Dla kogoś z zewnątrz mogłoby się wydawać, że blogosfera to taki spójny, zgodny konglomerat, w którym tysiące podobnych twórców, dzieląc jedną ułomną współświadomość, wypluwają z siebie opinie na każdy temat z prędkością karabinu maszynowego. Zapewne właśnie dlatego blogerzy nie cieszą się jakąś wielką estymą wśród niezorientowanej medialnie części społeczeństwa (częściej kojarzeni z tą ćwiercią promila, która „nie zasługuje aby tyle zarabiać” niż z tą większą częścią, która naprawdę potrafi pisać), a w pompowanym na siłę pojedynku blogosfera vs poważne dziennikarstwo wciąż wciska się im do ręki drewniany mieczyk i tarczę z kartonu. W zmianie optyki pomaga dopiero wejście w to środowisko. No cóż, przynajmniej trochę.
Ale to nie jest wpis o kondycji blogosfery. Ten koślawy wstęp miał nas wprowadzić do dalej idącego wyznania, czyli do tego, że chociaż dłubię sobie w tym moim małym blogowym kajeciku już od dłuższego czasu, to wciąż orbituję na peryferiach galaktyki zwanej blogosferą. Z resztą nie tylko ja, podejrzewam, że spora część blogosfery popkulturalnej tak ma – mamy swojego ukochanego Plutona (wiecie tam ziuuuuuu na końcu ogonka), wciąż dumamy nad tym, czy jednak jesteśmy częścią tego układu, czy może jednak nie, jakby na to nie patrzeć to wszyscy się do pewnego stopnia kojarzymy z widzenia i w przyjemnym ciepełku znanych pieleszy gotujemy się w podobnym sosie. Nie chcę wam tutaj świecić po oczach orderem za totalną ignorancję w kwestii mainstreamowej blogosfery (choć Bóg jeden wie, jakem bardzo go godna), bo bynajmniej nie jest to dla mnie powód do jakiejś dumy (ani smutku – dodam). Ale taka jest prawda – w quizie z wiedzy o blogosferze wyszłabym co najwyżej z marną nagrodą pocieszenia, jakimś chińskim jojo na parchatym sznurku, dla tego ostatniego lesera z miną zawiedzionego szczeniaczka, którego tak głupio odprawić z niczym.
Z tym, że kiedy się tak beztrosko unoszę w blogerskim stanie nieważkości, na tej kulturalnej orbitce krewnych i znajomych królika, niekiedy zdarza mi się odczuć siłę przyciągania planet większych, powiedzmy takiego lifestylowego Saturna o! W związku z tym pozwalam sobie wziąć udział w Share Week 2016, akcji, którą już od kilku lat przeprowadza w sieci Andrzej Tucholski, a która polegać ma na polecaniu blogów przez innych blogerów. Innymi słowy – na promowaniu wartościowych treści w blogosferze. A że polecanie tekstów ważnych i ważniejszych, a tym bardziej próba pisania takowych, jest dokładnie tym, co niegdyś kazało mi usiąść do komputera i założyć własną stronę, chciałam dzisiaj podzielić się z wami trzema blogami, które czytam regularnie, cenię i osobiście za nie ręczę. Skoro jednak wspomniałam już o kolektywnym duszeniu się w naszym sosie o smaku popkultury, pozwoliłam sobie wyjść nieco poza moją strefę komfortu – w związku z tym na liście znalazł się tylko jeden blog o popkulturze i dwa z zupełnie innej beczki, wszystkie zaś zasługują na to, aby być jeszcze szerzej znane i rozpoznawalne.
Gryzipiór
Gryzipiór to blog o tematyce około literackiej i popkulturalnej, należący niestety do tej części blogów, które aktualizowane są zdecydowanie zbyt rzadko. Za to, kiedy coś już się na nim ukaże, to automatycznie zwala z nóg – stylem, poziomem researchu i głębią wyciąganych wniosków. Tak było z tekstem o slashu w fanfiction, czy analizą raportu na temat blogosfery kulturalnej (który do dzisiaj jest najbardziej rzetelnym i interesującym tekstem na ten temat, jaki czytałam i nikt nie wmówi mi, że jest inaczej). Gryzipiór robi coś więcej poza czytaniem książek – ona przeprowadza na nich wiwisekcję i wywraca treść na drugą stronę, pisząc z jednej strony zajmująco, a z drugiej – bez litości punktując wady i potknięcia. To jedna z tych autorek, która zajrzy ci do głowy, wyciągnie z niej dokładnie te same wnioski, do których byłeś w stanie dojść samodzielnie (a przynajmniej tak ci się wydawało), po czym ubierze je w słowa i argumenty, na które nigdy w życiu byś nie wpadł, chociażbyś dwa tygodnie medytował nad tekstem.
Jaskółczarnia
Jakoś tak ostatnio wyszło, że tematyka okołofeministyczna stała się takim moim małym konikiem. Nie wiem, możliwe, że miało to jakiś związek z tym, że od niedawna coraz częściej obrywa mi się za poglądy (podobno) feministyczne, których chyba nie byłam do końca u siebie świadoma, nie raz, nie dwa ktoś wysyczał też pod moim adresem hasło „feminissssstka” w tonie obelgi ostatecznej, a ja zamiast się obrazić uznałam to za komplement. Kwestia demonizacji całego zjawiska i niezrozumienia ruchów feministycznych, czy to wśród kobiet, czy to w ogólnie pojętym mainstreamie, kładzie mi się całym ciężarem na sercu, dlatego twierdzę, że blogi takie jak Jaskółczarnia są niezwykle potrzebne. Autorka pisze na nim o feminizmie, kobiecości, społeczeństwie i historii kobiet, nie uciekając jednak w ton polityczno-zaczepny, który niekiedy można spotkać na bardziej znanych portalach związanych z ruchami feministycznymi. Ton bloga zdecydowanie uderza w bardziej pozytywne i afirmacyjne nuty – widać, że autorce bardzo zależy na tym, aby odczarować stereotypowy wizerunek wiedźmowatej feministki z transparentem w zębach (nie żeby transparent w zębach był czymkolwiek złym, wiemy o co chodzi). Na początek drogi w odkrywaniu feministyczno-kobiecych pierwiastków we własnym polu zainteresowań Jaskółczarnia będzie jak znalazł (a na barykady przyjdzie czas później, hyhy).
Islamista blog
Kolejny misyjny blog powstały z potrzeby walki z szerzącą się dezinformacją. Niezwykle potrzebny, zwłaszcza teraz. Autorka bloga jest z wykształcenia arabistką i pisze po to, aby na spokojnie, bez emocji przybliżyć czytelnikowi świat islamu i jego wyznawców. Dla współczesnego odbiorcy mediów, któremu prezentuje się wizerunek wyznawców Allaha skrojony jedynie pod wieczorne wydanie wiadomości, taki blog to niezbędne minimum, aby chociaż trochę przesterować sobie optykę i postawić na wiedzę, a nie pełne emocji strzępki informacji podawane przez kogoś, kto poleciał na wakacje do Egiptu więc on ci powie, jak to z tym islamem jest.