„Dunkierka” – dziękuję za traumę, panie Nolan

27 lipca 2017

Nie lubię oglądać Titanica. Pomimo bycia ponadczasowym melodramatem i posiadania plutonu Oscarów, mimo pięknej muzyki i nie mniej pięknego Leo, opus magnum Jamesa Camerona ma również katastroficzny finał, w którym pasażerowie okrętu przedstawieni zostali w skali mróweczek, a widz, jak ten badacz insektów, obserwuje sobie z odległości ich totalną zagładę. Mamy mróweczki tonące, spadające, przygniecione, postrzelone i zmiażdżone… I to jest ten moment, kiedy ja wysiadam.

O tym jak wielkim wysiłkiem jest dla mnie oglądanie Titanica, przypomniałam sobie podczas niedawnego seansu Dunkierki. Przedziwne było to doświadczenie. Wcale nie pozytywne. A jakie miało być, skoro niegdysiejsze pół godziny biernego przyglądania się tonącemu okrętowi i jego ginącym pasażerom przeciągnęło się na prawie dwie godziny filmu katastroficznego w wojennych dekoracjach. Z ludźmi sprowadzonymi do roli robaczków wypalanych bezlitosną soczewką wojennej zawieruchy.

Zamiast skupiać się walorach artystycznych filmu, podczas oglądania uważnie wsłuchiwałam się we własny organizm. Byłam dogłębnie świadoma tego, że serce mi jakoś szybciej bije, że mimo klimatyzacji w sali panuje okropny gorąc, a zawartość tlenu w powietrzu coraz bardziej spada, przyprawiając mnie o oddech godny marynarza tuż przed splunięciem. Oczywiście były to jedynie moje subiektywne odczucia. Klimatyzacja w kinie działała jak ta lala, skład gazowy powietrza spełniał wszystkie wymagane normy i pewnie nawet mój oddech zostałby odebrany przez postronnych jako zupełnie normalny. Jedynie moja pozycja mogła budzić pewne podejrzenia, bo kto to widział, żeby w środku filmu kręcić się w siedzeniu jak przedszkolak, ciągle dłubiąc pazurami w oparciach i odchylając się bokiem, co by jak najmniejszą powierzchnię ciała wystawiać bezpośrednio do ekranu.

Oczywiście, że miałam ochotę wyjść. Ale przecież nie będę robić scen.

dunkierka

Zamiast tego wyczekałam do końca, nauczyłam się na pamięć tej śmiesznej melodyjki, którą szum adrenaliny wygrywał mi przez cały czas w uszach, przetrwałam fragment napisów, żeby sprawdzić, czy ten Michael Caine, co nam się wydawało, że słyszeliśmy go w radiu Toma Hardy’ego, na pewno użyczył głosu w filmie (sidenote: teraz już wiem, że owszem, użyczył, ale nie wymieniono go w tyłówce), wysłuchałam kilku wstępnych zdań mojego chłopaka na temat jego wrażeń z seansu, a potem grzecznie przeprosiłam, poszłam do toalety i dopiero w zaciszu czerwonego boksu z kibelkiem pozwoliłam, aby całkowicie pochłonął mnie atak hiperwentylacji i płaczu, który dusiłam w sobie przez poprzednią godzinę.

W sumie – trochę wstyd. Człowiek spokojnie pochłania sobie współczesne kino z całą obrzydliwością inwentarza, znosi ludzkie cierpienie skapujące z ekranu i dramaty, które przecież ładunkiem emocjonalnym przekraczają zwykle sumę jego własnych życiowych problemów, a tu jeden film Nolana robi mu z układu nerwowego jesień średniowiecza i gruboskórnego emocjonalnego hipopotama, za jakiego człowiek się w końcu uważa, przemienia w kłębek nierozładowanego napięcia, które swoje ujście znalazło na pierwszym piętrze warszawskiej galerii, w środkowym kiblo-boksie, za przytrzymywanymi kurczowo drzwiami, bo jakby mi ktoś jeszcze wparował do tego kibla i znalazł taką zaryczaną, to już w ogóle byłby przypał stulecia.

