Tam, przez Bydgoszcz i z powrotem – czyli mój pierwszy raz na Coperniconie

21 września 2015
 Jako fandomowa wannabe dopiero zaczynam „umieć” w konwenty. Na swój pierwszy (Polcon) poszłam dopiero w zeszłym roku, a to i tak jedynie z czystej wygody – bo szkoda nie skorzystać skoro robią ci taką imprezę za płotem. Długo wahałam się, czy i kiedy pojechać na inny – z Pyrkonu zrezygnowałam (bo daleko i  za tłoczno, ale jak głosi stara maksyma: „za rok to już muszę pojechać na Pyrkon”), nad Coperniconem głowiłam się długo, z podobnych powodów. Później jednak pojawiła się oferta noclegu od pary cudownych organizatorów, więc skończyły mi się wymówki. A teraz, kiedy już siedzę z powrotem w domu, po trzech dniach życia w rozjazdach, zaprawdę, zaprawdę powiadam wam – jeśli chcecie się „naumieć” w konwenty, Copernicon będzie na początek idealny.

Zacznijmy jednak od krótkiej lekcji korzystania z PKP. Lekcja ta jest w mojej relacji niezbędna, aby wam w pełni zobrazować skuteczność konwentów w przekuwaniu życiowych fuck upów na pozytywne doświadczenia. Problem polega na tym, że ja generalnie nie jeżdżę pociągami. A jeśli już, to na pewno nie sama i na pewno nie w nocy. W związku z tym ewolucja nie wykształciła u mnie kolejowego instynktu, który nakazałby mi poprosić współpasażerów/konduktora o pobudkę lub nastawić budzik na odpowiednią godzinę (a jechałam godzin siedem, pewne więc było, że po drodze zasnę). Brak takowego instynktu może nastręczać wiele problemów. U mnie na przykład sprawił, że przespawszy słodko przystanek w Toruniu, obudziłam się w Bydgoszczy. Taka historia. Do Torunia oczywiście dotarłam – z kilkugodzinnym opóźnieniem, uboższa o koszt dodatkowego biletu, za to ze znajomością topografii kolejnego dworca. Za to ile stresu się przy tym najadłam, to moje. Na szczęście szybko zaczęłam się z całej historii śmiać, a ze mną pół konwentu i jak się okazało po powrocie do domu – pół mojego rodzinnego miasta.
Copernicon
Jak się okazuje, wszystkie drogi prowadzą do Torunia, ale niekiedy przez Bydgoszcz
Nie wiem jak wy, ale ja, będąc wciąż na początku konwentowej drogi, wyciskam z programu wszystko, co się da. Przeważnie wygląda to tak, że anektuję na własność jedno miejsce na sali panelowej i nie ruszam się z niego cały dzień. Ma to swoje przykre dietetyczne konsekwencje, ale człowiek w obliczu głodu robi się bardzo kreatywny i okazuje się, że w skrajnych sytuacjach za obiad wystarcza trochę gumy do żucia, albo paczka żelek (która pierwotnie miała być złożona w darze Zwierzowi Popkulturalnemu, ale skrajne sytuacje wymagają skrajnych rozwiązań). A program na Coperniconie był tak rozbudowany i różnorodny, że musiałabym się chyba roztroić żeby odwiedzić wszystkie ciekawe prelekcje. Ostatecznie skończyło się więc na tym, że obozowałam głównie w sali panelowej.

Piątek rozpoczął się od dyskusji na temat fanficków, która udowodniła mi tylko tyle, że jest jeszcze wiele fandomowych zakątków, w których moja stopa nie postała… i pewnie nigdy nie postanie. Przyznaję, sama za wczesnego nastolęctwa pisywałam pseudoromansiki, w których to moje alter ego wzdychało do Nightcrawlera z X-men: Evolution (stare czasy, nie znajdziecie, na całe szczęście strona, na której wisiały już dawno nie istnieje), ale wspomniany panel jedynie liznął wierzchołka góry lodowej, jaką są niegroźne fantazje nastolatek pod wezwaniem Mary Sue i skupił się raczej na bardziej szokujących motywach (slasherach, męskich ciążach, wątkach quasipedofilskich) oraz kwestii tego, na jakie cierpienia autorzy są gotowi narażać bohaterów i gdzie leży granica (nie ma granicy, jakby się kto pytał i to właśnie sprawia, że fanficki są dla mnie tą ciemną plamą poza lwią ziemią i bez przewodnika tam nie idę).

