Wydawało by się, że już dawno temu uodporniłam się na emocjonalne podchody komedii romantycznej – na nagłe ataki buzującego uczucia, na starą sztuczkę z „czubieniem się” bohaterów, na pretekstowy konflikt w finale. Jednak debiut reżyserski Seana Mewshawa zrobił na mnie tak pozytywne wrażenie, że nie pozostaje mi nic innego jak tylko przyznać, że w odpowiednich rękach konwencja lekkiego romansu wciąż trzyma się dobrze. Nie ma mowy! pozostawiło mnie w stanie ciepłego rozczulenia, tak że gdybym tylko mogła, owinęłabym się całym filmem jak kocem. Choć reklamowany jako typowy rom-com, film łączy w sobie więcej gatunków – jest tu miejsce na poważny dramat, odrobinę humoru, trochę quasi-allenowskich, bezpretensjonalnych dialogów o życiu i, co najważniejsze, wyjątkowy kameralny klimat okraszony wprost re-we-la-cyj-nym soundtrackiem.
Film opowiada słodko-gorzką historię Hanny (Rebecca Hall) – młodej wdowy po niezwykle utalentowanym muzyku folkowym. Po Hunterze zostało jej puste studio nagraniowe, dwanaście piosenek i grób, który stał się celem pielgrzymek jego najwierniejszych fanów. Próbując przetrawić żałobę, Hanna zaczyna pisać biografię męża, jednak ostatecznie przytłacza ją ogrom całego przedsięwzięcia. Z pomocą przychodzi jej profesor z Nowego Jorku, Andrew (Jason Sudeikis), który pracuje nad reportażem o wybitnych muzykach, którzy odeszli zbyt szybko. Hunter miałby być centralnym punktem jego opowieści. Razem bohaterowie zakopują się w nutach, notatkach i wspomnieniach, i jak to zwykle w takich historiach bywa – żadne z nich nie skończy w tym samym miejscu, z którego wyruszyło.
Oczywiście nie trudno się domyślić, jak ta historia się skończy – już sam plakat jasno pokazuje, że bohaterowie cofną się w końcu do atawistycznej formy jamochłonów i będą sobie nawzajem pożerać twarze. Jednak nazwanie Nie ma mowy! (w nawiasie pozwolę sobie warknąć na polską szkołę tłumaczenia filmowych tytułów – WRRR!) typową komedią romantyczną byłoby dla filmu krzywdzące. Historia Hanny i Andrew próbuje wymykać się schematom, a jednocześnie pozostaje wierna najbardziej kluczowym wzorcom gatunku.
Mamy więc parę bohaterów, którzy z początku nie pałają do siebie sympatią, ale ich relacja owija się wokół bardzo dobrze poprowadzonego wątku radzenia sobie z żałobą, więc korzystanie ze znanej kliszy nie kłuje w oczy. Wydawałoby się, że nawet spojrzenie na samą żałobę jest tutaj inne niż zwykle – Hanna co prawda wciąż kurczowo trzyma się muzycznego dziedzictwa męża i kontemplując je, zaszywa się w ich wspólnym domku na odludziu, ale nie przeszkadza jej to w regularnych schadzkach z miejscowym leśniczym w celach wiadomych (leśniczego gra tutaj Joe Mangianello i przypada mu dość niewdzięczna rola osiłka o dość prostym umyśle, który w rywalizacji o kobiece serce nie ma szans mierzyć się z inteligentnym profesorem z Nowego Jorku). Praca nad biografią Huntera jest również próbą dla wielkomiejskiego Andrew. Na prowincji bohater musi zmierzyć się z własną traumą i skonfrontować swoje wyobrażenia o „udręczonych geniuszach” z szarą codziennością. Ponieważ ogromnym plusem całego filmu jest to, że nie próbuje na siłę udramatyczniać sposobu w jaki zginął Hunter – śmierć jest tutaj banalna i głupia. Jak w życiu.
