Laudacja dla tłustych grubasów

2 września 2015
Co poniektórzy z moich wierniejszych czytelników z pewnością wyczuli ostatnio posuchę w ilości wpisów na blogu. Zaiste, w ostatnich dniach wiatr bezczelnie hulał wśród pustych szpalt i notek ze starymi datami. Nie ma to bynajmniej związku z wrodzonym lenistwem autorki, wiąże się raczej ze specyfiką prowadzenia bloga popkulturowego z przewagą elementów książkowych. Jako miłosiernie wam panująca władczyni tego przybytku czuję potrzebę aby dzielić się moimi przeżyciami po zetknięciu z jakimś wytworem kultury. Tak się jednak składa, że niektóre wytwory zajmują mnie dłużej niż inne. Ponieważ są wielkie. Grube wręcz. Tak moi mili państwo – pochłonęły mnie TŁUSTE GRUBASY.

W związku z tym dzisiejszy tekst będzie afirmacją grubasów. Opasłe tomiszcza są dobre, choć z pewnością nastręczają trochę problemów maści organizacyjnej. Po pierwsze primo – nie da się ich czytać chodząc. Może nie wszyscy wiedzą, ale uważam się za pierwszą olimpijkę w chodzonym czytaniu; dyscyplinę tą trenowałam już od wczesnego dziecięcia, chadzając po mojej dzielnicy z nosem Kaczorze Donaldzie. Wiadomo, że mój obecny towarzysz życia, czyli Kindle, sprawił, że nieco opuściłam się w ćwiczeniach na większych ciężarach, ale mogę się pochwalić, że swego czasu latałam do piekarni dźwigając Taniec ze smokami. Tak, ten w oryginale, który mógłby służyć za narzędzie zbrodni, gdyby komuś w końcu pękła żyłka w czasie oczekiwania na następną część i zdecydował się zamordować Martina jego własną bronią. Niestety, Historia USA do noszenia się nie nadaje – jestem pewna, że spowodowałaby u każdego poważną kontuzję nadgarstków. Co prowadzi nas do drugiego primo, czyli – nie da się jej czytać w wannie. Czytający w wannie z pewnością rozumieją jak wielka to strata.
IMG_20150902_081733
Czas na tercio – czytanie grubasów to również wyzwanie maści intelektualnej. Ponieważ wymagają ogromnego nakładu czasu i energii, kontakt z nimi niechybnie prowadzi do „pierwszego kroku do porzucenia książki”, czyli do znudzenia treścią. Jak można zauważyć, postanowiłam zaradzić problemowi mnożąc go, to znaczy – czytam dwa grubasy naraz i nieco toporną Historię USA przetykam Komediami Szekspira. Fakt, trochę oszukuję tutaj z „grubaśnością” ponieważ dramaty tylko udają, że zawierają mnóstwo treści – w rzeczywistości czyta się je bardzo szybko. Mimo wszystko na ulicę/o wanny bym ich nie wzięła, bo chyba bym sobie oczy wypłakała, gdybym miała rysę na takim pięknym wydaniu. Tak więc, trenuję bicepsy czytając dwa grubasy naraz.

Dlaczego? Bo uważam, że nie ma sensu bać się grubaśnych książek. I nie mam tutaj na myśli pospolitych grubasków około 700 stron. Chodzi mi o potężne, tłuste tomiszcza – powyżej tysiąca stronic. Po takie książki sięga się tylko kilka razy w życiu, ponieważ, nie oszukujmy się, rzadko są to powieści (ekhu ekhu Sssanderson!), a częściej: podręczniki, książki historyczne albo potężne antologie. Najmocniejszym argumentem przemawiającym za grubasami jest dzika satysfakcja. Och, to uczucie triumfu kiedy odkładasz grubasa ze świadomością, że oto przebrnęłaś przez każdą stronę, każdy przypis i każdą ilustrację! Ten ogrom wiedzy, morze danych! No i nie zapominajmy o tym, jak cudownie grubasy prezentują się na półce. Wiecie co jeszcze się cudownie prezentuje? Ten błysk szoku w oczach znajomych, kiedy ze zdumieniem pytają: I Ty to przeczytałaś? (niestety to działa tylko za pierwszym razem – później błysk zamienia się w zrozumiałe kiwanie głową: No tak, bo kto jak nie Ty… ekhuekhuksiążkowa wariatkaekhu ekhu…nie, nie… w porządku, coś mi wpadło do gardła).
IMG_20150902_082715
Moje czytelnicze zainteresowania biegną różnymi torami, a tym razem zahaczyły o nadrabianie zaległości. Historia Stanów Zjednoczonych to książka, którą dawno temu pożyczyłam od znajomej na fali fascynacji wojną secesyjną i od tego czasu leżała na półce i zbierała kurz. Nie jest to lektura lekka, nie było też łatwo się za nią zabrać (stąd zwłoka). Z tego co wiem jest głównym podręcznikiem historii dla studentów amerykanistyki na UJ, co nieco tłumaczy toporność niektórych opisów – stosunki polityczne i polityka agrarna raczkujących Stanów nie koniecznie jest moim ulubionym tematem, ale przebrnę przez wszystko aby dotrzeć do głębszego omówienia problemu niewolnictwa i czasów współczesnych (uwaga, wyznanie – nie mam pojęcia o chodziło w Water Gate, czas najwyższy to zmienić). Szekspir z kolei…no cóż to Szekspir. Skoro reklamuję na prawo i lewo seanse NTLive w Multikinie, wypada poczytać coś więcej niż szkolne lektury. Zbiór otwiera Komedia omyłek i od razu powiem, że jest to sztuka, która brzydko się zestarzała, jeśli chodzi o przedstawienie tematów damsko-męskich. Trudno zarzucać elżbietańskiemu dramaturgowi brak poparcia dla równouprawnienia, jednak nie potrafię docenić komizmu (choć kto wie, czy to właśnie komizm był w tych fragmentach intencją autora) wywodów na temat powinności żon wobec mężów i ciasnoty niewieścich umysłów. Wszystko jednak zniosę dla tłumaczenia Barańczaka. Wszystko.

PS. Ale dla higieny psychicznej polecam jeszcze trzymać w zanadrzu jakąś lżejszą pozycję, taką, którą można wziąć na spacer albo do wanny. W chwilach zwątpienia ratuję się zatem Smokiem jego królewskiej mości Naomi Novik. Ponieważ może nie wszyscy jeszcze wiedzą, ale wybieram się pierwszy raz na Copernicom, który w tym roku będzie gościł autorkę. A trochę wstyd nie wiedzieć kto zacz.

Podobne posty