiej muzyki festiwal – imprezę na najwyższym poziomie, ogłoszoną przez samego Hansa Zimmera „najlepszym festiwalem muzyki filmowej na świecie”.
Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie jest właściwie jedyną imprezą muzyczną, którą się interesuję i na którą od lat wielu regularnie jeżdżę. Na studiach marzłam na krakowskich błoniach, oglądając Władcę Pierścieni z muzyką na żywo, mdlałam z zachwytu na bruku hali ocynkowni ArcelorMittal przy dźwiękach koncertu Joe Hisaishiego (do dzisiaj twierdzę, że było to najbardziej niezwykłe i intensywne doświadczenie muzyczne mojego życia), a po tym jak festiwal przeniósł się do nowej Tauron Areny odwiedziłam Galę Seriali i pokaz Star Treka z muzyką na żywo. W tym roku moją uwagę przykuł jeden punkt programu, bo co jak co, ale taki kreskówkowy nerd jak ja nie mógł nie pojawić się na imprezie nazwanej Galą Animacji.

Problem z tego rodzaju koncertami, grającymi na hodowanych przez lata fanowskich emocjach, polega na tym, że na ich ostateczny odbiór spory wpływ ma to, czy widziało się te wszystkie filmy z programu. Nie ukrywam, że od kiedy złota era filmów rysunkowych zamieniła się w epokę 3D wiele filmów po prostu sobie odpuszczam, bo animacje komputerowe muszą się sporo namęczyć, żeby zaskarbić sobie moją sympatię. W związku z tym, nie byłam w stanie cieszyć się z każdego utworu, niektóre wlatywały jednym uchem, a wylatywały drugim, za to te kilka hitów mojego dzieciństwa (i nie tylko), które uderzyły dokładnie w te włókna serca, w które miały uderzyć – to dopiero były niesamowite przeżycia (i łzy. Całkiem sporo łez, co tu dużo kryć).
Naprawdę trudno jest spamiętać kolejność i listę wszystkich utworów, jakie zagrano tego wieczoru, pozwólcie więc, że będę się podpierać moją kulawą pamięcią i oficjalnymi materiałami prasowymi, ale nie oczekujcie tu zachowania chronologii, raczej ogólnych wrażeń, na temat utworów, które w jakiś sposób wbiły mi się w pamięć. Koncert otworzyła suita z Epoki Lodowcowej 2 i piosenka Still Dream ze Strażników Marzeń, w wykonaniu sopranistki Wioletty Chodowicz. Oba filmy są mi raczej obojętne (patrz: uwaga o animacji 3D), więc na nich dopiero rozgrzewałam uszy. Ogólnie rzecz biorąc to duża część koncertu skupiała się raczej na tych nowszych produkcjach, niestety – komputerowych. Pierwszy gwałtowny wybuch emocji na sali miał miejsce, gdy na scenę wyszła Katarzyna Łaska i zaśpiewała Mam tę moc. I w tym miejscu muszę się oficjalnie pokajać, bo od kilku miesięcy mam serdecznie dość tej piosenki, jak i całej Krainy Lodu (nagranie na YT), więc z początku szłam w zaparte powtarzając w myślach: Boże, tylko nie to, ileż można tego słuchać. Zapomniałam jednak jak wielką moc mają (huehue) utwory odtwarzane na żywo, z orkiestrą symfoniczną i fragmentami filmu na ekranie – tym bardziej, że Łaska (która przecież śpiewała piosenkę w polskiej wersji filmu) ma naprawdę niesamowity głos i nawet na żywo, przed tysiącami ludzi zaśpiewała fenomenalnie – do samego końca! A trzeba w tym miejscu powiedzieć, że Mam tę moc jest dość trudnym utworem, zwłaszcza w końcowej partii i osobiście za udane wykonanie uznaję tylko takie, które zakończy się czystą, ostatnią nutą (a nie wiem, czy pamiętacie – tej nie dała rady nawet sama Idina Menzel na rozdaniu Oscarów dwa lata temu).