Nie przeżyłam lekkiego załamania nerwowego na Dunkierce dlatego, że to film pełen gorących emocji, wydobywający z odbiorcy wszelkie pokłady empatii. Nie, dla mnie był to nieco cyniczny eksperyment badający granice wytrzymałości psychicznej u bardziej wrażliwych widzów. Wszystko przez to, że dosłownie od pierwszej minuty filmu napięcie na ekranie osiąga punkt kulminacyjny i nie opada do samego końca. W normalnych filmach twórcy stopniują je tak, aby osiągnąć zenit dopiero w finale, tymczasem gdyby narysować wykres napięcia w Dunkierce, przyjąłby on formę linii prostej w górnej części skali. Od samego początku bohaterowie pozostają w nieprzerwanym poczuciu zagrożenia i nie da się tego nie poczuć na widowni. Każda kolejna scena to dla nich (i dla nas) walka o przetrwanie, nie tylko w starciu z wrogiem, ale również z nieposkromionym żywiołem – chłopcy toną, wybuchają, giną od ostrzału, miażdży ich okręt, spala rozlana ropa, sami rzucają się w morze, ale umierają od uderzenia głową o klamkę. Słowo daję, trójka bohaterów, których obserwujemy z przyziemnej perspektywy to grupa najbardziej pechowych szeregowców w czasie ewakuacji (poza tymi oczywiście, którzy jej nie przeżyli) – spada na nich więcej irracjonalnych nieszczęść niż na postać DiCaprio w Zjawie. Bo Dunkierka to nie jest film wojenny – to film katastroficzny, w którym bohaterowie nawet nie mają odpowiednich środków, aby bronić się przed wrogiem – bez względu na to, czy mówimy o niemieckiej armii czy morskich falach. Mogą jedynie panicznie, na oślep uciekać i desperacko trzymać się pazurami tych resztek życia, które im zostały. I tak na dobrą sprawę niczym nie różnią się od stadka myszy zamkniętych w pudle, do którego ktoś wrzuca głodnego kota.

dunkierka nolan

To nieprawda, że pokonał mnie ładunek emocjonalny filmu. Niektórzy powiedzą wam, że jako takich emocji w nim właściwie nie było. Pokonał mnie stres. Długotrwałe, niemal dwugodzinne wystawienie na jednostajną dawkę ogromnego nerwowego napięcia, na które w normalnych warunkach moja psychika nie była narażona od bardzo dawna. Więc w momencie, gdy dawka stresu okazała się zbyt duża, coś pękło, popłakałam sobie i przeszło. Nie piszę wam o tym, żeby przekonać was, że Dunkierka to zły film, bo zrobił mi krzywdę. Przeciwnie – Nolan nakręcił prawdopodobnie jeden z najlepszych obrazów w swojej karierze, z pięknymi zdjęciami, typową dla siebie grą czasem i udaną próbą przedstawienia wojsk jako bezimiennego bohatera zbiorowego – bo tym, co wojna robi z człowiekiem jest właśnie wciągnięcie go do bezlitosnej wojennej machiny, w której wszyscy zlewają się w jedną, szarą masę. Jednocześnie Dunkierka to film obliczony dosłownie na wyniszczenie psychiczne widza, czego jestem najlepszym dowodem. A kiedy się ją obedrze z wizualiów, można by się zastanowić, czy właściwie ma do zaoferowania cokolwiek innego poza traumą.

Teraz, kiedy już się otrząsnęłam (i postanowiłam w duchu, że nigdy więcej do Dunkierki nie wrócę), nie mogę nie przyznać, że z punktu widzenia kogoś, kto próbuje badać kulturę, straumatyzowanie się filmem jest dość ciekawym (acz wybitnie nieprzyjemnym) doświadczeniem. Kazało mi się zastanowić nad tym, jakie środki film może wykorzystać, żeby oddziaływać na widza (to, że mamy tu głównie nadużywanie maksymalnego napięcia jest inną kwestią), a z drugiej strony pokazało, że wcale nie jestem tak twardym odbiorcą, za jakiego zawsze się uważałam. Najwyraźniej moim czułym punktem nie jest torturowanie bohaterów filmu morzem dramatu, ale eksploatowanie napięcia. Ha, kto by pomyślał. Tak zupełnie szczerze – Dunkierka to chyba mój pierwszy prawdziwy filmowy trigger, a Nolan do nieskończoności rozciągnął poczucie psychicznego rozbicia, które wcześniej gwarantował mi seans Titanica.

 

Podobne posty