Downton Abbey uważałam niegdyś za taki serial ugotowany idealnie pode mnie, podczas którego można było fałszywie westchnąć nad iluzją czasów, których nigdy się nie znało, kiedy to kobiety nosiły trzy suknie dziennie, mężczyźni zachwycali elegancją, romanse rozwijały się powoli, miejski konkurs florystyczny wzbudzał tyle samo emocji co wybuch pierwszej wojny światowej i nic nie uszlachetniało bardziej niż praca lokaja u brytyjskiej arystokracji. Niestety z biegiem czasu produkcja ITV zaczęła się wyraźnie wykolejać – perypetie sercowe bohaterów straciły sens (bo musieliśmy się pożegnać z tymi, których problemy przeżywaliśmy najmocniej), rodzinne intrygi zaczęły nużyć, a to co było flagowym elementem całego serialu, czyli urocze udramatyzowanie wydarzeń, które z naszej współczesnej perspektywy uchodziłyby za zupełnie normalne, zamieniło ostatnie sezony w smutną karykaturę. [spoilery]
Stopniowy spadek formy był tu jednak dłuższym procesem, naiwnym byłoby więc zakładanie, że finał Downton Abbey zakończy się na wyższym poziomie niż cały ostatni sezon. Tak na dobrą sprawę nawet niezbyt zorientowany widz był w stanie przewidzieć zakończenia absolutnie wszystkich wątków już kilka tygodni temu, a ostatni odcinek okazał się być jedynie monotonnym wyliczaniem happy endów. W wybitnie słodkiej i ciężkostrawnej polewie.
Czego tutaj nie było! Lady Edith otrzymała w końcu swoje szczęśliwe zakończenie. Mogła je dostać już jeden odcinek wcześniej, ale wtedy nie moglibyśmy postawić na końcu fabuły kropki w postaci obowiązkowego ślubu. Nie będę wredna – Edith zasłużyła sobie na to, aby w końcu i ją spotkało w życiu coś dobrego, szkoda tylko, że po drodze musiała przepłynąć rzekę pustej dramy, której najlepszym przykładem jest to w jaki sposób narzeczony najpierw ją z hukiem rzucił, tylko po to aby wrócić do niej serialowe pół godziny później. Na liście wiekopomnych wydarzeń rodzinnych w finale zabrakło jedynie pogrzebu, bo dostajemy i narodziny dziecka i kolejną ciążę i ślub (a nawet dwa, choć jeden poza kadrem) i o ile dobrze policzyłam, jakieś trzy kwitnące romantyczne relacje, które albo dopiero się rozpoczęły, albo w końcu rozbłysły pełnią uczuć po miesiącach ich sugerowania. Poważnie, wydawało się, że Julian Fellows stał nad scenariuszem z listą punktów do odhaczenia i zdecydował, że musi koniecznie zrealizować je wszystkie, bez względu na ilość lukru, jaka w międzyczasie wyleje się z ekranu.
Co zabawne, do wcześniejszych wątków, które wymagały domknięcia, twórcy dopiero w finale dopisali kilka dodatkowych, tak aby w ostatecznym rozrachunku każda pojedyncza postać (może poza Lady Grantham) znalazła się na końcu w innym miejscu niż na początku odcinka. W związku z tym poczciwy Carlson raptem zostaje obdarzony chorobą Parkinsona, tak aby mógł godnie i na wpół szczęśliwie ustąpić miejsca Barrowowi w roli głównego kamerdynera. Można się było w sumie spodziewać, że odejście Carlsona z posterunku będzie taką klamrą zamykającą całą historię – w końcu motyw przemijania i nieuchronnego odejścia starych dobrych czasów przebrzmiewał przez cały szósty sezon i to właśnie stary kamerdyner był taką symboliczną postacią, która musi zniknąć, aby nadeszło nowe. Szkoda tylko, że owo nowe musiało po drodze tak bardzo rozmemłać Thomasa, bo to co stało się z tą postacią w ciągu kilku ostatnich odcinków jest po prostu przykre. Barrow w ciągu pięciu minut zmienia swoje nastawienie do świata o sto osiemdziesiąt stopni – okazuje się, że wystarczyło mu jedynie „przemyśleć swoje życie” aby nagle nauczył się być dla wszystkich miły (ugh!), uśmiechał się do Baxter (bleh!) i ze łzami w oczach dziękował lordom Granthamowi za lata spędzone na służbie (fuj!). Oczywiście Barrow również kończy szczęśliwy. Bynajmniej nie dlatego, że Fellows postanowił mu wynagrodzić ostatnie cierpienia miłością, bo nasz showrunner jakieś dwa lata temu zapomniał, że miał w scenariuszu homoseksualistę i na takie oburzające zagrywki lukru mu już zabrakło. Nie, Thomas jest szczęśliwy, bo może zarządzać zamkiem, którym przez lata szczerze pogardzał i z którego tak bardzo chciał się wyrwać. Seems legit.