W międzyczasie na ekranie wyświetliła się wiadomość od Micheala Giacchnino, który pozdrawiał z prób orkiestry do soundtracku z nadchodzącego Star Trek: Beyond (a ponieważ na koncercie byłam z Aeth z bloga Wiedźma na Orbicie, możecie sobie wyobrazić tą serię pisków, które zaatakowała mnie z lewej strony), po czym orkiestra zagrała suitę ze Zwierzogrodu (nagranie na YT), co było małą niespodzianką bo utwór nie pojawił się wcześniej na setliście koncertu dostępnej w internecie. Niedługo później moje biedne serce zostało wystawione na kolejną próbę, ponieważ na scenę wyszła Magdalena Wasylik (która odpowiadała za piosenki Anny w polskiej wersji Frozen) i słowiczym głosem odśpiewała Once Upon a December z Anastazji (nagranie na YT). Boże drogi, jakie to było piękne! Najprostsza droga do wywołania u mnie problemów kardiologicznych to wykonanie utworu z jakiejkolwiek niedocenianej, niedisnejowskiej animacji lat dziewięćdziesiątych – strasznie cieszy mnie to, że organizatorzy nie zapomnieli również o takich filmach (choć, z typowym dla siebie cynizmem muszę dodać, że było ich zdecydowanie za mało).
Finał pierwszej części zamknął chyba najbardziej oklaskiwany i wypisany wielkimi literami na plakacie występ Edyty Górniak. I tu, przyznam szczerze, musiałam przeżuć kilka słów gorzkiego rozczarowania, bo wykonanie bardzo różniło się od tego, co wszyscy znamy z oryginalnego nagrania. Nie tego się spodziewałam. Nie mam nic do samej Górniak, ba! uważam, że ma jeden z najlepszych głosów polskiej muzyki rozrywkowej, ale w tym, co pokazała na koncercie mocno widać, że od jej debiutu minęło już ponad dwadzieścia lat, w ciągu których mocno ugruntował się jej status gwiazdy estrady, czy może raczej – pierwszej polskiej divy. Jej najnowsza interpretacja Kolorowego Wiatru (nagranie na YT) to niesamowicie zmanierowana seria przydechów, koziego wibrato i nadliczbowych falbanek w miejscach, w których są zupełnie niepotrzebne. Brakowało w tym płynności i chociażby jednego fragmentu, który nie ugiąłby się przytłoczony wokalnymi ozdobnikami i, co tu dużo kryć, przeszarżowanym aktorstwem. Całość wypadła bardzo gwiazdrosko i, niestety, blado, a mnie samej chciało się strasznie śmiać, bo Górniak brzmiała dokładnie tak jak ja, kiedy śpiewam do szczotki w łazience i dla beki udaję wielką piosenkarkę, krztusząc się i tracąc dech w zachwycie nad własnym talentem.

I mniej więcej to właśnie próbowałam opowiedzieć Aeth w przerwie, kiedy na korytarzu przydybał nas reporter RMFu i zaczął wypytywać o wrażenia z koncertu (jeśli mieliście okazję usłyszeć na antenie, że ktoś chrzani coś naprędce bez ładu i składu – tak, to była moi). Przy okazji przemiły skądinąd dziennikarz zadał nam obu pytanie, na które nieco się zatchnęłyśmy z oburzenia, a mianowicie: „Dlaczego dorosłe osoby przychodzą na koncerty z muzyką do filmów dla dzieci?”. Wrażenia i brak czasu nie wpływają dobrze na takie dyskusje, więc wspomnę o tym tutaj – od lat wielu walczę z tym, żeby nie definiować widowni filmów animowanych jedynie jako dzieci. W ogóle określanie animacji mianem „filmów dla dzieci” jest wysoce krzywdzące i – pośrednio – deprecjonujące dla tych wszystkich fanów, którzy animacje kochają, a od dawna dziećmi już nie są. I nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie powyżej pewnego wieku oglądają i kochają animacje. Naprawdę nie powinniśmy musieć się z tego tłumaczyć.
Koniec dygresji. Po przerwie zaczęła się część druga – o wiele lepsza, o wiele bardziej emocjonująca i o wiele bardziej szkodliwa dla mojego organizmu. Po pierwsze – pojawiła się w niej suita z Sindbada: Legendy siedmiu mórz, kolejnego, zdawałoby się, zapomnianego filmu, z racji tego, że nie tknął go złoty palec koncernu Disneya. Fantastyczny utwór, w którym zawarto wszystkie możliwe tematy muzyczne typowe dla filmu przygodowego. Muzyka z produkcji Dreamworks i Universalu była w czasie koncertu wykonywana o wiele częściej niż ta z filmów Disneya – później przyszła pora również na Jak ukraść księżyc i Minionki (na które znów zareagowałam obojętnie, jako że fenomen żółtych przydupasów jest mi całkowicie obcy). Z innych, mniej ważnych trójwymiarowych animacji pojawiły się również Smerfy (światowa premiera suity), Angry Birds i Odlotowa Przygoda (o której nigdy w życiu nie słyszałam, ale jeśli wierzyć materiałom video wyświetlanym w tle – w tym filmie NASA ma skafandry w rozmiarze dziecięcym). Dopiero później, na sam finał, zaczął się emocjonalny rollercoaster.

