Nikt nie spodziewa się catusowego podsumowania roku 2015!

31 grudnia 2015
 Przyznam, że nie planowałam pisania żadnego podsumowania roku – jakoś nigdy nie czułam aby było mi to specjalnie potrzebne. A ponieważ kobieta zmienną jest, mój własny umysł, zapewne z wrodzonej przekory, w pewnym momecie sam zaczął mi podsuwać obrazy i tytuły, które mogłyby się w takim podsumowaniu znaleźć. Później dotarło do mnie, że w końcu 2015 rok był pierwszym pełnym rokiem mojej blogowej działalności, a ta, nie będę ukrywać, okazała się być niebywale przyjemnym doświadczeniem, nagle wartym własnego podsumowania. Co więcej, próba usystematyzowania popkulturalnych doświadczeń ostatnich dwunastu miesięcy okazała się być również ciekawym ćwiczeniem intelektualnym, bo nigdy nie zastanawiałam się, co z tego morza książek, seriali i filmów miałoby skończyć z mianem „najlepszego w całym roku”.

Książki

2

W zamyśle cały Catus Geekus zaczynał głównie jako blog książkowy. A że moje kulturalne priorytety wiją się jak sinusoida, książek było tu raz więcej, raz mniej. Nie byłam w stanie napisać tekstu o każdej z nich (bo z weną i ochotą u mnie też jak z tą sinusoidą), ale jeśli wierzyć podsumowaniu wyzwania na Goodreads przeczytałam w tym roku 70 pozycji. Jest to liczba odrobinę przekłamana, bo wliczają się do niej również różne komiksy (o nich zaraz), niemniej jednak udało mi się zrealizować słynne wyzwanie 52 książek w rok (nie dobierałam ich według żadnego klucza, bo nawet najmniejszy przymus w wyborze mógłby sprawić, że książka przestałaby mnie bawić). Z doświadczeń książkowych równie ważne było to, że recenzowanie przybrało dla mnie wymiar półprofesjonalny, bo kilka miesięcy temu zaczęłam współpracę z jednym z wydawnictw jako recenzent wewnętrzny.

Zdecydowanie najlepszą książką, jaką przeczytałam w tym roku było Career of Evil Roberta Galbraighta – żadna inna pozycja nie wywoływała u mnie takich gwałtownych emocji, ataków szału i palpitacji serca. Cormoran Strike okazał się być pierwszym książkowym bohaterem, do którego autentycznie krzyczałam (nie, nie w głowie) „No pocałuj ją, do cholery!”. Niewiele mniej intensywnie przeżyłam Z mgły zrodzonego Brandona Sandersona. W ogóle to odkrycie powieści Sandersona mogłabym obwołać największym objawieniem tego roku – są ciężkie, nie przeczę, przeczytanie jednej wymaga zazwyczaj sporego nakładu czasu i frustracji, ale zawsze, ale to zawsze pozostawiało mnie z poczuciem ogromnej satysfakcji. A żeby trzymać się magicznej trójki, na koniec dodam słynny już w tym momencie reportaż o scjentologii Droga do wyzwolenia Lawrence’a Wrighta, który zrobił na mnie tak niesamowite wrażenie, że niemal siłą zmusiłam do jego przeczytania pół mojej rodziny. Co skończyło się tym, że straciłam książkę. Bo nie widziałam jej od lutego.
2-1
Niestety w departamencie książkowym nie obyło się również bez wiekich porażek. I tutaj już drugi rok z rzędu niechlubne pierwsze miejsce zajmuje Małgorzata Musierowicz i jej Feblik. Moje odwieczne nemesis czyli Kiera Cass uplasowała się tylko krok za nią, bo choć Następczyni była książką absolutnie okropną, to rant, który wysmarowałam na jej temat sprawił mi zdecydowanie zbyt wiele przyjemności. Brązowy medal w tej kategorii otrzymuje powieść, o której wcześniej na blogu nie pisałam, czyli Wybrana Naomi Novik – niby to fantasy, niby baśń z odrobiną romansu, w każdym bądź razie książka przez większość historii nie potrafiła się zdecydować, czym tak na prawdę chce być, a gatunkowy synkretyzm zdecydowanie jej nie wyszedł. Wielka szkoda, bo oczekiwałam po niej wielkich rzeczy. Ale za to znalazłam w niej najbardziej niedorzeczną scenę miłosną roku, w której to magia, niby przyjazne zwierzątka z filmów Disneya, rozplatała bohaterom tasiemki przy paskach i ściągała z nich bieliznę. Na samo wspomnienie, pisząc teraz te słowa musiałam zrobić facepalma.