Panel o dekonstrukcji klasycznych motywów na przykładzie Dumy i uprzedzenia i zombie był nieco mniej ciekawy, a to głównie z tego powodu, że za punkt wyjścia w dyskusji prowadzący obrali sobie jedną konkretną książkę, która sama jest na tyle wyjątkowa i charakterystyczna, że próba wykorzystania jej w charakterze przykładu dla rzekomego zjawiska dekonstrukcji wydawała się dość przesadzona. W ogóle to odniosłam wrażenie, że wiele panelowych tematów zostało przedstawionych w taki sposób, że dyskusja o nich obraca się de facto wokół gustów uczestników, a nie wokół problematyki danego zagadnienia. Tak było chociażby w przypadku spotkania na temat  remake’ów, retellingów i sequeli, podczas którego przedstawiciele „starszego fandomu” spotkali się z fandomem „młodszym”. Mam nadzieję, że nikt nie poczyta mi za złe takiego rozróżnienia, jednak nie będę ukrywać, że odczułam tu wyraźny podział w podejściu do tematu – podczas gdy starzy wyjadacze zdawali się być rozczarowani przywiązaniem Hollywood do odtwarzania tych samych historii i uważali go za dowód na powolny upadek przemysłu filmowego, inni deklarowali wsparcie dla idei remake’u tak długo jak produkt finalny będzie po prostu kawałkiem dobrego kina. Piątek zakończył się dla mnie powrotem do lat dziecinnych, wysłuchałam bowiem prelekcji Wiedźmy na Orbicie na temat Power Rangers – i choć wciąż uważam, że nie jest to raczej produkcja dla mnie, niezwykle przyjemnie się słucha osób, które serial uwielbiają i potrafią w nim odkryć głębsze wartości, a nie jedynie naparzanki z potworem tygodnia .

Sobota z kolei była już totalnym zakrzywianiem czasoprzestrzeni, bo prelekcja goniła prelekcję, a przenoszenie się z jednej sali do drugiej wymagało niemalże teleportacyjnych zdolności. Na całe szczęście spotkania, które mnie interesowały najbardziej odbywały się w Collegium Minus. W innych: Collegium Maius i MDKu zaplanowano bloki LARP, RPG i mangowe, czyli klimaty zupełnie nie moje. Trzeba jednak pochwalić organizatorów za umiejscowienie całego konwentu stosunkowo blisko siebie – bieganie z LARPów na wykłady nie było żadnych problemem, choć nieco więcej wysiłku wymagano od mangowców, bo MDK znajdował się po przeciwnej stronie rynku. Ale nawet i tu bym nie narzekała, bo Toruń jest tak pięknym miastem, że wszystkie spacerki to uczta dla oczu i nawet jak trzeba biegać tam i z powrotem to można po drodze podziwiać architekturę.

