Już któryś raz łapię się na tym, że odkrywam genialne produkcje z opóźnieniem. Ostatnim razem miałam tak z Orphan Black – kiedy pół świata kolejny raz pomstowało na brak nominacji do Emmy dla Tatiany Maslany, ja wolałam po raz trzeci powtarzać sobie wszystkie odcinki Przyjaciół. Jednak o ile w przypadku Orphan Black mam jeszcze na co czekać (konkretnie na czwarty sezon w przyszłym roku), Parks and Recreations, o którym chcę pisać dzisiaj, skończyło się na siódmym sezonie w lutym. Przyznaję – siadając do tej produkcji nie spodziewałam się, że z każdym następnym odcinkiem będzie mnie coraz mocniej podbijać – szczerze mówiąc potrzebowałam po prostu czegoś do kotleta. Tymczasem oglądanie kolejnych sezonów stało się dla mnie nie tylko fantastyczną rozrywką, ale i smutnym oczekiwaniem na koniec serialu. Fakt, nie spieszyłam się – całość zajęła mi pół roku – ale kiedy kilka dni temu po raz ostatni na ekranie mignęła mi irytująca gęba Leslie Knope, miałam ochotę schować twarz w dłoniach i gorzko zapłakać z tęsknoty.
Tym bardziej dziwi mnie to, że z tego co widzę Parki wcale nie cieszą się u nas jakąś większą popularnością. Próbowałam zracjonalizować sobie moją obserwację analizą popularności innej wyraźnie politycznej produkcji jaką jest House of Cards. I coś chyba w tym jest, że jeśli polityka ma się w serialu sprzedać, musi być podana w odpowiednio demonicznym sosie – telewizyjny polityk musi iść po trupach do celu, być skorumpowany i wykazywać się niepohamowaną rządzą władzy. A im więcej ma krwi na rękach, tym bardziej wiarygodny wydaje się w oczach przeciętnego widza. W końcu polityk to dla większości z nas najgorsza możliwa persona, budująca karierę na ludzkim nieszczęściu i cudzych pieniądzach, a w ramach służby publicznej realizującą swoje hidden agenda. I teraz, mając przed oczami ten właśnie obraz, jestem w stanie zrozumieć, że niektórzy tracą zainteresowanie Parkami już w chwili czytania synopisu – no bo jakim cudem perypetie urzędników z miejskiego wydziału parków i rekreacji mogą wydać się komuś fascynujące? Zwłaszcza jeśli dodamy do tego główną bohaterkę w postaci Leslie Knope z jej absurdalnym poczuciem misji, naiwnością dziecka i chorobliwą potrzebą naprawiania otaczającego świata.
I jeśli ktoś w tym momencie zadał sobie pytanie, w jaki sposób z pracy urzędników w jakiejś pipidówie w stanie Indiana można zrobić dobry temat na sitcom, odpowiem mu – zagryźcie zęby na pierwszy sezon (to tylko 6 odcinków, po których serial nieco zmienił formę po mieszanych reakcjach krytyków, aby później kontynuować już w znakomitym stylu) i dajcie szansę drugiemu– tylko tyle powinno wam wystarczyć aby całkowicie się w tej produkcji zakochać. Parki, kręcone w konwencji mocumentary (tak jak w Modern Family – udają film dokumentalny, a bohaterowie często zwracają się do nieistniejącego rozmówcy po drugiej strony kamery) są rewelacyjną satyrą na lokalne władze, przedstawione z małomiasteczkowej, amerykańskiej perspektywy. I choć mówimy tu o skali mikro (fikcyjne Pawnee, w którym dzieje się akcja, jest naprawdę malutkie), serial wciąż celnie uderza w znane nam postawy i archetypy z codziennego życia. Czego tutaj nie ma! Politycy budujący karierę na seks skandalach, wiecznie niezadowoleni mieszkańcy miasta, obłudni dziennikarze z lokalnej stacji telewizyjnej, dziura budżetowa, niezasypany dół w na pustej działce (zdziwilibyście się jak wielką rolę odgrywa on w całym serialu), a w całym tym polityczno-społecznym kociołku nasi główni bohaterowie ze swoimi miłostkami, ambicjami zawodowymi, powołaniem do zmieniania świata albo wręcz przeciwnie – potrzebą migania się od jakiejkolwiek uczciwej roboty.