Komiksy

2-2

O ile rok wcześnie nie byłam tego jeszcze do końca pewna, w tym momencie mogę szczerze się już przyznać – jestem całkowicie wciągnięta w komiksy. Kocham komiksy i gdyby inne formy zadrukowywania papieru nie interesowałyby mnie równie mocno, to żyłabym tylko na komiksach i byłabym szczęśliwa. W tym roku po sześćdziesięciu numerach przestałam zbierać Wielką Kolekcję Komiksów Marvela, tylko po to aby przerzucić się na wydawane przez Egmont Marvel NOW! Wcześniej próbowałam nadrabiać największe wydarzenia w historii uniwersum i można powiedzieć, że jeśli chodzi o Avengers i X-men to jestem prawie na bieżąco. W 2015 udało mi się czytać najnowsze zeszyty wkrótce po premierze, choć nie znaczy to, że jestem zadowolona z ich poziomu. Na początku roku ukazał się koszmarnie zły crossover Black Vortex, pozostałe miesiące upłynęły zaś pod znakiem Secret Wars i towarzyszących im tie-inów. Przyznaję, w okolicach października dostałam już marvelowej zadyszki – mimo najlepszych chęci nie byłam w stanie ogarnąć wszystkich serii, które mnie interesowały, zwłaszcza, że główny wątek fabularny całego eventu rozlazł się, porozbijał na drobne i do dziś nie został rozwiązany, podczas gdy nowe, odnowione serie już trwają, a przez obecną wyrwę w fabule, czytelnik nie może być pewny jak w ogóle doszło do wydarzeń, o których czytamy teraz. Także tego, Marvel jest fajny, ale wymaga mnóstwo cierpliwości i samozaparcia. I najlepiej nie porywać się na wszystkie serie naraz.

O wiele bardziej pozytywnym komiksowym doświadczeniem były dla mnie w tym roku dwie premiery, obie od tego samego autora. Nie ma co się oszukiwać – w Polsce komiksowej to był rok Scotta McClouda. Najpierw ukazała się jego najnowsza powieść graficzna The Sculptor (u nas Stwórca), poruszająca historia o podejściu do sztuki, artystycznym talencie oraz tym, co tak na prawdę jest w życiu ważne. Później, po dwudziestu latach dostaliśmy w końcu naszą wersję Jak zrozumieć komiks?, pozycji tak wyjątkowej w swojej tematyce, że odbiła się szerokim echem na całym rynku wydawniczym, a nie tylko wśród zapalonych komiksiarzy. I tak jak już pisałam wcześniej, obie pozycje polecam czytać w pakiecie, coś jakby podręcznik plus ćwiczenia – świetnie wtedy widać jak po tylu latach McCloud wciąż konsekwentnie stosuje się do swoich własnych teorii tworzenia komiksu. Można powiedzieć – lektura obowiązkowa dla każdego komiksiarza (i wannabe komiksarza).

Filmy

maxresdefault

Jak bardzo bym się nie starała, rok zawsze kończę z mniejszą liczbą obejrzanych filmów niż sobie założyłam (papier to u mnie jednak prorytet). Stad też wybór w tej kategorii mam najmniejszy. Moi osobiści zwycięzcy to taka klamra, jeden film z początku i jeden końca roku – pod względem artystycznym największe wrażenie zrobił na mnie jednak Whiplash (hasła „Not quite my tempo” i „Rushing or dragging?” weszły u mnie do codziennego użytku), jednak żaden inny film nie wzbudził we mnie takie wielkiej fali fanowskich emocji jak Przebudzenie Mocy. Nie mam zamiaru sypać tu teraz truizmami, bo chyba powiedziano już o nim wszytko, co się dało. Dodam tylko, że wczoraj byłam w kinie po raz drugi i film wciąż smakował wyśmienicie, a przez to, że kojarzyłam wszystkie sceny, mogłam skupić się zwłaszcza na tych, które wyzwalają we mnie ataki szalonego fangirlizmu. Jeśli zaś chodzi o inne tytuły, to bez względu na to na ilu listach tegorocznych porażek by się nie znalazł Crimson Peak wciąż pozostanie w mojej głównej trójce. Nie tylko dlatego, że był wyczekany i spełniał dokładnie te wszystkie oczekiwania, które sobie dla niego przygotowałam – po prostu rozmijam się tutaj z większością krytyków i wciąż twierdze, że to był to bardzo dobry i wizjonersko spójny film. Rzekłam.