Kolejnym dopisanym na kolanie wątkiem są dylematy Henry’ego Talbota, który wciąż nie może się pogodzić ze śmiercią kolegi w czasie wyścigu i dochodzi do wniosku, że ściganie się już go tak nie cieszy. Wobec tego musi poszukać sobie nowego zajęcia, aby nie przeżyć reszty dni z piętnem utrzymanka bogatej żony (no i skończyć szczęśliwym, bo w DA każdy ma obowiązek zakończyć swoją historię z błyskiem w oku i uśmiechem na twarzy). Nie mógł mnie ten cały problem obchodzić mniej. Już nawet nie będę się rozpisywać na temat tego jak bardzo cały Talbot jest mi obojętny – na Matthew Goode’a przyjemnie się patrzy, ale związek jego bohatera z Mary przez cały czas balansował na granicy koszmarnej nudy i flaków z olejem. Na fanpage’u pisałam dlaczego – na etapie szóstego sezonu parowanie Mary z kimkolwiek innym poza Tomem nie miało emocjonalnego ani fabularnego sensu, bo na rozwój angażującego widzów związku z nowym bohaterem nie było po prostu czasu. Jeśli zaś chodzi o samą Mary to dzieje się z nią dokładnie to samo, co z Barrowem – piłuje się jej pazurki, bo jeśli jest jakaś rzecz, z którą postać absolutnie nie może skończyć w finale Downton Abbey (poza brakiem happy endu) to jest to skaza na charakterze. A Tom? Snuje się dalej w tle jak dobry duszek Casper w rozlazłej kamizelce, sypiąc mądrymi radami i wspierając tych, którzy akurat tego potrzebują. Ale nie martwcie się, nie skończy sam. Fellows do tego nie dopuści, nawet jeśli potencjalna wybranka miałaby zamienić z nim tylko dwa zdania i stworzyć najbardziej zbędny związek we wszechświecie. W końcu w Downton nikt nie może być samotny.
I tak właśnie wyglądał cały finał serialu – cukierkowo do porzygu i zupełnie bez sensu, z rytmicznym przybijaniem tłustej różowej kropki na końcu każdego wątku. Wszyscy są szczęśliwi, każdy odnajduje miłość, jeśli nie w drugiej osobie to w nowo narodzonym dziecku i nikt, ale to absolutnie nikt nie kończy w nastroju gorszym od stoickiego pogodzenia się z własnym losem (Carlson). Zupełnie jakby ewentualne życiowe niepowodzenia bohaterów (albo spędzenie życia samotnie zamiast w parze – Barrow się nie liczy) przeczyły jakimś koślawym Fellowsowym prawom fizyki. To nie jest dobry finał, tylko brutalne wpychanie widzom do gardła pozytywnych emocji, w prostackiej próbie uszczęśliwienia wszystkich, która w rezultacie nie uszczęśliwia nikogo. Cały odcinek pozbawiony jest przemyślanej konstrukcji i elementu zaskoczenia, pełno w nim za to źle rozłożonych akcentów. Zupełnie jakby twórcy obrzucili nas worem lizaków, mówiąc „udławcie się, macie słodycze i nie wymagajcie więcej”. Ale z drugiej strony – czego innego ja się niby spodziewałam?
A mimo wszystko, kiedy z ekranu zniknęło ostatnie ujęcie ośnieżonego zamku Downton zrobiło mi strasznie smutno. Trochę dlatego, że oni tam mają śnieg, a my nie, ale głównie przez to, że z pełną mocą dotarła do mnie świadomość tego, że nie będzie już drugiego takiego serialu – kostiumowo zachwycającego, momentami wzruszającego, a przez cały czas lekkiego i ukochanego na tyle, że wybaczało się mu nawet wtedy, kiedy powoli staczał się dół.