Ale wierzcie mi, nawet najlepszy społeczny komentarz nie uczyniłby z Parków tak świetnego serialu, gdyby nie idealnie dobrana grupa głównych bohaterów. Przysięgam, że jak długo oglądam komedie, jeszcze nigdy nie spotkałam się z zestawem tak dobrze napisanych i, co najważniejsze, zagranych postaci. Główna bohaterka – Leslie Knope ma być tutaj uosobieniem wszelkich możliwych demokratycznych ideałów – swoją pracę w urzędzie z pełną powagą traktuje jako najwyższą formę społeczniej służby i nie szczędzi czasu ani wysiłków, aby uczynić życie mieszkańców Pawnee choć trochę lepszym. Widzicie, ona WIERZY w politykę. Nie, nie, nie wierzy w takim sensie, że jest przekonana o jej skuteczności. Gorzej – polityka jest dla niej jak religia, a sama Leslie kreuje się na pierwszą kapłankę jej oficjalnego kościoła. Ponieważ Leslie już od najmłodszych lat wiedziała, że jej powołaniem jest urząd i podczas gdy jej koleżanki wzdychały do plakatów z Georgem Michaelem (jeszcze nie wiedziały, biedne…) i chciały wyglądać jak Madonna, nasza główna bohaterka tapetowała pokój wizerunkami lokalnych posłanek i marzyła o zostaniu gubernatorem. Nie zrażają ją ani kolejne porażki, ani absolutny brak wdzięczności ze strony lokalsów (Pawneejczycy to cudownie przerysowana masa szajbusów, furiatów i innych indywiduów). I choć mogłoby się wydawać, że tak zarysowana postać nadaje się idealnie do tego, aby złożyć ją na ołtarzu miejskiego aktywizmu i typowo amerykańskiego zaangażowania w budowanie lokalnej wspólnoty, Leslie absolutnie nie jest bohaterką kryształową. Z początku trudno ją polubić – za fasadą wiecznego optymizmu i gotowości do pracy kryje się przerażający control freak, cholernie irytujący swoją chęcią niesienia pomocy zawsze i wszędzie, i co gorsza, zaprzęgający do roboty każdego, kto się jej nawinie pod rękę. Wyobrażam sobie jak trudno było napisać postać lawirującą pomiędzy skrajnościami w taki sposób, aby wciąż wzbudzała sympatią widza, a jednocześnie nie uchodziła za kompletnie żałosną. Twórcom Parków (a tym samym samej Amy Poehler, która wciela się w główną rolę) to się udało.
Jednak sama Leslie nie udźwignęłaby całego ciężaru tej historii, gdyby nie reszta fantastycznych postaci, tak samo jak ona reprezentujących wyjątkowe rysy charakteru i osobowości. Mamy tutaj przebojowego Toma, który wciąż szuka pomysłu na własny biznes ( i na to, jak niezbyt wysilać się w pracy), Donnę – wyrazistą divę o niejasnych koneksjach i źródłach zarobku (w sumie nie wiem, co Donna robi w urzędzie, skoro ze swoją żyłką do inwestycji o wiele lepiej spełniłaby się jako rekin finansjery), czy stażystkę Aubrey – chodzącą definicję terminu passive-agressive. W drugim sezonie, w którym wyraźnie widać zmianę w podejściu scenarzystów do ogólnego ducha produkcji, wprowadzono nowych bohaterów (Ben – bliski memu sercu ze względu na krypto-geekostwo i powracający w wielkim stylu Rob Lowe jako maniak zdrowego stylu życia – Chris), którzy całkowicie odmienili dynamikę całej produkcji i, co tu dużo mówić, dostarczyli mnóstwa okazji na wątki romantyczne. Nie sposób tutaj również nie wspomnieć o Chrisie Pratcie w roli Andy’ego, który z gruśnego obiboka z pierwszego sezonu przeszedł spektakularną przemianę nie tylko psychiczną, ale i fizyczną – obserwowanie jak przez kilka sezonów grubaśny Chris przemienia się powoli w seksownego Star Lorda jest chyba najprzyjemniejszym aspektem estetycznym całego serialu. Paradoksalnie na tle pozostałych postaci najmniej ciekawie prezentuje się bohaterka najbardziej normalna, czyli Ann Perkins, która od czasu, gdy w pierwszym odcinku wygłasza słynną deklarację o tym, że nie interesuje jej polityka, a jedynie niezasypany dół w działce obok jej domu, pełni funkcję najlepszej przyjaciółki Leslie. Problemy życiowe Ann, wydawałoby się, że najbliższe życiu przeciętnego widza, wypadają blado na tle perypetii pozostałych bohaterów, co w sumie tłumaczy decyzję scenarzystów o odsunięciu jej postaci poza kadr pod koniec serialu.