Seriale

705598-parks_and_recreation_5056431f846b0

Mijający rok upłynął mi na zachwycaniu się oczywistościami, które jakoś ominęły mnie wcześniej. Złoty medal w kategorii serialowego odkrycia otrzymuje ode mnie Parks & Recreation, które dostarczyło mi w tym roku najwięcej popkulturalnej radości oraz wielu godzin turlania się po podłodze ze śmiechu i sprawdzania, czy na pewno mam jeszcze mięśnie brzucha, czy to może dziki rechot mi je rozsadził i umarłam. Na blogu poświęciłam całą osobną notkę na zachwyty i westchnienia, ale tutaj przypomnę to jeszcze raz – to genialny serial i wart jest każdej minuty waszego czasu. Zaraz za nim uplasowało się Orphan Black ze swoją plejadą bohaterów granych przez jedną i tę samą aktorkę. Nie wiem jak mogłam wcześniej żyć nie wiedząc o tym, co Tatiana Maslany wyprawia na ekranie, wcielając się naraz w ten cały tabun kobiet. Wiem tylko tyle, że wszystkie trzy sezony łyknęłam w jakieś dwa tygodnie i do samego końca nie byłam w stanie oderwać się od ekranu. Wasze serialowe życie będzie niepełne dopóki nie poznacie całego klubu klonów, wierzcie mi. Na koniec zaś zostawiłam sobie moją ukochaną perełkę, twór, który udowadnia, że eksperymentowanie na małym ekranie tak bardzo się opłaca, a musicalowe numery, taniec i autoparodia nigdy nie wychodzą z mody. O tym jak bardzo Galavant odcisnął się w naszej popkulturalnej świadomości niech świadczy poziom obecnej ekscytacji przed drugim sezonem. To, że serial dostał kontynuację było najprzyjemniejszą niespodzianką jaka spotkała mnie w całym roku, bo przyznam szczerze, że nie spodziewałam się, że jakaś ogromna widownia pozna się nim tak samo jak ja. A on wraca już za kilka dni! Na koniu i ze śpiewem na ustach!

Szlajanie się

IMG_20150918_112944

Chociaż przeżywanie popkultury kojarzy się często z siedzeniem z nosem w laptopie, nie można zamykać się na zew przygody. W związku z tym w 2015 roku w końcu naumiałam się w konwenty. Nie oznacza to automatycznie, że nauczyłam się również korzystać z pociągów, ale wierzę, że wraz ze zwiększoną liczbą wyjazdów, nauczę się w końcu nie przesypiać mojej stacji. Odwiedziłam Copernicon i Serialkon, a związane z nimi przeżycia towarzyskie to jedne z najmilszych rzeczy jakie mnie w ciągu ostatnich miesięcy spotkały. Jeśli samo blogowanie nauczyło mnie, że popkultura ma fascynującą zdolność do łączenia cię z ludźmi o tych samych zainteresowaniach, to konwentowanie pozwoliło mi dokonać jeszcze przyjemniejszego odkrycia – po pierwsze, że ci ludzie na prawdę istnieją i sobie ich nie wymyśliłam i jakby tego było mało oprócz avatarów i (okazjonalnie) znanych mi już głosów mają twarze, ciała i zdają się mnie kojarzyć (olaboga!). Nie mogę uwierzyć, że zmarnowałam tyle lat na nie szlajanie się po konwentach. Lepiej później niż wcale!

Roku ów 2016

Od lat identyfikowałam się z tą grupą osób, która postanowień nie robiła. No bo nie. Wrodzony realizm poskąpił mi tego entuzjastycznego podchodzenia do stawiania sobie nierealnych wyzwań, w obawie przed zwątpieniem we własną osobę, kiedy 31 grudnia okaże się, że wciąż waży się tyle samo, pracy się nie zmieniło, a paczka papierosów w kieszeni jak była tak nadal jest. Z tym, że chyba troszkę mi się teraz odmieniło. I nawet z nieukrywaną radością myślę o tym, że mogłabym moje plany zrealizować:
  • Po pierwsze – najwyższy czas naumieć się w blogowanie. Czyli pisać wtedy, kiedy ma się ochotę, a nie kiedy czuję presję. Pod presją nie pisać – wtedy nie ma fanu. Pisać częściej – nie dlatego, że tak wypada, ale dlatego, że mam w głowie pomysłów jak żelków. Żelki są smaczne. Optymalnym założeniem były by tu trzy teksty w tygodniu. Nie mniej niż dwa. I w końcu – skupiać się bardziej na tekstach, które nie są recenzjami. Za każdą notkę publicystyczną kupić sobie paczkę Haribo (od razu czuję się zmotywowana!).
  • Po drugie – szlajać się więcej, nawet jak nikt ze mną nie jedzie. Pojechać.W.Końcu.Na.PYRKON.
  • Po trzecie – zrobić jakąś prelekcję. Nie szalejmy, na początek jedna wystarczy. I tak zejdę na zawał w chwili, gdy dostanę mikrofon do ręki.
Szczęśliwego nowego roku Kochani! 🙂

Podobne posty