Z samego rana mieliśmy więc panel o reprezentacji i odmienności, a zaraz potem nagranie podcastu Zombie vs Zwierz (sala była niewielka i teoretycznie mogły na nią wejść 24 osoby, ale i tak zmieściło się więcej). Później nadszedł w końcu czas, aby odwiedzić halę targową – i tutaj mam dla was radę, żeby jednak planować takie wypady wcześniej, ponieważ w sobotę jest zawsze najwięcej ludzi i przeciskanie się w ciasnych alejkach należy do średnio przyjemnych atrakcji. Tak jak na Targach Książki – zaczynasz rozumieć co czuł Simba tratowany przez gazele. Po tym udałam się na panel o czarnych charakterach kradnących show i ten, tak jak się spodziewałam, obracał się głównie wokół postaci Lokiego i Hannibala. Bardzo chciałam wysłuchać Zwierza i jej prelekcji o patologach, niestety sala filmów i seriali uległa w pewnym momencie awarii i przeniesiono ją do ciasnej piwnicy, które może i klimatem pasowała idealnie do tematu wykładu, jednak z pewnością nie spełniła wymagań frekwencyjnych, co sprawiło, że pięć minut wytrzymałam na podłodze, jednak kiedy moje stawy zaczęły błagać o rachunek, musiałam się ewakuować.
Copernicon
I tym samym trafiłam na panel, który w ciągu całego konwentu wzbudził chyba najwięcej emocji. Czyli na ten o silnych kobietach w block busterach. I ja naprawdę nie mam zamiaru rzucać oskarżeniami w organizatorów, bo zdaję sobie sprawę jak trudne jest ułożenie programu w ten sposób, aby odpowiedni goście mogli się wypowiedzieć na pasujących panelach (a przecież zdarzają się również wypadki losowe i niektórzy z nich nie są  w stanie dotrzeć na miejsce), ale czy nikt wcześniej nie wpadł na to, że zapraszanie do takiej dyskusji tylko jednej kobiety i aż czterech mężczyzn (nie liczę tutaj Zombie Samuraia, który do perfekcji opanował umiejętność dołączania do paneli, na które go nie zapraszano i sprowadzania rozmowy na takie tory, aby mógł nawiązać do 50 twarzy Grey’a, co niekiedy bywało irytujące, ale w tym przypadku dobrze się stało, bo znacząco wypłynęło to na rozkład sił w dyskusji) spotka się raczej z negatywną reakcją? Zwłaszcza, że ze strony jednego z uczestników padł tu kuriozalny argument, który będzie się chyba autorowi czkawką odbijał na przyszłych konwentach, a mianowicie (parafrazując oczywiście): „spójrzcie na filmy z tego roku: Agentka z McCarthy, Furiosa z Mad Maxa i jeszcze Capitan Marvel w planach w MCU! Na co wy narzekacie, przecież jest DOBRZE.” I choć publika aż hiperwentylowała z oburzenia, niektórzy uczestnicy panelu wciąż nie rozumieli, że te trzy przykłady na tle całej historii kina i wszystkich przypadków, kiedy główną bohaterką NIE była kobieta, to trochę za mało aby przestać dyskutować o potrzebie równouprawnienia w Hollywood.

Następnym punktem mojego planu było coś na co szykowałam się na długo przed konwentem, czyli muzyczny konkurs disnejowski Myszy z Mysza Movie. I butnie tutaj przyznam, że wchodziłam na salę z przekonaniem, że oto idę po zwycięstwo (no bo co – jaaa nie wygram? Taki miłośnik Disneya? Taki znawca soundtracków?) na szczęście inni uczestnicy i poziom trudności konkursu szybko sprowadziły mnie na ziemię. Jak bardzo myli się ten, kto twierdzi, że piosenki Disney’a to kaszka z mleczkiem! Było piekielnie trudno, bo zakres materiału nie obejmował jedynie złotych lat 90-tych, ale również filmy bardzo stare, utwory instrumentalne i single z napisów końcowych. Nie przeczę – moja drużyna odgadła mnóstwo utworów, w czym miałam swój niezaprzeczalny udział, ale na sali były mózgi tak tęgie, że potrafiły rozpoznać krótki fragment muzyczny z Atlantydy albo singiel z Planety Skarbów i wielki szacun dla nich i organizatorki, która przygotowała naprawdę emocjonujący konkurs. Ja bawiłam się świetnie. I nawet udało nam się zająć zaszczytne trzecie miejsce, ha!

Jednak prelekcje, prelekcjami, ale człowiek nie jest w stanie cały dzień funkcjonować przyklejony do krzesła. Dlatego gdy światła w salach wykładowych gasły, my udawaliśmy się na integracyję. Copernicon jest świetną okazją do poznawania nowych osób, bo jest stosunkowo niewielki i sprzyjający nawiązywaniu znajomości – można kogoś poznać w kolejce do akredytacji, na panelu, kiedy wspólnie wywracacie oczami, słysząc jakąś bzdurę z ust prowadzącego, na konkursie, robiąc burzę mózgów nad tym, czy dana piosenka jest z Księżniczki i żaby, czy może nie. Mnie osobiście najbardziej cieszyła możliwość spotkania twarzą w twarz osób, z którymi na co dzień obcuje się jedynie w Internetach i nie będę was oszukiwać – blogersko-youtuberska integracja z wędrówką po toruńskich pubach w pakiecie pozostanie dla mnie chyba najprzyjemniejszym wspomnieniem z całego wyjazdu. A za rok oczywiście wrócę, to już postanowione. I może już nie tylko w charakterze zwykłego uczestnika? Od powrotu czuję bowiem przypływ twórczej inspiracji i potrzebę oddania fandomowi tego, co należy do fandomu. Prelekcyja, wykładzik? Kto wie, kto wie…

PS. I jadąc do domu nie jechałam przez Bydgoszcz, jakby kto pytał.

Podobne posty