Ale teraz uwaga – żadnej z wyżej wymienionych osób, z Amy Poehler włącznie, nie udało się stworzyć tak ikonicznej postaci jak Ron Swanson (w tej roli wyśmienity Nick Offerman). Nawet jeśli nie zetknęliście się wcześniej z Parkami zapewniam was, że spotkaliście już Rona – to ten gość o aparycji typowego Janusza z gęstym wąsem papcia Stalina. Uważany jest za najlepszą postać komediową ostatnich kilku dekad, zaraz po Cosmo Kramerze z Seinfielda i zapewniam was, że w pełni zasługuje na uwielbienie, jakim otaczają go fani. Ron jest już w tym momencie postacią tak kultową, że ilekroć w sieci pojawiają się zdjęcia Offermana w stylizacji choć trochę odbiegającej od tej z Parków, wszyscy zbiegają się aby narzekać na obrazę uczuć religijnych, brak trigger warnings i szarganie świętości (co w sumie musi aktorowi sprawiać niemały problem, bo już chyba na zawsze pozostanie więźniem tej jednej roli). Ron jest szefem Leslie i jej całkowitym przeciwieństwem – pozbawiony złudzeń co do polityki, robi wszystko, aby nikomu nie przysłużyć się swoją pracą. Nie wierzy ani w rząd, ani w górnolotne społeczne idee – to zdeklarowany libertarianin, ufający jedynie pełnej prywatyzacji urzędów , prawu do posiadania broni i pomnażaniu kapitału w postaci złotych sztabek (żadnych depozytów w banku, tylko bezpieczne skrytka pod drzewem). Charakterem łączący po trochu ideologiczny beton rednecka z południa ze skrajnym przywiązaniem do tradycyjnych amerykańskich wartości rodem z Tea Party, mógłby zostać z łatwością wykreowany na główny czarny charakter całego serialu. Na szczęście zamiast tego zostaje zaprzęgnięty w tandem razem z Leslie, a ich urocza przyjaźń i ciągłe ścieranie się na zasadzie przeciwieństw są chyba najciekawszymi elementami całej fabuły. Oprócz tego Ron jest źródłem niezliczonych running jokes, z których moim ulubionym jest wątek jego byłych żon. Po za tym, no błagam, jeśli potrzebujecie jeszcze jakiejkolwiek dodatkowej zachęty aby sięgnąć po ten serial – zróbcie to aby usłyszeć jak ten facet się śmieje.
Kolejną zaletą Parków jest to, że nie obawia się zmian i konsekwentnie pcha bohaterów do przodu – żadna z postaci nie kończy w tym samym miejscu, w którym zaczynała, a obserwowanie jak poszczególne osoby realizowały swoje cele, a zwłaszcza jak robi to Leslie (której polityczne ambicje, jak można się domyślić, sięgają samego Białego Domu) jest niesamowicie przyjemne. Scenarzyści nie szczędzą swoim bohaterów ani sukcesów ani porażek i losy każdego z nich prowadzone są w przemyślany sposób, czego zwieńczenie otrzymujemy oczywiście w ostatnim odcinku, który przenosi nas w bliższą lub dalszą przyszłość.