Z innymi romansami Nie ma mowy! wygrywa na pewno niesamowitą atmosferą. Akcja filmu rozgrywa się w jednym z pomniejszych miasteczek w stanie Maine, dookoła rozpościerają się więc góry, lasy i tafla jeziora. W miasteczku, jak to w małej, zamkniętej społeczności – wszyscy się znają, żyją tragediami innych, książki kupują w uroczej księgarence na rogu, a rozrywki szukają na dorocznym festiwalu syropu klonowego (nie pamiętam, czy to akurat o syrop tu chodziło, na pewno o coś równie swojskiego). I oczywiście całe miasteczko (a zwłaszcza mieszkający w nim wolni mężczyźni) po cichu liczy na to, że Hanna w końcu otworzy się na nowy związek.
Klimat całej historii jest bardzo kameralny, przyziemny, a przez to bardzo wiarygodny. Ale to, co czyni ten film tak wyjątkowym to oprawa muzyczna – delikatne akustyczne melodie i soundtrack w wykonaniu Damiena Jurado (jest do odsłuchania na Spotify, polecam zwłaszcza tym, którzy lubują się w indie folku i wszelkich tego typu lekkich rytmach). To właśnie dzięki jego piosenkom, już od pierwszego taktu w prologu wiedziałam, że oho! to może być fantastyczny film. I rzeczywiście był.
Nie znaczy to oczywiście, że nie obyło się bez zgrzytów, ale pozwoliłam sobie przymknąć na nie oko. Przede wszystkim – Nie ma mowy! może i nie jest zwykłą komedią romantyczną, ale do taniej spuścizny gatunku odwołuje się najbardziej w ostatnich scenach. Jest taki moment w tego rodzaju historiach, kiedy bohaterowie muszą się rozejść, aby na końcu móc paść sobie w ramiona. I jak dla mnie sposób, w który Hanna i Andrew do siebie wracają, został niepotrzebnie utopiony w hollywoodzkim lukrze (jest nawet klasyczna scena z pościgiem). Szczerze mówiąc, zakończenie wypadłoby o wiele lepiej, gdyby bohaterowie nie zeszli się w ogóle – konflikt, który ich poróżnił wcale nie wydaje się być tak banalny, powiedziałabym wręcz, że był tragicznie życiowy. Dlatego dałabym im trochę więcej czasu na emocjonalne change of heart. Na pewno więcej niż dwie godziny, jak w filmie.
Innym niepasującym elementem jest dziewczyna Andrew, grana przez Dianę Agron. Raz, że jej wątek jest tutaj całkowicie zbędny, co twórcy wyraźnie widzą, bo urywają go bez żadnej pointy. Andrew nie jest od początku sam chyba tylko po to, żeby romantyczne relacje bohaterów były jeszcze bardziej skomplikowane. A dwa (i tutaj będę czepialska), Agron może i ma lat 30, ale wygląda na 16, a przy czterdziestoletnim Sudeikisie wygląda jak jego córka. Jako para prezentują się więc co najmniej dziwnie. Do całej reszty castingu trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Rebecca Hall jest bardzo dobrą aktorką i choć nie jest to może jej życiowa rola, jako zagubiona i drżąca w obawie przed zmianami Hanna wypada bardzo sympatycznie. Do Sudeikisa z kolei mam jakąś dziwną słabość, bo choć znam go wyłącznie z głupkowatych komedii, tutaj nawet nie musiał mnie specjalnie przekonywać, że odnajdzie się również w nieco poważniejszej roli. Zwalam to na tę uroczą stylówę – Hollywood zna tylko jeden schemat na inteligenta z uniwersytetu i jest to przystojny, acz zahukany myśliciel w okularkach i sweterku.
Jeśli akurat pogoda nie napawa optymizmem, a wy macie ochotę na lekką, ciepłą historię o miłości z genialną muzyką w tle – polecam wybrać się do kina. Ja jestem filmem urzeczona i bardzo chętnie włączę go w poczet ulubionych produkcji na poprawę humoru.