Oto bowiem mikrofon przejęła ponownie Kasia Łaska i partnerujący jej Marcin Jajkiewicz, aby zaśpiewać razem singiel Celine Dion i Peabo Bysona do Pięknej i Bestii (nagranie na YT). Przymknęłam nieco ucho na fakt, iż Jajkiewicz ze swoim nieco cieńszym głosem, strasznie starał się powtarzać wyjcze wstawki Bysona z oryginału i słychać było, jak bardzo się męczy, ale ostatecznie piosenka i tak wypadła wspaniale – jednak co Menken to Menken. Chwilę później rozpoczął się długo wyczekiwany przeze mnie fragment z Jak Wytresować Smoka (nagranie na YT) i tu z wrażenia trudno było mi już usiedzieć w miejscu – soundtracki Johna Powella do obu części filmu są dla mnie najlepszym przykładem na to jak powinno się pisać muzykę nie tylko do animacji, ale do filmów kinowych w ogóle, a usłyszenie ich na żywo, z orkiestrą i chórem, było czymś niesamowitym – tylko bywalcy koncertów znają to uczucie basu rezonującego w ciele i gęsiej skórka na rękach. A potem było już tylko gorzej, na wielki finał zaplanowano bowiem When You Believe z Księcia Egiptu (nagranie na YT), nie w wersji singlowej, ale filmowej, tej ze wstawką dziecięcej żydowskiej piosenki w środku. Mam ogromny problem z tą piosenką – polega on na tym, że ta piosenka mi coś robi. Robi z głową, robi z ciałem, z oczami zwłaszcza (no pocą się, no) – bo jest absolutnie, totalnie przepiękna. To prawdopodobnie najpiękniejsza piosenka filmowa, jaka kiedykolwiek powstała. A danie jej na sam koniec, na wielki finał, jako tę wisienkę na torcie w specjalny sposób grzeje mi serce – bo miło widzieć, że dla innych osób, jest ona tak samo wartościowa.
Festiwal Muzyki Filmowej jest dla mnie wyjątkowy nie tylko ze względu na repertuar, ale również niezwykłą atmosferę – w zapowiedziach kolejnych dyrygentów i kompozytorów przemyka jakieś, takie miłe odczucie, że oni się wszyscy znają, a filmowa branża muzyczna to taki mniejszy światek, w którym wszyscy żyją ze sobą blisko i bardzo się lubią (no, przynajmniej chcę w taką wizję wierzyć). Zresztą, da się to też zauważyć w relacji pomiędzy publiką, a wykonawcami – wystarczy tylko wspomnieć, że Diego Navarro, taki „etatowy” dyrygent festiwalu, jest w Krakowie witany chyba największymi brawami ze wszystkich artystów. Muszę również pokiwać z głową uznaniem nad prowadzącymi, a zwłaszcza nad tłumaczem – Piotrem Krasnowolskim. Bardzo możliwe, że już o nim słyszeliście – został prawdziwą gwiazdą ostatniego konkursu Chopinowskiego, po tym jak bezbłędnie i bez przygotowania przetłumaczył przemówienie jury. W każdym razie, jako osoba niejako siedząca w branży tłumaczeniowej, bardzo chcę wspomnieć, że słuchanie tego gościa przy pracy to prawdziwa przyjemność – nie powtarza słowo po słowie oryginalnej wypowiedzi, bez względu na presję czasu potrafi formułować piękne, staranne zdania oddając jednocześnie jej sens i stylistyczne ozdobniki, a przy tym w ogóle nie pozwala sobie na pauzy czy choćby zacinające „yyy”. Klasa, klasa i jeszcze raz klasa.

Choć nie wszystkie odegrane utwory pochodziły z moich ulubionych filmów, cały koncert zostawia niesamowite wrażenie – sama możliwość słuchania muzyki symfonicznej na żywo, niezależnie od tego z jakich produkcji ona pochodzi, sprawia, że nie sposób wyjść z takiego wydarzenia zupełnie niewzruszonym. Jeśli zaś miałabym wyrazić jakieś egoistyczne nadzieje, co do tego jakie koncerty związane z animacjami zobaczyłabym w ramach FMFu w przyszłości to marzy mi się koncert z muzyką wyłącznie z klasycznych filmów animowanych, z okolic złotej dekady lat 90-tych, bez tych robionych komputerowo. A już chyba absolutnym szczytem marzeń byłby całe osobne wydarzenie poświęcone wyłącznie muzyce z filmów Disneya – z ekipą Accantusa na wokalach.