Jestem w stanie sobie wyobrazić, że nie do każdego humor Parków trafi tak samo jak do mnie. Widzicie, jest to komizm opierający się w dużej mierze na maksymalnym przegięciu i nie oszczędzający nikogo. Niekiedy wzbudza lekki dyskomfort – zwłaszcza wtedy, gdy wszyscy bohaterowie znęcają się nad potulnym Larrym, a ich zachowanie wciąż balansuje na granicy niewinnych biurowych pranków i zwykłego znęcania się. I choć scenarzyści dwoją się i troją, aby rozgrzeszyć widza, który śmieje się z kolejnej sceny poniżania Larrego (okazuje się, że ma on cudowną rodzinę i oszałamiająco piękną żonę), to nigdy żaden z bohaterów nie przeżywa momentu zadumy nad swoim zachowaniem i właściwie do końca serialu Larry pozostaje chłopcem do bicia.
Na koniec zostawiłam sobie jedną kwestię, która według mnie została w serialu rozwiązana źle. I jest to kwestia nieco spoilerowa, dlatego jeśli nie chcecie sobie zepsuć wydarzeń z końca szóstego sezonu, możecie ten akapit pominąć i odmeldować się z moją serdeczną zachętą aby po Parks and Rec jak najszybciej sięgnąć. Przechodząc do sedna – nie podoba mi się to w jaki sposób scenarzyści przedstawili wątek rodzicielstwa Leslie i Bena. Mówiąc bardziej konkretnie – nie rozumiem jego sensu. W momencie kiedy pomiędzy szóstym, a siódmym sezonem akcja serialu przeskoczyła kilka lat do przodu, pomijając tym samym cały okres ciąży Lesie i potencjalną scenę spektakularnego porodu, stwierdziłam, że to w sumie nie był taki głupi pomysł – w końcu ileż to razy różne seriale mieliły wątek ciąży i to przeważnie w identyczny sposób? Ale kiedy Parki powróciły z finałowym sezonem i dzieci głównych bohaterów pojawiły się dosłownie w DWÓCH scenach, poczułam się rozczarowana. Widzicie, Leslie przez cały serial podkreślała swoje feministyczne przekonania i niejednokrotnie musiała udowadniać przed różnej maści seksistami swoją wartość jako urzędnik-kobieta. I choć oś fabularna serialu osadza się w głównej mierze na jej pracy i na tym, jak pnie się w górę po szczeblach rządowej kariery, oczekiwałam, że w momencie, gdy zdecydują się z Benem na dzieci, serial zmieni nieco perspektywę i pokaże ich starania w łączeniu życia zawodowego z rodzinnym. Ponieważ dla wszystkich kobiet robiących karierę to JEST problem. I Leslie, jako pozytywny przykład feministki, powinna była moim zdaniem się z tym problemem zmierzyć. Zwłaszcza, że nie mówimy tutaj o jednym dziecku – mówimy o TROJACZKACH. Tymczasem cały siódmy sezon całkowicie pomija ten wątek i zarówno Leslie jak i Ben rzucają się w wir pracy, zupełnie tak jakby nie mieli dzieci. Trojaczki zdają się ani nie chorować, ani nie sprawiać żadnych innych problemów, a ilekroć ktoś o nich wspomina, to jedynie w kontekście tego, kto aktualnie się nimi opiekuje, kiedy ich rodzice pracują – i jest to albo niania albo mama Leslie. Kwestia dzieci zostaje zupełnie odsunięta na bok. A skoro tak, to nie mogę nie zadać pytania – po co w takim razie był w ogóle ten wątek? Jeśli twórcy nie zamierzali rozwijać kwestii dzieci, po co w ogóle wprowadzali je do serialu? Niestety, widzę tutaj mnóstwo zmarnowanego potencjału i wyraźne niechlujstwo w planowaniu fabuły. Zupełnie jakby ktoś nie potrafił się zdecydować, czy Leslie ma być symbolem polityka w pełni oddanego służbie publicznej (a w konsekwencji ofiarnie rezygnującego z życia rodzinnego), czy może w całej swojej oryginalności musiała zachować choć jedną cechę tradycyjnej kobiecej bohaterki i zostać już tą cholerną matką.